Rozdział
6
„
… Dobra, wygrałaś.”
Wiedział, że narażanie się Percy’emu nie jest dobre, ale
stwierdził, że byle gówniarz nie będzie go traktował jak niedorajdę i osobę o
niższym statusie. Ba! Uważał nawet, że to on powinien go gloryfikować jako
osobę bardziej godną poważania.
Zszedł na dolne korytarze, gdzie właśnie zaczęły się
odwiedziny, przebiwszy się przez tłum rozczulonych kobietek, posępnych mężczyzn
i zdezorientowanych dzieci, dopadł do kantyny, w której bez większego wahania
wypalił:
- Paczkę czerwonych Dunhill’ów poproszę. – mruknął, dziwnie
zadowolony z siebie. Starsza pani tamże pracująca uniosła brew ze zdziwienia,
chyba widząc nowego lekarza.
- Pan taki młodzik, ładny, zadbany i papierosy? – jęknęła
skrzeczącym głosem, chyba trochę kokietując. Collins wygiął swoją minę.
- W ten sposób pani uprawia bardzo dobry handel. – odparł sarkastycznie,
z nutą ironii. Sklepowa roześmiała się gromkim śmiechem.
- Masz chłopcze… - wydusiła z siebie w salwach śmiechu.
Michael nie przypuszczał że ją to tak rozbawi. – Sześć funtów. – dodała, ciągle
się śmiejąc. Collins bez wyrzutu odliczył pieniądze, chociaż i tak według niego
to drogo – no chyba że od czasu gdy zarabiał na swoje studia fajki tak
podrożały.
W rzeczywistości, Michael już dawno rzucił palenie, dla
Audrey i matki. Teraz poczuł, że nikt mu nie przeszkodzi w popalaniu słynnych
brytyjskich Dunhill’ów. Tak sobie tłumaczył, ale głęboko w podświadomości, była
to zwykła reakcja na stres. Usiadł na ławce na zewnątrz, na świeżym powietrzu
nasyconym ozonem, gdyż padał niemiłosierny deszcz. Zaciągając się i delektując
papierosem, oparł się o kolano i spoglądał na smutny krajobraz Szkocji. W
myślach miał jednak tylko jedno – kim jest Smoke?
Wie tyle, że skoro Brenda poczuwa się wcielana przez kogoś,
to znaczy, że Smoke ma jakieś nadprzyrodzone zdolności i nie wykorzystuje ich
do złego, może nawet wręcz przeciwnie, w końcu uratowała jego i Gabriela od
śmierci. Teraz dopiero się zorientował, że powinien jej podziękować,
czymkolwiek jest.
Wyciągnął pomiętą kartkę z kieszeni i przeczytał krótki tekst
napisany drżącą ręką: „Bar Irving, 21:30”. Szybko schował kartkę, gdy zauważył,
że Blackburn wyszedł na zewnątrz, rozmawiając przez telefon.
- Tak! Dokładnie tak wygląda. Zgadza się, wyszczekany… -
mówił nerwowo, po czym odwrócił się i zauważył Collinsa siedzącego już na
podmurówce. - … yyy … tak, wyślij mi pocztą. Wszystko. Muszę kończyć, żegnam. –
odparł nostalgicznie. Michael wiedział, że rozmowa musiała być o nim. Nie ma tu
nikogo innego wyszczekanego, szczekającego chamliwie w ostatnich chwilach,
które wyszczekał na zawołanie zapewne szczekający knut Percy.
- Stresik? – zapytał Blackburn, z taką niewyszukaną, sztuczną
androidalnie miną z esencją uśmiechu, jakby chciał coś załagodzić sobie i jemu.
Collins akurat miał to w dupie.
- Szkocja. – odparł monotonnie, odwracając powoli głowę w
stronę Corneliusa.
- Wielka Brytania, moim zdaniem. – zaczepliwie parsknął. – Zdaje się, że jest
pan potrzebny Geoffrey’owi przy chodzeniu z pacjentami, ale proszę się nie
śpieszyć.
Michael momentalnie zgasił papierosa, i bez wrażenia
obrażonego, a raczej zabieganego pospieszył na pomoc młodziakowi. Tak naprawdę,
chciał teraz znaleźć się na blokach, aby znaleźć jakiekolwiek ślady Smoke.
Migiem znalazł się na blokach, instruowany przez studenciaka
w czym mu ma pomagać. Ten zażyczył sobie, aby Collins wyprowadzał ich do ludzi,
na co Michael stwierdził krótko, że wolałby ich przyprowadzać. Bronił się
argumentem, że oddzielanie ich od rodziny może być trudniejsze, i że wprawdzie
warto mieć takie doświadczenie, ale na razie mógłby Geoff spróbować „drogi z
górki”. Niezbyt przekonany chłopak posłusznie wypełnił niejako rozkaz starszego
Collinsa i powędrował z pacjentem na wózku w stronę dolnego korytarza. Michael
wiedział, że jeśli znajdzie jakiś moment, w którym Geoff nie będzie długo wracał,
będzie mógł się rozejrzeć po celach. Wracając z jakimś pacjentem na blok B,
skierował się na koniec korytarza. Była tam zakuta kratami klatka schodowa,
oznaczona tabliczką „Blok C” i strzałka na dół oraz puste miejsce po tabliczce
i napis – dwa piętra w dół, widocznie niezbyt uczęszczana, a na pewno zamknięta
na dziesięć spustów. Collins podrapał się po głowie, nacisnął klamkę, chociaż
wiedział, że nic to nie da, tak w tym momencie zauważył jednego z pacjentów
„wpatrującego” się w niego przez okienko drzwi. Był to starszawy mężczyzna, z
zaklejonymi oczyma, stąd jego wzrok był cechą dość abstrakcyjną.
- Panie Blackburn, klucze zabrał pan Percy. – mruknął rzężąc.
Michael ostentacyjnie wypuścił klamkę z rąk i stanął naprzeciw niego, po czym
przeszedł kawałek do tyłu, a jego głowa podążała za nim. Lekko nieswój powrócił
w swoje poprzednie miejsce.
- Panie Blackburn, czyżby palił pan czerwone Dunhill’e? –
zapytał, aby za chwilę wybuchnąć histerycznym krzykiem - Frank,
zamknij twarz, przecież wiesz, że to Ci nic nie da!! – wył. Za chwilę
przyłączył się do niego inny pacjent z izolatki uderzający o drzwi, a jego
sąsiad krzyczał – JANE PRZYPAL RAZ JESZCZE KANAPĘ TO CI ŁEB O STÓŁ
ROZTRZASKAM!!
W trakcie bardzo obraźliwych pertraktacji między nimi wszystkimi
(chociaż mówili raczej sami do siebie), Collins wrócił pod klatkę i obrócił się
do tyłu. Znalazł tam skrzynię, opatrzoną tym samym symbolem co dokumenty
Percy’ego. Bezszelestnie podniósł jej wieko, i ukazały mu się kopie jakichś
dokumentów, podzielone na jakieś sekcje (każda sekcja to jedna i ta sama kopia).
Niewiele myśląc, zabrał po jednej kopii i pewnym krokiem wyszedł z bloku B,
chowając papiery do kieszeni, nie zważając na rumor jaki sprawił na bloku.
Dokładnie wtedy został poproszony przez Geoffrey’a aby
przyprowadził nowego pacjenta z 37. Michael pewien siebie poszedł po niego, bo
robił już takie rzeczy nie raz. Jednak widok jak zastał, był tym jednym z
najmniej oczekiwanych. Był nim Gabriel.
Tak, ten Gabriel, dystyngowany chłopiec, jakoś nad wyraz
wydoroślały, teraz śmiertelnie wystraszony. Siedział w celi, strzelając
wzrokiem gdzie popadnie, z przerażoną i zestresowaną miną. Przypominał bardzo
wystraszoną zwierzynę łowną, trochę jak Bambi, gdy wędruje po lesie szukając
matki i dowiaduje się, że została zastrzelona. Kiedy zobaczył Collinsa, rzucił
się na niego, a Michael szybko cofnął się ku drzwiom, po czym za chwilę się przekonał,
że nie ma się czego bać. Ruszył do niego jak dziecko, nie jak wariat. Lacroix
mimowolnie przystanął, widząc lekką niepewność lekarza, spuścił głowę, a
następnie obrócił się w kierunku leżanki, gdzie wcześniej siedział.
- I pan też wierzy, że oszalałem… - zawodnie mruknął,
siadając, po czym westchnął. Collins nie odpowiedział mu nic. Po prostu go
zatkało.
Lacroix dusząc się, sięgnął do kieszeni porozdzieranej
koszuli od piżamy w pasy, odsłaniając holterowskie elektrody poprzyklejane do
jego piersi, wyciągnął z wewnętrznej kieszeni inhalator, i drżącymi rękoma
zaciągnął się lekiem kilkakrotnie.
- Kto cię tu przywiózł? – spytał delikatnie Collins. Gabriel
nie odwracając wzroku od ściany naprzeciwko, odparł smutno i ironicznie:
- Jak myślisz? – parsknął. – Nie zabawiłem długo w Reading.
Właściwie moja, powiedzmy: matka załatwiła mi etykietę szaleńca. Tak jak tobie
maniaka eksperymentów.
- Christensenowa cię tu przysłała? – zapytał, dość debilnie.
Lacroix spojrzał na niego, śmiejąc się lekko.
- Ona sama nigdy nie zrobi takiej rzeczy pod swoim imieniem.
Jest zbyt przebiegła. – wciągnął lekarstwo. – Przekonała mojego ojca, że jestem
szaleńcem, a dziadek choćby chciał, nie mógł wpoić mu że Mary kłamie. W sumie
dziadka też nazwała szaleńcem. Wszystkich nazwałaby idiotami, byle nie siebie i
nie swoją pojebaną postawę. – mruknął.
- Właściwie, to ktoś na ciebie czeka na dole… po to tu
jestem, aby cię tam zabrać. – odparł, kończąc wywody o Mary.
- Ojciec. Nie pójdę. – westchnął krótko. – Niech dalej jej
wierzy, to mnie nie poogląda.
Collins skierował się do drzwi. Pacjent ma prawo odmówić
widzenia.
- Widziałeś Smoke, prawda? – zapytał ostentacyjnie. Michael
zatrzymał się i obrócił głowę.
- Ta kobieta którą widzieliśmy to nie Smoke. Wiem że chodzi
ci o tę lekarkę. Nie pytaj jej o to, to nie ona… jeśli będę wiedział… - zaczął
pewnie, ale Lacroix pewnie mu przerwał:
- Prawdziwa Smoke siedzi w piwnicy i nie nazywa się Smoke. –
odparł z zapartym tchem. Collins, zaciekawiony, usiadł obok Gabriela.
- Skąd wiesz?
- Dobrze jest siedzieć między ześwirowanymi na drugim
poziomie. Gadają cały czas, zwłaszcza ci z końca. Tak naprawdę Smoke to tylko
jej przezwisko, na imię ma Lilly. Jest pozostałością po jakimś eksperymencie i
Blackburn urządził sobie na niej laboratorium. Z mniejszym lub większym
powodzeniem, coś na niej eksperymentuje, w nocy słychać płacz, krzyki: „Zostaw
mnie! Odejdź stąd! Puszczaj! Wyjdź! Zostaw!”
Geoffrey zastał stojącego Michaela i miotającego się ze samym
sobą Gabriela. O tyle na dobrze to wyszło, że Collins miał jakikolwiek
pretekst, by nie wypuszczać Lacroix’a, tymczasem Percy podszedł do Collinsa z
niewyszukaną, zdenerwowaną miną i obwieścił mu, że plan dyżurów jest właśnie aktualizowany
pod niego, wypadałoby więc nakreślić, kiedy Michael nie może się pojawić.
Collins rzuciwszy okiem na przedstawiony grafik, znalazł
dzień, kiedy Geoffrey jest z Davidem, a Percy’ego wtedy nie ma. Celowo szukał
dnia, kiedy nie będzie musiał się użerać z tym krasnalem, obawiał się trochę
jednak iż Blackburn będzie tego dnia na posterunku. Ten dzień miał być jutro.
Percy nieco zdegustowany wyborem Michaela (chociaż pewnie się
go domyślał – jak nie on, to Blackburn na pewno) powędrował w stronę biura, a
Collins na chwilę usiadł na końcu korytarzu, liczył że chociaż trochę podsłucha
„końcówkowiczów”. Zbliżała się 18, a nasz bohater był wyjątkowo zmęczony i
skłonny do zaśnięcia. Chcąc nie chcąc, stało się – Michael oparł głowę na swoim
ramieniu i usnął w wąskiej wnęce między drzwiami od magazynku a oknem.
Dudnienie krat skutecznie przywróciło Collinsa do
świadomości. Ktoś wyraźnie szarpał się z łańcuchami, pociągając nosem i
ustawicznie kaszląc. Michael mimowolnie wcisnął się jeszcze bardziej, bliżej
ściany i usunął się spod bladego światła Księżyca spoglądającego na niego zza
okna. Pech chciał, że swoim niewielkim ruchem sprawił, że starawe krzesło
jęknęło przeraźliwie starym, przejedzonym drewnem. Opustoszały i tak korytarz,
zamarł.
Szarpanie krat ustało. Coś, co za nimi stało, wyraźnie
uznało, że ktoś tu jest i czai się gdzieś w kącie. Wyraźnie zwierzęcy instynkt
wyczuł niebezpieczeństwo i zmobilizował tę postać do rychłej ucieczki. Tak
przynajmniej myślał Michael. O tym, że nie o krzesło chodziło, przekonał się
kilkanaście sekund później widząc kroczącego korytarzem Corneliusa. W ręce
trzymał jakiś karton oparty na jego piersi, a na nim leżał gruby segregator. W
drugiej zaś ręce wisiała reklamówka i jak na oko wygłodniałego Collinsa, było
to jedzenie.
Powstrzymując się od jakiejkolwiek reakcji na to ostatnie, siedział
spokojnie w „swojej” wnęce. Punktem kulminacyjnym adrenaliny stał się moment,
gdy Blackburn odwrócił się bezbłędnie w jego kierunku i z tą swoją robotyczną
miną zaczął iść w jego stronę. Michael już układał w głowie jakieś
wytłumaczenie, i już gotów był sam z siebie od razu się wyspowiadać, gdy
Blackburn zatrzymał krok dosłownie stopę od kończyn Collinsa i sięgnął na półkę
znajdującą się w tej samej wnęce co Michael, jednakże znajdującej się na
wysokości głowy Blackburna. Collins poczuł się, jakby śmierć zajrzała mu w
oczy, chociaż nie miał najmniejszego powodu, by myśleć, że Cornelius mógłby go
zabić za spanie w pracy, mało tego – spanie po godzinach w pracy. Blackburn
wytwarzał taką niesamowitą aurę wokół siebie, że gdyby był on jednym z
ośmioraczków, i postawiono by je przed Wami, idę o zakład, że Corneliusa
odgadlibyście w pierwszym podejściu. Ten jego anemiczny, lecz pewny siebie i
rytmiczny krok, wyliniała i szczupła sylwetka, charakterystycznie ułożenie
ramion, na kształt zjeżonego kota bądź skrzydeł sępa. I ta mina. Mina jakby
udawał jakiegoś niedorobionego, i pod tą maską niezdolnie ukrywał jakiś tęgi
umysł. Albo chory umysł. Nie sposób go nie odróżnić spośród innych.
- Ile jeszcze będziesz… - warknął stłumiony i chrypliwy głos,
wyraźnie odznaczony niedawnym płaczem.
- Ech, Lilly… - westchnął sentymentalnie. – Jeszcze się tego
nie nauczyłaś? – roześmiał się gromko.
- Nie jesteś nawet… - zaczął znów, gdy Cornelius uciszył
śmiech.
- Ciiii… - mruknął z uśmiechem na ustach, otwierając drzwi. –
Ty nie jesteś. Ciebie przecież nie ma. – dźwięcznie zachichotał. Coś za
drzwiami szurnęło i zbiegło na dół. – Już uciekasz? Aha. – zamarkował
zmartwienie, celowo nieudolnie. – I tak cię znajdę. Mam na to całą noc. –
odparł sam do siebie, zamykając klamką drzwi. – Wiesz, chyba jednak naprawimy
smycz, ma ona na ciebie bardzo dobry wpływ… - mówił, schodząc w dół klatki
schodowej.
Gdybyście teraz ujrzeli Collinsa, zapewne pomyślelibyście, że
poraził go przed chwilą prąd, albo coś innego przetrzepało jego czerep.
Siedział jak wryty na krześle, wyprostowany, z wytrzeszczonymi oczami z zagadką
wypisaną na ustach – Co to kurwa jest?
Przysłuchiwał się temu jak Cornelius schodził powoli w dół,
stąpając po stopniach, zamykając za sobą kolejne drzwi i wmawiając Czemuś, że
na nic to uciekanie. W gruncie rzeczy miał rację, bo kilkanaście minut później
szałowa bieganina przeplatana stale częstotliwym krokiem zakończyła się piskiem
i krzykami dokładnie takimi, jakie prezentował mu wcześniej Gabriel. Sparaliżowany
strachem Collins nie zniósł dłużej siedzenia w miejscu i gdy usłyszał tylko
trzask drzwi, po kilku sekundach krystalicznie czystej ciszy podniósł się z
krzesła bezszelestnie, a następnie zaczął powolutku i cichutko iść korytarzem.
Zapewne przeszedłby tak aż do wyjścia, gdyby nie przechodząc przez przejście z
bloku B do A nie usłyszał taktowych kroków na klatce schodowej. Wtedy
przyspieszył kroku i dopiero gdy poślizgnął się na marmurowych głównych
schodach, zrozumiał, że przed chwilą biegł. Nerwowo się podnosząc, dobiegł do
dyżurki. Miał bardzo dużo szczęścia, że zastał tam Forresta, który nawet nie
pytając - co się stało, wcisnął go do metalowej szafy na ubrania, po czym
energicznie zatrzasnął jej drzwi. Mądry Forrest z rezerwą oleju w głowie,
zabrał stamtąd broń i zmierzył się z przechodzącym Blackburnem – celując mu w
twarz. Przeszło mu na twarzy coś w rodzaju uśmiechu, odsunął lufę i poszedł
dalej, wspominając coś o jak zwykle niezawodnym strażniku. Chwilę potem już
wracał na oddział, uśmiechając się do skupionego na pracy Forresta. Odczekawszy
kilka minut dla pewności, że Blackburn nie ukrył się gdzieś na korytarzu,
wyciągnął za kołnierz zdruzgotanego Collinsa z szafy i posadził na krześle w
kącie, co by Cornelius go nawet przez przypadek nie zauważył. Forrest milcząc
wpatrywał się na oszołomionego lekarza z pokerową miną. Wyglądał jak jakiś
niedorozwój.
- Co tu robisz? – wycedził cichcem.
- Właściwie, to mnie tu nie powinno być. – ocknął się i
ruszył do wieszaka po kurtkę czym prędzej. Forrest złapał go za rękaw.
- Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. – z rezolutnym
akcentem jakby wyczytał z miny Michaela co się stało.
- A Blackburn to drugi. – odparł, na chwilę pauzując
ubieranie się.
- Widziałeś? – zapytał Forrest spoglądając na podłogę.
- Słyszałem. A czy widziałem, to kwestia dyskusyjna. –
mruknął, poprawiając kołnierz. – Macie jakieś tylne wyjście?
- Tak. Ale lepiej żebyś nim nie szedł. Idź spokojnie główną
bramą. – odpowiedział, z lekkim uśmiechem wpatrując się w jakieś zapiski.
- Dlaczego? – nie zrozumiał Collins.
- Bo idąc tylnym wyjściem masz praktycznie 99% szans na
spotkanie z Blackburnem. A tego chyba nie chcesz. – roześmiał się. – Idź przez
bramę, otworzę ci. Cornelius nie ogarnie, wierz mi na słowo.
Zgodnie z poleceniem, Michael udał się głównym wyjściem na
spowite ciemnością krajobrazy Szkocji. Skrzywił się nieco, wsiadł do auta (na
szczęście) zaparkowanego na drugiej stronie ulicy (o ile szutrową drogę można
nazwać ulicą) i spojrzał na zegarek. 22:45.
Ze szczątkową nadzieją zajechał do pubu o nazwie Irving.
Chociaż wiedział, gdzie to jest, i dojechał tam możliwie szybko, wiedział, że
raczej nie spotka tam pani Graham. Tym razem na szczęście, znów się pomylił.
Chudziutka brunetka w prochowcu i szalu w szkocką kratę
siedziała przy barze, rozmawiając z barmanem. Ten, gdy tylko go zauważył,
szybko wypalił do Collinsa, że już zamyka.
- Ja do pani. – odparł krótko, na co Brenda się obróciła, ze
zgaszoną miną, papierosem w ręku i whiskey na blacie. – Przepraszam za
spóźnienie, miałem… problemy w pracy. – krótko streścił całe wydarzenie.
- Nie szkodzi. – mruknęła cichym głosem. – Każdy z nas ma
jakieś problemy. A zwłaszcza jeśli ten problem nazywa się Blackburn, prawda? –
uśmiechnęła się nikle.
Collins usiadł obok wyraźnie umęczonej kobiety, i po krótkim
zamówieniu w postaci ciepłej herbaty, zwrócił się do niej:
- Możesz mi opowiedzieć, kogo trzyma Blackburn na czwartym
poziomie? – zapytał bez ogródek i zupełnie poważnie. Brenda popatrzyła na niego
rozkojarzonym wzrokiem.
- Nie mogę. – odparła. – Ale powiem. Za chwilę. – mruknęła i
odczekała, aż barman pójdzie myc stoły. Collins ponaglił ją wzrokiem.
- Kilkanaście… a może kilkadziesiąt lat temu w Mansford nie
było szpitala… było więzienie. Jeśli pamiętasz, lub wiesz o strajkach górników,
to cały budynek był nimi wypełniony. Nimi, i innymi przeciwnikami władzy. Moja
mama pracowała tam jako pielęgniarka, bowiem wielu z nich próbowało dokonać
samobójstw i innych krzywd. Pewnego razu przywieźli kobietę. W ciąży. Była
bardzo wycieńczona, znajomy lekarz powiedział mamie, że na pewno dziecko nie
przeżyło drastycznych metod przesłuchań, a kobieta zapewne umrze po porodzie.
Tak się stało, lecz dziecko nie było martwe. Było małe, chorowite i bardzo,
bardzo słabe. Miałam dziesięć, może dwanaście lat, gdy mama zaczęła wynosić
moje stare zabawki i ubrania od nas z domu. Ale tego dziecka nigdy nie
widziałam.
Michael ze zdziwieniem słuchał opowieści Brendy. Nie widział
żadnej korelacji co do Czegoś w poziomie C.
-… do czasu, gdy sama nie zaczęłam pracować w Mansford i
któregoś dnia zobaczyłam moją starą lalkę i kilka innych znajomych mi rzeczy na
szpitalnym śmietniku. Wtedy zastanawiałam się, co stało się z tą dziewczynką.
Tak się złożyło, że pracowałam wspólnie z Corneliusem, jeszcze nie dyrektorem,
a takim lekarzem jak i ty. Wciągnął mnie w ten … projekt. Rząd początkowo dał
na niego kasę, ale potem się wycofali… - wspominała, obracając pustą szklanką.
- Jaki projekt? – zapytał ostentacyjnie.
- Projekt Lilia… zakładał on, że istota pozbawiona kontaktu z
jakimkolwiek człowiekiem od małego, będzie w stanie przysposobić sobie każdą
osobę jako rodzinę bądź osobę bliską. Jak widać, idea Blackburna była błędna.
Lilly go nienawidzi.
- Widziałaś ją?
- Chciałabym nie. Jeśli ją kiedykolwiek zobaczysz, nie
zapomnisz tego widoku do końca życia… Blackburn gdy zorientował się, że jego
wielka teoria nie ma odezwu, zaczął na niej urządzać eksperymenty, pełen
wachlarz – od chemicznych aż po psychiczne. Złożyło się tak, że ona z natury
nie jest głupia i nie wciąga się w jego gierki.
- Dlaczego on nie chce jej wypuścić?
- Skok cywilizacyjny, ludzie… i ona sama. To, co na niej
wyprawia Cornelius jest straszne, a sęk jest w tym, że ona doskonale wie jak
obrócić te metody przeciwko innym, słabszym mentalnie… nie raz mnie złamała,
myślałam, że czyta w myślach, a ona jest po prostu doskonałym produktem
Blackburna. Dlatego on nie chce jej wypuszczać. Boi się konsekwencji. Póki
Blackburn nie zejdzie z tego świata, albo ona, to się nie skończy… - odparła,
spoglądając w szklankę. – Tak w ogóle, co ma to wspólnego ze mną? Sądzisz, że
Lilly mną manipuluje?
- Ja tak nie sądzę. – odparł Collins, popijając herbatę. – Ja
to wiem. – dodał. Pani Graham pobladła, a jej ręka zaczęła się trząść.
- Opowiadała pani, że ludzie widzą panią w różnych miejscach,
gdzie pani jako Brenda, nie była. A ja pani opowiem, że widziałem panią w
Reading i to niejednokrotnie. I cała sprawa sprowadziła mnie splotem przypadków
tutaj. – westchnął.
- Niech pan mówi, co ja robiłam? – nerwowo wydusiła z siebie.
- Tak naprawdę, samą panią, jako kogoś innego, widziałem na
pewno trzy razy. I dwa razy uratowano mnie od śmierci.
Brenda wstrzymała oddech.
- … byłem lekarzem pewnego młodzieńca. Miał coś z takich
psychologicznych zagrywek, o jakich wspomniałaś, zdaje się że czytał w myślach.
Pani postać prawdopodobnie go odwiedzała, prosząc o pomoc. To była Lilly w pani
wcieleniu… ponownie w pani wcieleniu uratowała mnie przed nadjeżdżającym
pociągiem i otruciem czadem, gdy ten chłopak … się powiesił. Nikt oprócz mnie i
jednego mężczyzny uznanego za szaleńca, jej nigdy nie widział. Uważam, że
jesteśmy jej jedyną nadzieją…
- O co prosiła… m? – zapytała, zanosząc się na płacz.
- O to, by ją uwolnić. – odparł pewnie. – Trzeci raz
widziałem ją w kwaterze od Blackburna, to znaczy ciebie. Powiedziała mi więcej
wskazówek jak ją znaleźć. I znajdę. Nie chcę by ponownie przychodziła, bo
zachowuje się w sposób szalona łamane przez widmo. A ja nie chcę być nękany do
końca życia, bądź skończyć jak tamten chłopak.
- Lilly… Lilly trzeba zrozumieć, ona nie jest złym
człowiekiem… Jeśli zjawia się…
- Zjawia się i znika. Boi się, że gdy wejdzie w ciebie,
Blackburn to rozpozna. Tak właściwie, na jakim mechanizmie może polegać jej
kontrola nad Tobą?
Pani Graham skuliła głowę i wbiła wzrok w podłogę.
- Kiedyś też chciałam jej pomóc… ale Blackburn mnie nakrył…
nie, nie mogę tego powiedzieć… - wstała, biorąc torebkę. Collins złapał ją za
rękę, na co ona odwróciła się zapłakana.
- Nie tutaj… - cicho odparła, pociągając nosem.
Wyszli na zewnątrz i stanęli obok auta Michaela.
- … Ja za bardzo chciałam jej pomóc. Ja lunatykuję.
Wiedziałam za dużo. Blackburn też o tym wiedział, że mogę o tym wszystkim
opowiedzieć i zgłosić na policję. Ma nade mną kontrolę… wszczepił mi coś… nie
wiem dokładnie co, ale bez jego leku umrę. A jeśli on pójdzie do więzienia, to
go nie dostanę… życie jest ciężkie, i chociaż chcesz komuś pomóc, samemu
stajesz się podobną ofiarą. – odparła krótko. – Chcę ciebie ostrzec… jeśli
zadzierasz z Blackburnem, stawiasz va bank całe swoje życie. A trzeba wiedzieć,
że to on rozdaje karty. Żegnaj. – westchnęła na odchodne.
Collins stał jak wryty w środku nocy pod podmiejskim barem. W
życiu by sobie nie pomyślał, jakie okropieństwa ludzie czynią dookoła, a on
właśnie się w nie wkręcił.
Powróciwszy do domu, bez wahania wszedł do mieszkania
zapalając światło. Nigdy w życiu by nie pomyślał, że zastanie tam Brendę. A
raczej tylko ciało należące do Brendy.
Siedziała przy kuchennym stole układając scrabble. Była to
taka sama Brenda z jaką widział się przed chwilą, może oprócz potarganych włosów
i ogólnie niechlujnego wyglądu oraz kiwającej się postury. Spojrzała na
stojącego jak słup soli Michaela.
Wzrok jej był zimny, usta zdawały się coś mamrotać, a ręce
drżały. Uśmiechała się a chwile potem gorzkniała. Oparła w końcu głowę i
spojrzała gdzieś w kąt pokoju.
- Tak mi nie pomożesz. – mruknęła tym samym głosem, co Coś Na
Klatce Schodowej. Michael nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa, jąkał
się i próbował ułożyć jakiekolwiek sensowne zdanie. Cały jego schemat został
zaburzony. Stara się, ale nie tak? Jak to?
- … tak… tak jest źle?
– wybełkotał.
- Nie myśl że Blackburn ciebie nie widział. Ta świnia wie jak
zakręcić tym całym grajdołkiem, żebyś się położył jako normalny człowiek, a
obudził jako wariat. – zdecydowanie wycedziła, sycząc ze złością. – Gabryś wie
gdzie mnie szukać. – odparła, wstając od stołu.
- Lilly, zaczekaj… - zagaił krótko.
- NIE MAM NA IMIĘ LILLY! – krzyknęła gardłowym głosem,
wpatrując się szaleńczo w jego postać. – Nie nazywaj mnie tak, jak robi to ta
świnia! – dodała dosadnie i ze zgryzotą. Gdy po chwili opadły z niej emocje,
zaczęła głęboko oddychać, potem dusić się i kaszleć, aby w końcu zemdleć.
Dosłownie, zanim Collins zdążył do niej pobiec, ocknęła się i ze zdumieniem
spojrzała na Michaela:
- Panie Collins, co ja tutaj robię?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz