Chanka

Chanka

środa, 21 maja 2014

"Szczęśliwego Nowego Jorku"

A skoro mam być DJ’em to wiążą się z tym pewne obowiązki. Ja w zasadzie nie postrzegam różnicy pomiędzy byciu DJ’em a sobą, bo i tak masę czasu spędzam w tym samym miejscu, więc co to za różnica, tyle że muszę się szwendać po korytarzach budynku, w różnych porach dnia. Dziś jest to akurat zmiana IV, czyli 21:00 – 1:00. Najgorsza, a to dlatego, że wtedy jest najwięcej akcji, na przykład lewizn[1]. Można załapać inne kwiatki, ale to trzeba, nie przechwalając się, być takim koksem chociażby jak ja. A może i aż. Trzeba mieć gadane, krzepę w łapie i odrobinę sprytu, bo aby podejść pod drzwi niezauważonym – naprawdę należy stąpać jak baletnica.
Najlepszy przypał był całkiem niedawno, już po przyjeździe nowego bydła ze Stanów.

Łaziłam jako DJ po całości. Spotkałam Wenoma i Kubiego, którzy mieszkają, jak większość osób – w tym budynku. Przynajmniej przez określoną cyfrę. Właśnie tak chodziliśmy, i mnie zaciekawiły drzwi od magazynu – były otwarte. Podeszliśmy bez gadania, ale z bananem na ryju, bo to taka trochę zabawa w komandosów, i śmieszy ona, nawet jak się nim jest. Gdzieś tam, dalej, między pudłami, usłyszeliśmy jakiś męski i damski głos. Oczywiście, bez czajenia się (no bo włażenie do magazynu, bez mojego DJ’owskiego pozwolenia jest nie do przyjęcia) wparowaliśmy, a tam… Gruba kadetka, widać że świeży kompot i Amerykanin (spodziewałam się Hewiego) w dosyć i dla nas i dla nich niezręcznej sytuacji. Mina Wenoma była niezapomniana. To było takie najpierw „co jest” a potem szeroki banan. Kubi to tylko parsknął śmiechem. A ja zrobiłam tylko „Not Bad”. Oczywiście wyszliśmy, sięgnęłam po krótkofalę i kanał Hewletta, Klimczuka i ŻW.
Staliśmy sobie, oparci o ścianę, przed magazynem, patrząc na cyrk. ŻW przeszukuje teren, bo może coś ukradli, Klimczuk coś z nimi gada. My też, między sobą.
- Pozazdrościć – mruknął Wenom.
- Przypału? – zapytałam ze śmiechem.
- Ty już dobrze wiesz czego. Ty masz coś co jest moje, i zabiorę ci to.
- Phi. Prędzej to oddam Kubiemu, jak nie będzie miał nic przeciwko.
- Nie mam nic a nic przeciwko. Tylko zastanów się przedtem, czy na pewno, bo jeszcze będziesz musiała ze mną zostać do śmierci. – zaśmiał się Kubi. - Widzisz, Wenom, zdeklasowałem cię.
- Już cię Hewlett dopilnuje, ręczę za to.
- On by sam chętnie to wziął. – dodał Kubi.
- Elvis nie dostanie, bo już próbował. – dodałam i zdałam sobie sprawę że naprawdę mam coś na umyśle „nie-halo”.
Oboje zawyli.
-… i nie dostał! Nikt na razie nie dostanie.
- Ja cię Wenom nie rozumiem. Do kobiety trzeba delikatnie, a nie jak jakiś menel, dres. – mruknął Kubi.
- … a co ja się prosić będę …
- No taaak. Widzę to! – klasnęłam w dłonie - Wenom przychodzi do domu z pracy i woła do swojej panny – dawaj dupy, zamiast zupy.
Wszyscy się zaczęliśmy śmiać.
- Pa, Elvis idzie. – parsknął Kubi.
- He, Elvis, nakryliśmy twojego na małym co nieco! – krzyknęłam.
- Uważaj żebym ja cię zaraz nie nakrył. – uśmiechnął się szyderczo.
- Phi. Nie dla psa kiełbasa. – parsknęłam w melodii chichotów reszty.
- Wenom, ja już wiem dlaczego… - mruknął oświecony Kubi.
- Czego?
- Bo w życiu kobiety przychodzi pewien moment, w którym potrzebuje mężczyzny, nie chłopca! – dodał.
- True. – potwierdziłam.
- Ty to Kubi raczej niewiasta jesteś, bo zachowujesz się jak pedał a co najgorsze – rozumiesz kobiety. Na WKU nie zauważyli u ciebie czegoś dziwnego, a raczej czegoś brak? – dodał ze śmiechem. – Nigdy nie widziałem cię pod prysznicem. Może i twoje szczęście.

***

Kilku amerykanów wywiało na jakąś tajną miszyn imposibył, o której nikt nic nie chciał mi mówić. Stwierdziłam że zawieszę zajęcia, bo potem będą musieli nadrabiać, więc sobie siedziałam w domu. Wychodząc, Hewlett dodał że kilku Mudżahedinów z misji ‘Droga do Dżalalabadu’, która nie była przynajmniej dla mnie ciekawa (ledwo co a mnie by zabili, ja widziałam ich jakieś akta, plany, do tego wysadziłam ten cyrk), zwiało z więzienia, i lepiej żebym uważała na siebie.
Co jak co, o siebie nigdy nie umiem zadbać. Po prostu żyję.
Wróciłam do domu z psem, zjadłam coś, umyłam się i poszłam spać w domu koło Partynic. Ale tu czuję się w miarę bezpiecznie, lepiej niż na odludziu w górach. Na Partynicach mam małą willę, dwa piętra, nieskomplikowaną, trochę starą.
Około 2:37 obudziło mnie szczekanie psa. W jednej chwili przestał. Głupotę zrobiłam, że zostawiłam broń przy barku, teraz nie mam się czym bronić w razie „w”. Wskoczyłam pod łóżko. Kilka osób weszło, w czarnych wysokich trepach, nic nie mówiąc. Odkryli kołdrę, poprzewracali w szafie i wyszli. Szybko otworzyłam okno, i wylazłam na gzyms. Nie sztuką było zeskoczyć, kiedy usłyszałam – a pod łóżkiem? Zleciałam na dół, i wylądowałam w krzaku… dzikiej róży. Extra. Jak najszybciej ruszyłam ku ulicy i byłam już przy wyjściu z ogrodu, kiedy nagle ktoś mnie złapał.
Got’cha!
Dostałam jakąś strzykawą w udo. Pieprzyc ból, rozdziawiłam gębę, chcąc pisnąć, ale zasłonięto ją gruba rękawicą. Chwilę potem zemdlałam w uścisku terrorysty… Obudziłam się w jakiejś naczepie od tira, z grupą owych terrorystów. Nie miałam siły się podnieść, ale zebrałam się i wstałam z chęcią przylania jednemu z nich. Po krótkim ‘fajcie’ posmakowałam podłogi, zostałam zakneblowana taśmą i związana. Siedzieli i lampili się, jakby nie wiem co zrobiła. Jeden z nich, ten który mnie złapał (miał poszarpany rękaw), zapytał mnie czy nie chcę jeść. Pewnie że nie, jeszcze mnie otrują.
- But, you must drink something…Ale, musisz coś pić.
Kręcąc głową, uciekając twarzą od ręki – złapał jedną ręką moją szczękę.
- I don’t wanna hurt you. Nie chcę Ciebie skrzywdzić. – powiedział, odklejając taśmę.
Po wypiciu, znów się rzucałam. Nie potrafię powstrzymać się przed ucieczką, cholera, każdy chyba by nie mógł.
- I didn’t want to do this. Nie chciałem tego robić.  – i uderzył mnie w głowę, jednocześnie pozbawiając mnie przytomności.

Obudziłam się w jakiejś kolonialnej chacie. Niezwiązana, szybko ruszyłam aby uciec. Ale nie bez broni. Na dłoni zauważyłam jakąś małą bransoletkę, która dziwnie migała, wraz z oddalaniem się od łazienki, w której ktoś był. Postanowiłam się dowiedzieć kto to. Nie mam skrupułów jeśli chodzi o to, czy mam zabić czy nie.
Z łazienki wyszedł półnagi, wysoki facet, cholernie przystojny jak na porywacza.
- If you want die, you can escape. Your new jewelry will kill you, if my heart stops beating. If you leave, with this, it will kill you too. I know, you can kill everybody, Susannah. Please, drop it. Jak chcesz umrzeć, możesz uciekać. Twoja nowa biżuteria cię zabije, jeśli moje serce przestanie bić. Jeśli odejdziesz z tym, też cię zabije. Wiem że potrafisz zabić każdego, Susannah. Proszę, rzuć to. – powiedział z podniesionymi rękoma w górze.
- Who are you? Kim jesteś? – zapytałam, opuszczając broń. Kurwa, pięknie.
Kiedy spoglądałam ślepo na podłogę, gość podszedł, ujął dłoń i wyciągnął delikatnie rewolwer z mojej ręki.
- Could I wear something? Mogę coś ubrać?
Nadal patrzyłam jak debil w podłogę. Po chwili przyszedł z powrotem. Wyciągnął jakąś odznakę, jakiś tam departament, bla bla bla, ale nie podał swojego imienia ani nazwiska. Ja nadal patrzyłam dalej w podłogę, wyglądając jak durny cep. Postanowiłam opracować plan ucieczki.
1 plan – uciec jak śpi.
W 1 dzień, oczywiście nie wypaliło. Zaraz to gówno na mojej ręce pikało.
W 2 dzień, chciałam zgrać bojucha, że boję się czegoś tam, i palnąć w łeb jakąś gaśnicą. Nie wyszło, widział mój zamach i się obronił.
Kolejne dni poświęciłam na opracowanie planu doskonałego. Musiałam zrobić coś z tym pikadłem, myślę, że obcęgi leżące koło drzwi, dadzą radę. Ale jak pozbawić przytomności?
Po tygodniu, przyszedł mi do głowy tylko jeden pomysł. Zwieść.
Nie mam żadnego doświadczenia w takich sprawach, bo ja raczej się odganiam, a nie zwodzę. Głupie, ale mocne. Strzykawki trzyma w apteczce w łazience. Dobra. Postanowiłam załatwić to w jedną godzinę.
Po wyjściu z łazienki, wrzuciłam gotową strzykawkę w kieszeń mojego dresu. Gość zmywał naczynia. Głupio mi było, ale innego pomysłu nie miałam. Podeszłam i przejechałam dłonią po umięśnionym ciele. Dotknęłam bioder i obróciłam ku sobie. Patrzył na mnie nieufnie. Ja swoją twarz ukrywałam pod swoimi mokrymi włosami.
- What are you doin’ ? Co robisz? – zapytał.
Przejeżdżając dłońmi po torsie, dotknęłam twarzy. Stykaliśmy się nos w nos. Podjęłam inicjatywę.
W krótkim czasie odnalazłam właściwą porę, aby do niczego nie doszło, użyłam strzykawki, ze słowami na ustach – nie chcę ci zrobić krzywdy…
Obcęgami rozcięłam bransoletkę, i wyszłam z domu w płaszczu tego człowieka. Wsiadłam do samochodu i odjechałam. Za chwilę zorientowałam się że przebywam w Connecticut, i również zauważyłam że nie mam pieniędzy. Karta kredytowa w kieszeni – wypłaciłam jakieś 300$. Ciekawe czy chociaż na paliwo starczy.
W kieszeniach bocznych znalazłam czek na 5000$. Zatkało mnie. Podjechałam do banku. Trochę głupota. Weszłam do banku idiotycznie i podeszłam od razu do okienka, z prośbą o realizację czeku. Kobietka powiedziała że jest on wypisany na Vincenta Raya Charles’a, i kim ja jestem, że roszczę sobie prawo do tego czeku. No to dodałam że jestem jakąś tam jego konkubiną, ale nieoficjalnie, bo jest w separacji ze swoją żoną. Wydała mi piniunszki i jazda. To wyglądało dziwnie zbyt łatwo. Szefowa zaczęła krzyczeć do niej – co ci odbiło, Ray nigdy nie miał żony! Ja tam wybiegłam przed orkiestrą z chórem drącym – łapać ją!
Śmignęłam samochodem gdziekolwiek, gdzie może być bezpieczniej. W Nowym Jorku, wynajęłam na miesiąc mieszkanie na Bronksie. Dziadostwo, ale co mi lepsze potrzebne. Znalazłam komputer z Internetem, i wysłałam wiadomość do Biedronki.

Heloł Franq
Moje królestwo to Niu Jork. Przyjmuję na audiencji w Kane Park, 23:15-23:30.
TLP. Pomocy.

Więcej z tego zrozumie, niż jest tu napisane. Dzień w dzień, na tej samej przecznicy. Jedyny sposób na spotkanie z przyjacielem, i wyszło jak zwykle inaczej. Kafejki internetowe są śledzone. 5 dnia nikt nie przyszedł za wyjątkiem smutnych panów w czarnych płaszczach -  stwierdziłam że nie ma to większego sensu.
Postanowiłam poszukać ‘kolegi’ - Vincenta Raya Charles’a. Książka telefoniczna w Stanach, to prawie jak Internet. Usiadłam i zaczęłam wertować, a pod imieniem i nazwiskiem w Connecticut, podpisane były odnośniki do kilku innych miejsc w Stanach, między innymi – do Nowego Jorku. Wzięłam adres, i pójdę tam. Choćby nie wiem co. Dowiem się za co mnie porwano i czego ode mnie chcą. Wycisnę to z niego jak z cytrynki.
Na Bedford Avenue, na Brooklynie stała niewielka kamienica. Nie paliły się w ogóle światła, bo były to mieszkania do rozbiórki. Tym bardziej mnie zdziwiło co ten adres robił w książce telefonicznej. Fascynujące. Tym bardziej trzeba tam wleźć.
Mieszkanie wcale nie było puste – lepiej – Ray był w nim całkiem niedawno, bo herbata pozostawiona na stole, była ciepława. Poszłam przetrząsnąć szafki, gdy usłyszałam chrzęst klamki. Ukryłam się. Ray widział że jest coś nie tak skoro drzwi były otwarte. Gdy to pojęłam, że zostawiłam drzwi wolno, chciałam strzelić sobie facepalm. Z bronią śmigał po mieszkaniu i w końcu zauważył że nie ma laptopa, uznając chyba że to było włamanie rabunkowe, bo okno było otwarte (otworzyłam je dla możliwości ucieczki). Usiadł na fotelu. Wyrosłam przed nim z rewolwerem i moją teczką w ręku.
- Whataya you want of me? Czego chcecie ode mnie? – zapytałam.
- It’s not your business. Give it back to me, and give up. You don’t fool me, second time. That you have nice ass, don’t make you incredible. To nie twoja sprawa. Oddaj to [broń] mi i poddaj się. Nie oszukasz mnie, drugi raz. To, że masz ładny tyłek nie sprawia że jesteś niesamowita.
- I said, whataya you want of me? Mowię, czego chcecie ode mnie? – zapytałam po raz kolejny, przygotowując broń do strzału.
- You don’t kill me. You can, but you won’t do this. Nie zabijesz mnie. Potrafisz, ale nie zrobisz tego. – wyciągnął smartfon i coś kliknął. – My friends will be there in couple of minutes. Moi znajomi będą tutaj za kilka minut.
W tej samej chwili wyskoczyłam przez okno. Po dość bolesnym lądowaniu, pobiegłam w stronę Brooklyńskiego Mostu. Za sobą usłyszałam krzyki i strzały. Ktoś trafił mnie ze snajperki w łydkę. Lekko kulejąc, uciekałam dalej. Wparowałam do jakiegoś klubu, do łazienki, aby ich zgubić, a dalej śmignęłam na dach. To jest stawianie wszystkiego na jedną kartę – albo się uda ukryć, np. pod kolektorem słonecznym, albo pójdą za tobą. Usiadłam pod właśnie takim kolektorem. Nasłuchując, zorientowałam się że postrzał nie wygląda tak źle. Ale nadal jest to kulka w mięsie. Zawiązałam paskiem powyżej rany.
Niestety, karta się nie wiodła. Ray podążył za mną.
- Stay calm, Susannah, stay calm… Don’t move. Spokojnie, Susannah, spokojnie… nie ruszaj się. – powiedział, mierząc do mnie. Nie był pewny siebie, głos drżał.
- You shouldn’t tell to me what I can or can’t. Nie powinieneś mówić mi co mogę a co nie. – zaczęłam się cofać, nerwowo gestykulując.
- Don’t move to edge of roof! Nie podchodź do krawędzi dachu! – krzyknął.
- I do what I want! Robię co chcę! – zeskoczyłam, po uprzednim przypięciu się do kolektora przy którym siedziałam. Jakoś trzeba mieć inne wyjścia.
- No…! Nie!
Niestety, nie przewidziałam że tą drogą jeżdżą… samochody. Takowy właśnie się patoczył, malutki i niziutki naleśnik. To był pikuś, skoczyć na 2 metry? Gwoździem programu był tir, który jechał za nim. Zdążyłam tylko upaść na ziemię. Poczułam uderzenie na całej prawej ręce i prawej strony twarzy. Leżałam sobie, oglądając tira od spodu. Nigdy nie widziałam tira od spodu. Po krótkiej burzliwej rozmowie Raya z kierowcą ciężarówki, ten odjechał kawałek, odsłaniając mnie nieco zmasakrowaną.
- Give me ambulance, on E19th St, Bowlin-Berry, on Brooklyn, 22 years old woman, felt off from high roof and hitten’ by truck.
Popatrzyłam na niego. Był tak przestraszony, jakbym była serio jakąś jego laską, a minę miał jakby umierała.



[1] Lewizna – wyjście po za jednostkę bez przepustki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz