Chanka

Chanka

wtorek, 20 maja 2014

"Najpierw masa, potem masa..."

Tak. To jest to. No po prostu lepiej nie może być. Trening czyli sprawdzanie umiejętności, a raczej ich szlifowanie przez osoby które raczej uczą. No, żeby nie było, że ktoś jest „kąmąndą” a nawet podciągnąć na drążku nie ma siły. Taka jest prawda, i z tym się zmierzyć trzeba. Trzeba jeść odpowiednio, trzeba trenować, nie wolno niektórych rzeczy (ale i tak wszyscy to robią).
Ja mam specjalną, stworzoną przez siebie dietę. Hewlett nieraz próbuje wytłumaczyć mi i kucharzowi - który zamawia poszczególne produkty na konkretną osobę - że ja to mam wpierdzielać pełny obiad dla standardowej klasy, bo tak to z tym to ja się zarypie jak „ruski kombajn marki Lama&Łoś” i będzie tyle z tego, że trafię do szpitala. I grozi że będzie się znęcał, czyli zlecał więcej niż standardowy obiad. Bo moje BMI zadziwiło wszystkich – 178 cm i 55 kg, które daje w przeliczniku 16 z kawałkiem, czyli cholerna niedowaga. Ale co tam. Źle mi z tym nie jest.
Oprócz tego o 17:30, czyli półtorej po zakończeniu oficjalnej pracy, każdy dowódca jakiegokolwiek plutonu, ma obowiązek stawić się na codzienne ćwiczenia, jeśli chodzi o komandosów oczywiście. Chętni też przychodzą, ale widać ich zazwyczaj jednorazowo. Dlaczego? Nasze ćwiczenia to nie jakieś zwykłe brzuszki, pompki czy bieganie w kółko jak konie wyścigowe. Mamy „rusztowanie” czyli małpi gaj z miliona gumowych rurek, które prowadzą aż pod sam dach hali, tj. wysokość olimpijskiej skoczni do wody. Do tego ścianka alpinistyczna oblewana wodą, strzelnica, na której trzeba strzelać omijając przeszkody podane przez komputer (wisi taka rurka która każe się schylać, a pod nią ruchoma ścianka, chodzi to w górę i w dół, zmienia czasami kąt, aby można było na to wejść, tym wszystkim steruje komputer, po wpisaniu swojego loginu lub numeru identyfikatora, dobiera on sam poziom trudności), no i oczywiście, wcześniej trochę nieopatrznie ujawniony basen z ową skocznią olimpijską. Tam spędza się najwięcej czasu po wysiłku. Oczywiście jest siłownia, boks, i tak dalej. To wszystko mieści się w wymiarze 4-5 godzin, w zależności, kto jakie robi sobie przerwy. Nie każdy chodzi dzień w dzień, no ale jeśli ma się czas, jak ja; spędzam w pracy czas od rana, potem do 14-stej ćwiczenia bojowe i teoria. Potem siedzę nad dokumentacją, ewentualnie mogę skoczyć do domu, aby potem wrócić. To nazywa się francuski wymiar pracy. Chyba jedyna francuska rzecz jaka mi się zdarzyła w życiu.
Akurat dziś stawiam na mocny trening, ponieważ leniłam się ostatnio, a powinnam oślepiać przykładem.
Idę właśnie na rurki. Ściągam zbędne dresy, w tle rumor ze strony młodzieńczej durnoty. Starsi mają to gdzieś, bo i tak widzą mnie w taki sposób dzień w dzień, więc czym tu się podniecać. Włażenie na rurki jest tak wyczerpujące, że wiele osób mówi, że chciałoby się i bieliznę zdjąć i włosy ogolić na łyso, aby wyparować pot, którego litry spływają po każdym, kto spróbuje wejść chociaż do połowy. Oczywiście nie będę jak jakaś ‘malyna’ z burdelu za wsią.
- E, kurde, bo jak wam po pustych łepetynach strzelę, to echo rozdupczy Czarnobyl jeszcze raz! – wydarłam się, ze stosownym wymachem ręką.
Odbiło się śmiechem.
- Kuuurrrr… JAK WIDZĘ ELEWA TO KREW MNIE ZALEWA! Co wy jesteście, nocne Buenos Aires, że nie możecie spać?! Jak macie tak się trenować w suszeniu zębów, to ja wam chętnie załatwię jakąś robotę! W kiblu powiedzmy! – tupnęłam nogą.
I ostatnie zdanie wryło się rzeczonym elewom i kadetom w półmózg. Mój plutonik, wraz z innymi, chichrając się, wyszli na dziedziniec, na kiepa. Wtem odezwał się Wenom, udając Cugowskiego ze skrzywioną miną:
- …Na sali wielkiej i błyszczącej tak jak nocne Buenos Aires…
- KTÓRE NIE CHCE SPAĆ! – dokończyła reszta.
- Orkiestra stroi instrumenty, daje znak i zaraz zacznie, nowe tango grać… - dokończyłam i ja.
- Deszczu, coś ty taka nerwowa. Drzesz się na te trusie, nie widzisz jak się ciebie boją? – dodał Wenom.
- Nie, nie widzę. I mam to w nosie. Nawet dobrze, jeśli by się bali. – mruknęłam, smarując ręce talkiem.
- Ja rozmawiałem z nimi, jak tam po pierwszych zajęciach. No po prostu zachwyceni byli. – uśmiechnął się Doug, który przyszedł przed chwilą, z zamiarem uzupełnienia apteczek.
- Ta. Ciekawe czym. Mocą pierdolnięcia trotylu?
- No nie do końca. Zachwycają się tobą, Deszczu, toooobąąąą. Nie będę mówił, co konkretnie słyszałem, bo to zostanie naszą męską tajemnicą, ale ręczę ci że jako kobieta, możesz być z siebie dumna. Rozpalić do czerwoności stado jankesów, to jest osiągnięcie!
- Hewciu, pieprzysz jak ruska prostytutka sprzedająca na targu majty wyszczuplające. Nie robię tego. Oni sami sobie coś domyślają. Nie zrobiłam niczego, co mogłoby ich do tego pobudzić.
- Tak, tak. No bo ty tak nic nie robisz, prosta i skromna istoto. Słuchaj. Wystarczy twoja obecność, i gwarantuję ci że by się cieszył, jakby zarwał któryś od ciebie w łeb.
- Usańczycy mają tylko jedną funkcję w moim życiu. Wżynają się jak stringi zakupione na wcześniej wspomnianym targu.
Na sali wybuchł śmiech.
- AAAAAAAAAA! To taaaaaaak! Mnie to nie! Wenomowi nie! Heh, a Kubi nawet nie pyta! A ja myślałem że byle komu to ty nie…
Dodano jeszcze większą salwę śmiechu, akcentowaną ‘ja nie mogę’.
-To był nieprzemyślany dogłębnie epitet Dougie, I mean – są tak upierdliwi i tak potrzebni, jak te stringi. Za dużo przebywasz z Wenomem, ja bym w życiu nie pomyślała że znajdziesz w tym drugie dno. – poprawiłam się, sama się śmiejąc.
- Jaaa, tam nawet o tym w ogóle nie pomyślałem. – parsknął Wenom, dość nieprzekonująco.
- Taaaa… Uważaj, bo uwierzę… nawiasem mówiąc, nie mam nic przeciwko temu żebyś ubierała stringi. - odparł lekceważąco Hewlett.
- Nevermind. – dodałam z uśmiechem – Horche[1] Hewlett, kiedy te durne szczepienia, bo ja swoje persy[2] muszę zaprowadzić.
- Dziaaadku[3], nie wiem, ja ich sam sobie przyprowadzę, jak mi dadzą kwit. E, co dziś było na obiad?
- Bee gees[4], i białe szaleństwo[5] chrąchu[6]. Żadnej rewelacji koku[7]  dziś nie zapodał. W takiej sytuacji to i pancerwafel[8] brzmi smacznie. – odpowiedział Kubi. – Kto jest dziś dj’em[9]?
- Ja, Kubusiu… W ogóle… małe zwierzątko z wielką gębą zjadło mi dziś beret. – westchnęłam.
- Pies Klimczuka? – zapytał Kuba.
- Amba[10]. – odpowiedziałam.
- Chuje muje, dzikie węże[11]. Zostawiłaś rano na stołówce, zapomniałem powiedzieć. – zapluwał się ze śmiechu Wenom - Słyszałem że póki ładnych pagonów nie dostałaś, to furaż[12] gubiłaś co dwa dni. – mruknął Wenom, zwisając nogami do góry.
-  Zdychaj[13], Wenom. To jeszcze za czasów jak byłam kompotem[14]… Ale tak często… to nie. – odparłam ze śmiechem.
- No mniej więcej. – parsknął.
- Mniej więcej? Dwa palce w tyłku, jeden jest mniej a drugi więcej.
Sala znów zabrzmiała śmiechem.
- A głodny, ciągle o chlebie! – krzyknął Wenom z szerokim uśmiechem.
- Żarty, żartami, ja jeszcze nawet nie zatańczyłam na rurze, a wy już kończycie dęsy.
- A dęsy tak? A co na ostatnim treningu było, hę? – roześmiał się Hewlett. – Słyszałem jak po dupie szanowne grono dostało.
- Dobra, dobra, bo Gumisie[15] dowiedziały się od mruczków[16], że szanowna elita groszków[17], popala sobie nietytoń[18].
- Spierdalałem jak gówniarz przed policją, a Deszczu pierwsza w gonitwie! – gromko roześmiał się Wenom. – Rżyj koniku!
- Weź spierdalaj. Nie po to mam srebrną gapę[19], żeby nie wiedzieć, jak i gdzie spieprzać. – dodałam, włażąc na pierwsze szczeble.
- Ty to jak choinka[20] wyglądasz, a nie jak kapitan, Deszczu. Kiedy dzień słonia[21]? – zapytał Kubi.
- Zwyczajowo był czwartek, ale w tym tygodniu odpada, bo mamy swoje święto. Szwancparada[22].  Czy tam państwo ma swoje święto. Wolne.
Nagle do sali weszła grupa pedofili[23] których prowadził pułkol zmecholi[24].
- Halo! Nie każę wam salutować, ale słyszałem że na sali przebywa sam gwiazdozbiór[25] . Macie jakiegoś Leśnego Dziadka[26]! – zapytał zmechuj.
- Mamy Gwiazdora, pułkowniku! Pada w nocy, i w dzień pada, oto Deszczu napierdala! – ryknął Wenom, jak zwykle, wkopując mnie w durne sytuacje. I przy okazji chwaląc się swoim beztalenciem poetyckim.
- Ale z ciebie dziobak[27], jak słowo daję. – syknęłam.
- Panie Deszczu, czy jak tam panu, może pan zejść?
Cała sala ze śmiechu mało co nie zleciała z rusztowania. Skoczyłam z góry, prosto przed nich.
- Tak się składa że Deszczu to ja, pułkol… pułkowniku. Słucham. – przez śmiech, zapytałam.
- Żołnierzu, mam tutaj bardzo zdolnych podoficerów, chcą się z wami z godzinę przeszkolić, sprawdzić się w porównaniu z nami. Osłupiała, i dobrze rozbawiona popatrzyłam się na niego, na nich, na moich, i znowu na nich. Wszyscy wybuchli śmiechem, a pedofile zburaczały[28].
- Z całym szacunkiem, ale nie pułkownik nie wie, że my tu w zasadzie, oprócz jednego citroena[29] konowała[30] z USMC[31] - który zaraz stąd sobie pójdzie, jesteśmy lub byliśmy specjalsami[32]. To nie ta liga.
- Dadzą radę. Odbiorę ich za godzinę.
Wyszedł. Obróciłam się na pięcie.
- Co to ja jestem, żeby jakieś kicie szkolić? No to szanowne miauczki, na górę! Pilnuje was ten wasz pułkol lepiej, niż matka córki przed pułkiem! Co za komedia!
- Lepiej niż ty siebie przed nami. – odparł Wenom z pełna powagą.
- A lepszy epitet, a lepszy! – ryknęłam na nich, śmiejąc się sama z siebie.
- Wiecie co. Idę po przegląd tygodnia[33], a tam proszę, same polskie luksusy: kaszanka i kawa na kolację. I jak mi to koko napisał. ‘Cash-ann-ck-a i kaffa’. Koku ma chyba ze mnie niezły ubaw, i nie pamięta, że znam polski. – burknął Hewlett, kiedy pułkom już wyszedł.
- Srasz a nie znasz polski. W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie, powtórz! – ryknął Kubi.
Wszyscy się obejrzeliśmy na Hewletta. Ten natomiast, wpatrując się w parkiet, skrobiąc stopą, podniósł głowę i wyśpiewał.
- W czebdżeczynie kczącz bdżmi w czczinie!
- W czasie suszy szosa sucha, szybko! – krzyknęłam.
- W czaszie suszy szosa ssssucha, czybko.
-  Stół z powyłamawa… kur*** - krzyknął Wenom. – Oj chuj. Dla odmiany Wam powiem że Koku z każdego, od wieków, leje ze śmiechu. Kiedyś oddawałem naczynia do stołówki, to powiedział że tego po mnie nie zmyje. Spytałem dlaczego. A ten na to ‘jesteś jadowity, nie? Ja chcę jeszcze żyć’. Głupie mam przezwisko, i tyle.
- To powiadasz, Hewi, że dziś żużel[34] z kolą[35]? – mruknęłam znudzona.
- Taaa. Ej, Deszczu, czy ja tobie przypadkiem dwa tygodnie temu nie wypisałem El Quatro[36]?
- Mooożeee…
Hewlett poderwał się (tak, sam!) z ławki.
- Na dół i to w tej chwili. Ty masz surowy zakaz na bieganie, a co dopiero powiedzieć na rusztowanie.
- Szpadaj na dżefo. – roześmiałam się, małpując jego akcent - Ja tu mam zmechole na szkoleniu, no. Ej baniole, co wy tam robicie, u siebie?
- Jeździmy BWP.
- Łoooo to mamy bambuły! – ryknęłam, prawie zdobywając Mount Everest.
- Nie zmieniaj tematu, tylko złaź. Nie po to ci kła trę dawałem, żebyś teraz mi po dżungli skakała.
- Gadaj zdrów, ja tu o żarciu się będę rozprawiać. Strugnę cię kiedyś w tę twoją żydowską mordę, to dopiero będziesz miał „fristajla łaka maka fą”. Nie ja się o ten kwit prosiłam, tylko ty mi go dałeś, bo Franek ci kazał. A jak powszechnie wiadomo, ja jego rozkazy, jak i większości, po pewnym zastanowieniu mam lub nie mam – gdzie? - w dupie. I jak myślisz, gdzie jest ów rozkaz?
- Nie pajacuj. I nie jestem Żydem, tylko tak wyglądam.
- Właśnie dlatego cię tak nazwałam bo tak wyglądasz i tak się zachowujesz, Hewciu.
- Nieważne. Przyjdziesz po prochy przeciwbólowe bez zlecenia Franka, to też ci dam podobną śpiewkę.
- Horche, akurat ja jestem wyższa od ciebie stopniem, więc musisz.
- Jak i Franek od ciebie, więc ty też musisz.
- Hewciu, zrobię wam obojgu pewną dygresje – przerwał Wenom - co ty tak dbasz o jej zdrowie? Zarypie się to może być sama sobie winna. Będzie cię prosiła o leki, to może sam na tym skorzystasz, nie? Hehe, wiesz o co mi chodzi. Właśnie. Najlepszy sposób na kobietę – olać ją! – roześmiał się Wenom. – Ciebie to Kubusiu nie dotyczy, ty wystarczy że… No właściwie, Deszczu, to co ma Kubi w sobie, że tak po nim jak po nas nie jeździsz? – zapytał Wenom, po raz kolejny udając nietoperza.
- Bo Kubuś jest moją bratnią kobiecą duszą! – ryknęłam ze śmiechem.
- Gówno prawda. Kubuś ma śliczne białe ząbki, i wystarczy że się wyszczerzy, i każda jest jego. I z tego skubaniec nie korzysta, no. Ja jakbym miał…
- Właśnie ze względu na to co byś robił, to ktoś to przewidział i ci ich nie dał. To było wszystko zaplanowane, żebyś miał trudniej, Wen. – odparłam przekonująco. – Kubuś, wyszczerz się!
- Zazdrościcie! – uśmiechnął się Kubi.
- Wy w ogóle patrzcie, jaki extra mam sprzęcior na nogę! Łeb urywa! – ryknęłam, pokazując nowy wzór tejpów[37] na kolanie.
- Naklejek po depilacji zapomniałaś ściągnąć? – zapytał Wenom, śmiejąc się i przeżuwając gumę jednocześnie.
- To są tejpy tępaku! Nowy wzorek mi wymyślił Ser Węgier!
- Tak o ogóle, to nigdy nie myślałem, jak wy się golicie…
- Że niby gdzie?
- Wiesz gdzie. – uśmiechnął się Wenom.
- Wen, oj Wen bo buraka spalę!
- Ale jak… piankę z golarką i jak… Nie zatniesz się?
- Ja nigdy golarką tego nie robiłam.
- A mogę ci pomóc jak chcesz.
- A jak zrobisz sam sobie brazylijską depilację, to mi pomożesz.
- Co to jest ‘brazylijska depilacja’? – zapytał Kubi.
- A wiesz co to ’brazylijski seks’? – odparł Wenom.
- To nie ma z tym nic wspólnego. – dodałam.
Wenom popatrzył na mnie dziwnie, przekręcił głowę i się roześmiał.
- A proszę, a już myślałem że w tym polu mnie nigdy nie zaskoczysz. Jednak coś tam jakieś doświadczenie masz, skoro wiesz, że nie ma nic ze sobą wspólnego, nie?
- National Geographic Channel i blok programów Taboo. Taka wiedza.
- Tam porno dają? Od kiedy?
- Nie, oglądałam program o prostytutkach dla niepełnosprawnych. Tak w ogóle, to z tą depilacją blisko byłeś. Plasterki.
- Bardziej prywatne pytanie – preferujesz brazyli…
- Wenom, do jasnej cholery, tobie dać tylko dobry temat, a książkę napiszesz! Co preferuję to preferuję, a co cię to obchodzi! – buchnęłam ze śmiechem.
- Nic, tak tylko na wszelki wypadek pytam, żebyś zawiedziona nie była.
- Ten wszelki wypadek… nigdy ci się nie zdarzy, nie będziesz miał tego problemu, obiecuję.
- To problem? Sama przyjemność. Bywa, że kobieta jest po czymś zawiedziona, bo byłeś za bardzo...
- Temat do przemyśleń już masz na dziś chyba, nie? – burknęłam.
- A co?
- Zagadka: może być rzeczywista, wektorowa, kobieta lub zespolona. I to jest interpretacja.
- Całego tematu?
- All. – westchnęłam.
- Kubi co to? – zapytał się zirytowany Wenom.
- Pytaj kujonów. Ale chyba zmienna.
- Aaaaa… patrz… nie myślałem w ten sposób.
- Koniec. Tejpy, ostatni temat! – krzyknęłam.
- A tak na serio, to ile dałaś za nie? – zapytał Wen.
- Ani razu! – odparłam z pełną powagą.
Tym razem cała sala pobrzmiała doszczętnym rechotem, Hewlett ze śmiechu zmarnował butelkę wody utlenionej, upuszczając ją na ziemię, Kubi przytulił się to rurki i walił głową w nią, płacząc ze śmiechu. Jeden z alpinistów zleciał ze ściany, prosto do wody, w dalszym ciągu się śmiejąc. Doug próbował sprzątnąć szuflą ten cały burdel, ale nie udało mu się. Rycząc i zapowietrzając się, usiadł na ławce, złożył twarz w dłonie i wyglądał, jakby naprawdę płakał. Wenom, za to przez ten cały czas patrzył się na mnie i śmiał.




[1] chorąży
[2] koty
[3] Dziadek – żołnierz wyższego stopnia
[4] kont. bigos; bee gees oznacza również BGS – częśc ubioru „bojowe gacie szturmowe”
[5] ryż lub nabiał
[6] chorąży
[7] kucharz
[8] suchy wafelek, podawany jako suchy prowiant
[9] DJ – Dyżurny Jednostki
[10] Amba; ‘amba zjadła mi’ – ktoś mi ukradł
[11] nieprawda
[12] furażerka: czapka charakterystyczna dla kobiet w wojsku, i wojsk lotniczych.
[13]zdychaj!’ – nagana.
[14] prawie absolwent WSOWL we Wrocławiu
[15] żandarmieria
[16] kotów
[17] Groszek – komandos GROM
[18] marihuana
[19] odznaka nawigatora lub pilota; tutaj: nawigatora.
[20] Choinka – osoba obwieszona medalami
[21] cwiczenia w maskach przeciwgazowych (czwartek)
[22] defilada
[23] pedofil - podoficer
[24] Pułkol – pułkownik; zmechol – żołnierz oddziału zmechanizowanego
[25] Gwiazdozbiór – grupa oficerów
[26] Leśny dziadek – oficer na etacie, nie do ruszenia
[27] lizus
[28] Zaczerwienili się.
[29] sierżanta
[30] lekarza
[31] United States Marines Corp.
[32] żołnierze służb specjalnych
[33] jadłospis
[34] kaszanka
[35] kawa zbożowa
[36] L-4 – zwolnienie lekarskie
[37] Tejpy – taśmy utrzymujące więzadła, ścięgna itd. w odpowiedniej pozycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz