Chanka

Chanka

piątek, 16 maja 2014

Rozdział 6 - … Dobra, wygrałaś.

Rozdział 6
„ … Dobra, wygrałaś.”

Wiedział, że narażanie się Percy’emu nie jest dobre, ale stwierdził, że byle gówniarz nie będzie go traktował jak niedorajdę i osobę o niższym statusie. Ba! Uważał nawet, że to on powinien go gloryfikować jako osobę bardziej godną poważania.
Zszedł na dolne korytarze, gdzie właśnie zaczęły się odwiedziny, przebiwszy się przez tłum rozczulonych kobietek, posępnych mężczyzn i zdezorientowanych dzieci, dopadł do kantyny, w której bez większego wahania wypalił:
- Paczkę czerwonych Dunhill’ów poproszę. – mruknął, dziwnie zadowolony z siebie. Starsza pani tamże pracująca uniosła brew ze zdziwienia, chyba widząc nowego lekarza.
- Pan taki młodzik, ładny, zadbany i papierosy? – jęknęła skrzeczącym głosem, chyba trochę kokietując. Collins wygiął swoją minę.
- W ten sposób pani uprawia bardzo dobry handel. – odparł sarkastycznie, z nutą ironii. Sklepowa roześmiała się gromkim śmiechem.
- Masz chłopcze… - wydusiła z siebie w salwach śmiechu. Michael nie przypuszczał że ją to tak rozbawi. – Sześć funtów. – dodała, ciągle się śmiejąc. Collins bez wyrzutu odliczył pieniądze, chociaż i tak według niego to drogo – no chyba że od czasu gdy zarabiał na swoje studia fajki tak podrożały.
W rzeczywistości, Michael już dawno rzucił palenie, dla Audrey i matki. Teraz poczuł, że nikt mu nie przeszkodzi w popalaniu słynnych brytyjskich Dunhill’ów. Tak sobie tłumaczył, ale głęboko w podświadomości, była to zwykła reakcja na stres. Usiadł na ławce na zewnątrz, na świeżym powietrzu nasyconym ozonem, gdyż padał niemiłosierny deszcz. Zaciągając się i delektując papierosem, oparł się o kolano i spoglądał na smutny krajobraz Szkocji. W myślach miał jednak tylko jedno – kim jest Smoke?
Wie tyle, że skoro Brenda poczuwa się wcielana przez kogoś, to znaczy, że Smoke ma jakieś nadprzyrodzone zdolności i nie wykorzystuje ich do złego, może nawet wręcz przeciwnie, w końcu uratowała jego i Gabriela od śmierci. Teraz dopiero się zorientował, że powinien jej podziękować, czymkolwiek jest.
Wyciągnął pomiętą kartkę z kieszeni i przeczytał krótki tekst napisany drżącą ręką: „Bar Irving, 21:30”. Szybko schował kartkę, gdy zauważył, że Blackburn wyszedł na zewnątrz, rozmawiając przez telefon.
- Tak! Dokładnie tak wygląda. Zgadza się, wyszczekany… - mówił nerwowo, po czym odwrócił się i zauważył Collinsa siedzącego już na podmurówce. - … yyy … tak, wyślij mi pocztą. Wszystko. Muszę kończyć, żegnam. – odparł nostalgicznie. Michael wiedział, że rozmowa musiała być o nim. Nie ma tu nikogo innego wyszczekanego, szczekającego chamliwie w ostatnich chwilach, które wyszczekał na zawołanie zapewne szczekający knut Percy.
- Stresik? – zapytał Blackburn, z taką niewyszukaną, sztuczną androidalnie miną z esencją uśmiechu, jakby chciał coś załagodzić sobie i jemu. Collins akurat miał to w dupie.
- Szkocja. – odparł monotonnie, odwracając powoli głowę w stronę Corneliusa.
- Wielka Brytania, moim zdaniem.  – zaczepliwie parsknął. – Zdaje się, że jest pan potrzebny Geoffrey’owi przy chodzeniu z pacjentami, ale proszę się nie śpieszyć.
Michael momentalnie zgasił papierosa, i bez wrażenia obrażonego, a raczej zabieganego pospieszył na pomoc młodziakowi. Tak naprawdę, chciał teraz znaleźć się na blokach, aby znaleźć jakiekolwiek ślady Smoke.
Migiem znalazł się na blokach, instruowany przez studenciaka w czym mu ma pomagać. Ten zażyczył sobie, aby Collins wyprowadzał ich do ludzi, na co Michael stwierdził krótko, że wolałby ich przyprowadzać. Bronił się argumentem, że oddzielanie ich od rodziny może być trudniejsze, i że wprawdzie warto mieć takie doświadczenie, ale na razie mógłby Geoff spróbować „drogi z górki”. Niezbyt przekonany chłopak posłusznie wypełnił niejako rozkaz starszego Collinsa i powędrował z pacjentem na wózku w stronę dolnego korytarza. Michael wiedział, że jeśli znajdzie jakiś moment, w którym Geoff nie będzie długo wracał, będzie mógł się rozejrzeć po celach. Wracając z jakimś pacjentem na blok B, skierował się na koniec korytarza. Była tam zakuta kratami klatka schodowa, oznaczona tabliczką „Blok C” i strzałka na dół oraz puste miejsce po tabliczce i napis – dwa piętra w dół, widocznie niezbyt uczęszczana, a na pewno zamknięta na dziesięć spustów. Collins podrapał się po głowie, nacisnął klamkę, chociaż wiedział, że nic to nie da, tak w tym momencie zauważył jednego z pacjentów „wpatrującego” się w niego przez okienko drzwi. Był to starszawy mężczyzna, z zaklejonymi oczyma, stąd jego wzrok był cechą dość abstrakcyjną.
- Panie Blackburn, klucze zabrał pan Percy. – mruknął rzężąc. Michael ostentacyjnie wypuścił klamkę z rąk i stanął naprzeciw niego, po czym przeszedł kawałek do tyłu, a jego głowa podążała za nim. Lekko nieswój powrócił w swoje poprzednie miejsce.
- Panie Blackburn, czyżby palił pan czerwone Dunhill’e? – zapytał, aby za chwilę wybuchnąć histerycznym krzykiem - Frank, zamknij twarz, przecież wiesz, że to Ci nic nie da!! – wył. Za chwilę przyłączył się do niego inny pacjent z izolatki uderzający o drzwi, a jego sąsiad krzyczał – JANE PRZYPAL RAZ JESZCZE KANAPĘ TO CI ŁEB O STÓŁ ROZTRZASKAM!!
W trakcie bardzo obraźliwych pertraktacji między nimi wszystkimi (chociaż mówili raczej sami do siebie), Collins wrócił pod klatkę i obrócił się do tyłu. Znalazł tam skrzynię, opatrzoną tym samym symbolem co dokumenty Percy’ego. Bezszelestnie podniósł jej wieko, i ukazały mu się kopie jakichś dokumentów, podzielone na jakieś sekcje (każda sekcja to jedna i ta sama kopia). Niewiele myśląc, zabrał po jednej kopii i pewnym krokiem wyszedł z bloku B, chowając papiery do kieszeni, nie zważając na rumor jaki sprawił na bloku.
Dokładnie wtedy został poproszony przez Geoffrey’a aby przyprowadził nowego pacjenta z 37. Michael pewien siebie poszedł po niego, bo robił już takie rzeczy nie raz. Jednak widok jak zastał, był tym jednym z najmniej oczekiwanych. Był nim Gabriel.
Tak, ten Gabriel, dystyngowany chłopiec, jakoś nad wyraz wydoroślały, teraz śmiertelnie wystraszony. Siedział w celi, strzelając wzrokiem gdzie popadnie, z przerażoną i zestresowaną miną. Przypominał bardzo wystraszoną zwierzynę łowną, trochę jak Bambi, gdy wędruje po lesie szukając matki i dowiaduje się, że została zastrzelona. Kiedy zobaczył Collinsa, rzucił się na niego, a Michael szybko cofnął się ku drzwiom, po czym za chwilę się przekonał, że nie ma się czego bać. Ruszył do niego jak dziecko, nie jak wariat. Lacroix mimowolnie przystanął, widząc lekką niepewność lekarza, spuścił głowę, a następnie obrócił się w kierunku leżanki, gdzie wcześniej siedział.
- I pan też wierzy, że oszalałem… - zawodnie mruknął, siadając, po czym westchnął. Collins nie odpowiedział mu nic. Po prostu go zatkało.
Lacroix dusząc się, sięgnął do kieszeni porozdzieranej koszuli od piżamy w pasy, odsłaniając holterowskie elektrody poprzyklejane do jego piersi, wyciągnął z wewnętrznej kieszeni inhalator, i drżącymi rękoma zaciągnął się lekiem kilkakrotnie.
- Kto cię tu przywiózł? – spytał delikatnie Collins. Gabriel nie odwracając wzroku od ściany naprzeciwko, odparł smutno i ironicznie:
- Jak myślisz? – parsknął. – Nie zabawiłem długo w Reading. Właściwie moja, powiedzmy: matka załatwiła mi etykietę szaleńca. Tak jak tobie maniaka eksperymentów.
- Christensenowa cię tu przysłała? – zapytał, dość debilnie. Lacroix spojrzał na niego, śmiejąc się lekko.
- Ona sama nigdy nie zrobi takiej rzeczy pod swoim imieniem. Jest zbyt przebiegła. – wciągnął lekarstwo. – Przekonała mojego ojca, że jestem szaleńcem, a dziadek choćby chciał, nie mógł wpoić mu że Mary kłamie. W sumie dziadka też nazwała szaleńcem. Wszystkich nazwałaby idiotami, byle nie siebie i nie swoją pojebaną postawę. – mruknął.
- Właściwie, to ktoś na ciebie czeka na dole… po to tu jestem, aby cię tam zabrać. – odparł, kończąc wywody o Mary.
- Ojciec. Nie pójdę. – westchnął krótko. – Niech dalej jej wierzy, to mnie nie poogląda.
Collins skierował się do drzwi. Pacjent ma prawo odmówić widzenia.
- Widziałeś Smoke, prawda? – zapytał ostentacyjnie. Michael zatrzymał się i obrócił głowę.
- Ta kobieta którą widzieliśmy to nie Smoke. Wiem że chodzi ci o tę lekarkę. Nie pytaj jej o to, to nie ona… jeśli będę wiedział… - zaczął pewnie, ale Lacroix pewnie mu przerwał:
- Prawdziwa Smoke siedzi w piwnicy i nie nazywa się Smoke. – odparł z zapartym tchem. Collins, zaciekawiony, usiadł obok Gabriela.
- Skąd wiesz?
- Dobrze jest siedzieć między ześwirowanymi na drugim poziomie. Gadają cały czas, zwłaszcza ci z końca. Tak naprawdę Smoke to tylko jej przezwisko, na imię ma Lilly. Jest pozostałością po jakimś eksperymencie i Blackburn urządził sobie na niej laboratorium. Z mniejszym lub większym powodzeniem, coś na niej eksperymentuje, w nocy słychać płacz, krzyki: „Zostaw mnie! Odejdź stąd! Puszczaj! Wyjdź! Zostaw!”
Geoffrey zastał stojącego Michaela i miotającego się ze samym sobą Gabriela. O tyle na dobrze to wyszło, że Collins miał jakikolwiek pretekst, by nie wypuszczać Lacroix’a, tymczasem Percy podszedł do Collinsa z niewyszukaną, zdenerwowaną miną i obwieścił mu, że plan dyżurów jest właśnie aktualizowany pod niego, wypadałoby więc nakreślić, kiedy Michael nie może się pojawić.
Collins rzuciwszy okiem na przedstawiony grafik, znalazł dzień, kiedy Geoffrey jest z Davidem, a Percy’ego wtedy nie ma. Celowo szukał dnia, kiedy nie będzie musiał się użerać z tym krasnalem, obawiał się trochę jednak iż Blackburn będzie tego dnia na posterunku. Ten dzień miał być jutro.
Percy nieco zdegustowany wyborem Michaela (chociaż pewnie się go domyślał – jak nie on, to Blackburn na pewno) powędrował w stronę biura, a Collins na chwilę usiadł na końcu korytarzu, liczył że chociaż trochę podsłucha „końcówkowiczów”. Zbliżała się 18, a nasz bohater był wyjątkowo zmęczony i skłonny do zaśnięcia. Chcąc nie chcąc, stało się – Michael oparł głowę na swoim ramieniu i usnął w wąskiej wnęce między drzwiami od magazynku a oknem.
Dudnienie krat skutecznie przywróciło Collinsa do świadomości. Ktoś wyraźnie szarpał się z łańcuchami, pociągając nosem i ustawicznie kaszląc. Michael mimowolnie wcisnął się jeszcze bardziej, bliżej ściany i usunął się spod bladego światła Księżyca spoglądającego na niego zza okna. Pech chciał, że swoim niewielkim ruchem sprawił, że starawe krzesło jęknęło przeraźliwie starym, przejedzonym drewnem. Opustoszały i tak korytarz, zamarł.
Szarpanie krat ustało. Coś, co za nimi stało, wyraźnie uznało, że ktoś tu jest i czai się gdzieś w kącie. Wyraźnie zwierzęcy instynkt wyczuł niebezpieczeństwo i zmobilizował tę postać do rychłej ucieczki. Tak przynajmniej myślał Michael. O tym, że nie o krzesło chodziło, przekonał się kilkanaście sekund później widząc kroczącego korytarzem Corneliusa. W ręce trzymał jakiś karton oparty na jego piersi, a na nim leżał gruby segregator. W drugiej zaś ręce wisiała reklamówka i jak na oko wygłodniałego Collinsa, było to jedzenie.
Powstrzymując się od jakiejkolwiek reakcji na to ostatnie, siedział spokojnie w „swojej” wnęce. Punktem kulminacyjnym adrenaliny stał się moment, gdy Blackburn odwrócił się bezbłędnie w jego kierunku i z tą swoją robotyczną miną zaczął iść w jego stronę. Michael już układał w głowie jakieś wytłumaczenie, i już gotów był sam z siebie od razu się wyspowiadać, gdy Blackburn zatrzymał krok dosłownie stopę od kończyn Collinsa i sięgnął na półkę znajdującą się w tej samej wnęce co Michael, jednakże znajdującej się na wysokości głowy Blackburna. Collins poczuł się, jakby śmierć zajrzała mu w oczy, chociaż nie miał najmniejszego powodu, by myśleć, że Cornelius mógłby go zabić za spanie w pracy, mało tego – spanie po godzinach w pracy. Blackburn wytwarzał taką niesamowitą aurę wokół siebie, że gdyby był on jednym z ośmioraczków, i postawiono by je przed Wami, idę o zakład, że Corneliusa odgadlibyście w pierwszym podejściu. Ten jego anemiczny, lecz pewny siebie i rytmiczny krok, wyliniała i szczupła sylwetka, charakterystycznie ułożenie ramion, na kształt zjeżonego kota bądź skrzydeł sępa. I ta mina. Mina jakby udawał jakiegoś niedorobionego, i pod tą maską niezdolnie ukrywał jakiś tęgi umysł. Albo chory umysł. Nie sposób go nie odróżnić spośród innych.
- Ile jeszcze będziesz… - warknął stłumiony i chrypliwy głos, wyraźnie odznaczony niedawnym płaczem.
- Ech, Lilly… - westchnął sentymentalnie. – Jeszcze się tego nie nauczyłaś? – roześmiał się gromko.
- Nie jesteś nawet… - zaczął znów, gdy Cornelius uciszył śmiech.
- Ciiii… - mruknął z uśmiechem na ustach, otwierając drzwi. – Ty nie jesteś. Ciebie przecież nie ma. – dźwięcznie zachichotał. Coś za drzwiami szurnęło i zbiegło na dół. – Już uciekasz? Aha. – zamarkował zmartwienie, celowo nieudolnie. – I tak cię znajdę. Mam na to całą noc. – odparł sam do siebie, zamykając klamką drzwi. – Wiesz, chyba jednak naprawimy smycz, ma ona na ciebie bardzo dobry wpływ… - mówił, schodząc w dół klatki schodowej.
Gdybyście teraz ujrzeli Collinsa, zapewne pomyślelibyście, że poraził go przed chwilą prąd, albo coś innego przetrzepało jego czerep. Siedział jak wryty na krześle, wyprostowany, z wytrzeszczonymi oczami z zagadką wypisaną na ustach  – Co to kurwa jest?
Przysłuchiwał się temu jak Cornelius schodził powoli w dół, stąpając po stopniach, zamykając za sobą kolejne drzwi i wmawiając Czemuś, że na nic to uciekanie. W gruncie rzeczy miał rację, bo kilkanaście minut później szałowa bieganina przeplatana stale częstotliwym krokiem zakończyła się piskiem i krzykami dokładnie takimi, jakie prezentował mu wcześniej Gabriel. Sparaliżowany strachem Collins nie zniósł dłużej siedzenia w miejscu i gdy usłyszał tylko trzask drzwi, po kilku sekundach krystalicznie czystej ciszy podniósł się z krzesła bezszelestnie, a następnie zaczął powolutku i cichutko iść korytarzem. Zapewne przeszedłby tak aż do wyjścia, gdyby nie przechodząc przez przejście z bloku B do A nie usłyszał taktowych kroków na klatce schodowej. Wtedy przyspieszył kroku i dopiero gdy poślizgnął się na marmurowych głównych schodach, zrozumiał, że przed chwilą biegł. Nerwowo się podnosząc, dobiegł do dyżurki. Miał bardzo dużo szczęścia, że zastał tam Forresta, który nawet nie pytając - co się stało, wcisnął go do metalowej szafy na ubrania, po czym energicznie zatrzasnął jej drzwi. Mądry Forrest z rezerwą oleju w głowie, zabrał stamtąd broń i zmierzył się z przechodzącym Blackburnem – celując mu w twarz. Przeszło mu na twarzy coś w rodzaju uśmiechu, odsunął lufę i poszedł dalej, wspominając coś o jak zwykle niezawodnym strażniku. Chwilę potem już wracał na oddział, uśmiechając się do skupionego na pracy Forresta. Odczekawszy kilka minut dla pewności, że Blackburn nie ukrył się gdzieś na korytarzu, wyciągnął za kołnierz zdruzgotanego Collinsa z szafy i posadził na krześle w kącie, co by Cornelius go nawet przez przypadek nie zauważył. Forrest milcząc wpatrywał się na oszołomionego lekarza z pokerową miną. Wyglądał jak jakiś niedorozwój.
- Co tu robisz? – wycedził cichcem.
- Właściwie, to mnie tu nie powinno być. – ocknął się i ruszył do wieszaka po kurtkę czym prędzej. Forrest złapał go za rękaw.
- Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. – z rezolutnym akcentem jakby wyczytał z miny Michaela co się stało.
- A Blackburn to drugi. – odparł, na chwilę pauzując ubieranie się.
- Widziałeś? – zapytał Forrest spoglądając na podłogę.
- Słyszałem. A czy widziałem, to kwestia dyskusyjna. – mruknął, poprawiając kołnierz. – Macie jakieś tylne wyjście?
- Tak. Ale lepiej żebyś nim nie szedł. Idź spokojnie główną bramą. – odpowiedział, z lekkim uśmiechem wpatrując się w jakieś zapiski.
- Dlaczego? – nie zrozumiał Collins.
- Bo idąc tylnym wyjściem masz praktycznie 99% szans na spotkanie z Blackburnem. A tego chyba nie chcesz. – roześmiał się. – Idź przez bramę, otworzę ci. Cornelius nie ogarnie, wierz mi na słowo.
Zgodnie z poleceniem, Michael udał się głównym wyjściem na spowite ciemnością krajobrazy Szkocji. Skrzywił się nieco, wsiadł do auta (na szczęście) zaparkowanego na drugiej stronie ulicy (o ile szutrową drogę można nazwać ulicą) i spojrzał na zegarek. 22:45.
Ze szczątkową nadzieją zajechał do pubu o nazwie Irving. Chociaż wiedział, gdzie to jest, i dojechał tam możliwie szybko, wiedział, że raczej nie spotka tam pani Graham. Tym razem na szczęście, znów się pomylił.
Chudziutka brunetka w prochowcu i szalu w szkocką kratę siedziała przy barze, rozmawiając z barmanem. Ten, gdy tylko go zauważył, szybko wypalił do Collinsa, że już zamyka.
- Ja do pani. – odparł krótko, na co Brenda się obróciła, ze zgaszoną miną, papierosem w ręku i whiskey na blacie. – Przepraszam za spóźnienie, miałem… problemy w pracy. – krótko streścił całe wydarzenie.
- Nie szkodzi. – mruknęła cichym głosem. – Każdy z nas ma jakieś problemy. A zwłaszcza jeśli ten problem nazywa się Blackburn, prawda? – uśmiechnęła się nikle.
Collins usiadł obok wyraźnie umęczonej kobiety, i po krótkim zamówieniu w postaci ciepłej herbaty, zwrócił się do niej:
- Możesz mi opowiedzieć, kogo trzyma Blackburn na czwartym poziomie? – zapytał bez ogródek i zupełnie poważnie. Brenda popatrzyła na niego rozkojarzonym wzrokiem.
- Nie mogę. – odparła. – Ale powiem. Za chwilę. – mruknęła i odczekała, aż barman pójdzie myc stoły. Collins ponaglił ją wzrokiem.
- Kilkanaście… a może kilkadziesiąt lat temu w Mansford nie było szpitala… było więzienie. Jeśli pamiętasz, lub wiesz o strajkach górników, to cały budynek był nimi wypełniony. Nimi, i innymi przeciwnikami władzy. Moja mama pracowała tam jako pielęgniarka, bowiem wielu z nich próbowało dokonać samobójstw i innych krzywd. Pewnego razu przywieźli kobietę. W ciąży. Była bardzo wycieńczona, znajomy lekarz powiedział mamie, że na pewno dziecko nie przeżyło drastycznych metod przesłuchań, a kobieta zapewne umrze po porodzie. Tak się stało, lecz dziecko nie było martwe. Było małe, chorowite i bardzo, bardzo słabe. Miałam dziesięć, może dwanaście lat, gdy mama zaczęła wynosić moje stare zabawki i ubrania od nas z domu. Ale tego dziecka nigdy nie widziałam.
Michael ze zdziwieniem słuchał opowieści Brendy. Nie widział żadnej korelacji co do Czegoś w poziomie C.
-… do czasu, gdy sama nie zaczęłam pracować w Mansford i któregoś dnia zobaczyłam moją starą lalkę i kilka innych znajomych mi rzeczy na szpitalnym śmietniku. Wtedy zastanawiałam się, co stało się z tą dziewczynką. Tak się złożyło, że pracowałam wspólnie z Corneliusem, jeszcze nie dyrektorem, a takim lekarzem jak i ty. Wciągnął mnie w ten … projekt. Rząd początkowo dał na niego kasę, ale potem się wycofali… - wspominała, obracając pustą szklanką.
- Jaki projekt? – zapytał ostentacyjnie.
- Projekt Lilia… zakładał on, że istota pozbawiona kontaktu z jakimkolwiek człowiekiem od małego, będzie w stanie przysposobić sobie każdą osobę jako rodzinę bądź osobę bliską. Jak widać, idea Blackburna była błędna. Lilly go nienawidzi.
- Widziałaś ją?
- Chciałabym nie. Jeśli ją kiedykolwiek zobaczysz, nie zapomnisz tego widoku do końca życia… Blackburn gdy zorientował się, że jego wielka teoria nie ma odezwu, zaczął na niej urządzać eksperymenty, pełen wachlarz – od chemicznych aż po psychiczne. Złożyło się tak, że ona z natury nie jest głupia i nie wciąga się w jego gierki.
- Dlaczego on nie chce jej wypuścić?
- Skok cywilizacyjny, ludzie… i ona sama. To, co na niej wyprawia Cornelius jest straszne, a sęk jest w tym, że ona doskonale wie jak obrócić te metody przeciwko innym, słabszym mentalnie… nie raz mnie złamała, myślałam, że czyta w myślach, a ona jest po prostu doskonałym produktem Blackburna. Dlatego on nie chce jej wypuszczać. Boi się konsekwencji. Póki Blackburn nie zejdzie z tego świata, albo ona, to się nie skończy… - odparła, spoglądając w szklankę. – Tak w ogóle, co ma to wspólnego ze mną? Sądzisz, że Lilly mną manipuluje?
- Ja tak nie sądzę. – odparł Collins, popijając herbatę. – Ja to wiem. – dodał. Pani Graham pobladła, a jej ręka zaczęła się trząść.
- Opowiadała pani, że ludzie widzą panią w różnych miejscach, gdzie pani jako Brenda, nie była. A ja pani opowiem, że widziałem panią w Reading i to niejednokrotnie. I cała sprawa sprowadziła mnie splotem przypadków tutaj. – westchnął.
- Niech pan mówi, co ja robiłam? – nerwowo wydusiła z siebie.
- Tak naprawdę, samą panią, jako kogoś innego, widziałem na pewno trzy razy. I dwa razy uratowano mnie od śmierci.
Brenda wstrzymała oddech.
- … byłem lekarzem pewnego młodzieńca. Miał coś z takich psychologicznych zagrywek, o jakich wspomniałaś, zdaje się że czytał w myślach. Pani postać prawdopodobnie go odwiedzała, prosząc o pomoc. To była Lilly w pani wcieleniu… ponownie w pani wcieleniu uratowała mnie przed nadjeżdżającym pociągiem i otruciem czadem, gdy ten chłopak … się powiesił. Nikt oprócz mnie i jednego mężczyzny uznanego za szaleńca, jej nigdy nie widział. Uważam, że jesteśmy jej jedyną nadzieją…
- O co prosiła… m? – zapytała, zanosząc się na płacz.
- O to, by ją uwolnić. – odparł pewnie. – Trzeci raz widziałem ją w kwaterze od Blackburna, to znaczy ciebie. Powiedziała mi więcej wskazówek jak ją znaleźć. I znajdę. Nie chcę by ponownie przychodziła, bo zachowuje się w sposób szalona łamane przez widmo. A ja nie chcę być nękany do końca życia, bądź skończyć jak tamten chłopak.
- Lilly… Lilly trzeba zrozumieć, ona nie jest złym człowiekiem… Jeśli zjawia się…
- Zjawia się i znika. Boi się, że gdy wejdzie w ciebie, Blackburn to rozpozna. Tak właściwie, na jakim mechanizmie może polegać jej kontrola nad Tobą?
Pani Graham skuliła głowę i wbiła wzrok w podłogę.
- Kiedyś też chciałam jej pomóc… ale Blackburn mnie nakrył… nie, nie mogę tego powiedzieć… - wstała, biorąc torebkę. Collins złapał ją za rękę, na co ona odwróciła się zapłakana.
- Nie tutaj… - cicho odparła, pociągając nosem.
Wyszli na zewnątrz i stanęli obok auta Michaela.
- … Ja za bardzo chciałam jej pomóc. Ja lunatykuję. Wiedziałam za dużo. Blackburn też o tym wiedział, że mogę o tym wszystkim opowiedzieć i zgłosić na policję. Ma nade mną kontrolę… wszczepił mi coś… nie wiem dokładnie co, ale bez jego leku umrę. A jeśli on pójdzie do więzienia, to go nie dostanę… życie jest ciężkie, i chociaż chcesz komuś pomóc, samemu stajesz się podobną ofiarą. – odparła krótko. – Chcę ciebie ostrzec… jeśli zadzierasz z Blackburnem, stawiasz va bank całe swoje życie. A trzeba wiedzieć, że to on rozdaje karty. Żegnaj. – westchnęła na odchodne.
Collins stał jak wryty w środku nocy pod podmiejskim barem. W życiu by sobie nie pomyślał, jakie okropieństwa ludzie czynią dookoła, a on właśnie się w nie wkręcił.
Powróciwszy do domu, bez wahania wszedł do mieszkania zapalając światło. Nigdy w życiu by nie pomyślał, że zastanie tam Brendę. A raczej tylko ciało należące do Brendy.
Siedziała przy kuchennym stole układając scrabble. Była to taka sama Brenda z jaką widział się przed chwilą, może oprócz potarganych włosów i ogólnie niechlujnego wyglądu oraz kiwającej się postury. Spojrzała na stojącego jak słup soli Michaela.
Wzrok jej był zimny, usta zdawały się coś mamrotać, a ręce drżały. Uśmiechała się a chwile potem gorzkniała. Oparła w końcu głowę i spojrzała gdzieś w kąt pokoju.
- Tak mi nie pomożesz. – mruknęła tym samym głosem, co Coś Na Klatce Schodowej. Michael nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa, jąkał się i próbował ułożyć jakiekolwiek sensowne zdanie. Cały jego schemat został zaburzony. Stara się, ale nie tak? Jak to?
- … tak…  tak jest źle? – wybełkotał.
- Nie myśl że Blackburn ciebie nie widział. Ta świnia wie jak zakręcić tym całym grajdołkiem, żebyś się położył jako normalny człowiek, a obudził jako wariat. – zdecydowanie wycedziła, sycząc ze złością. – Gabryś wie gdzie mnie szukać. – odparła, wstając od stołu.
- Lilly, zaczekaj… - zagaił krótko.
- NIE MAM NA IMIĘ LILLY! – krzyknęła gardłowym głosem, wpatrując się szaleńczo w jego postać. – Nie nazywaj mnie tak, jak robi to ta świnia! – dodała dosadnie i ze zgryzotą. Gdy po chwili opadły z niej emocje, zaczęła głęboko oddychać, potem dusić się i kaszleć, aby w końcu zemdleć. Dosłownie, zanim Collins zdążył do niej pobiec, ocknęła się i ze zdumieniem spojrzała na Michaela:

- Panie Collins, co ja tutaj robię?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz