Rozdział
9
„Sherlock
Collins”
Collins siedział z opatuloną bańką w swoim gabinecie. W ręku
dzierżył tabletkowany ketoprofen w słoiczku, i ze zmanierowaną miną przechodził
zdjęcie szwów z tyłu głowy. Robotę tę odwalał David, współpracownik Deana, o
którym słuch zaginął - Aiken próbował się dodzwonić do niego, jeździł do jego
mieszkania. Wszystko wyglądało, że Azarow, czyli powszechniej znany jako
Whitcombe, zwiał z pomyślnym skutkiem. Michael żałował, że nie poszedł razem z
nim, ale tak bał się, że Azarow spierdoli robotę, iż wolał ratować się na
własną rękę. Cóż, życie.
Michael nauczył się też bardzo ważnej rzeczy – że nie wolno
rozmawiać z byle kim o Lilly. Azarow ukrywał się pod nazwiskiem Whitcombe, po
teoretycznym i durnym sposobie zdemaskowania przedstawił się jako Huxley, by w
końcu zostać kompletnie zdemaskowanym przez Blackburna. Dlaczego podał się za
Huxley’a? A dlatego, że szybko podebrał sobie zaufanie Collinsa w ten sposób.
Dlatego Michael stwierdził, że nie tak prędko będzie rozgłaszał wiadomości o
Lilly.
Drugą sprawą, która nie dawała mu spać, była dwoistość
Corneliusa. Forrest mówił jak jest. Brenda jest ofiarą. Sam Collins widział co
wyprawia z Lilly, ale mimo wszystko, wyczuł że wersje się nie pokrywają.
Dlaczego Cornelius wspomniał coś o swoich dzieciach, chociaż Forrest gadał, że
ten wyrzutek nie ma rodziny? Michael dałby sobie rękę uciąć, aby wierzyć
Forrestowi, jednak czuł, że coś się nie zgadza. I to grubo się nie zgadza.
Oprócz sprawy Blackburna, miał jeszcze w pamięci knypa
Calabrese. Nie wiadomo po co wpadł, nie wiadomo co chciał, Michael wiedział już
jedno – Calabrese to nazwisko matki Katherine Watson, matki Lilly. Obiecał
sobie, że znajdzie ich, gdy dostanie urlop na dzień po zdjęciu szwów, czyli na
jutro, a dziś przygotuje sobie pytania i materiały.
Nazajutrz Collins mimo silnego bólu głowy, jadąc na prochach,
pojechał do South Oxfordshire, szukać wsi o nazwie Cray’s Pond. Po niespełna
dwóch godzinach jeżdżenia, zawracania i zastanawiania się pośród zielonych
pustkowi, dotarł do niewielkiej miejscowości, przejechał pomiędzy starymi,
budżetowymi domami i stanął pod niewielkim, murowanym domkiem z dachem z papy.
Na podwórku siedział facet koło sześćdziesiątki, na wózku inwalidzkim. Collins
niepewnie podszedł do niego, ten zauważył go dopiero po chwili, i pociągając
nosem zapytał:
- Pan lekarz? Po coś pan tu? Nikt panie chory nie jest. –
mruknął, wcale na niego nie spoglądając.
- Pan James Watson? – odpowiedział pytaniem.
- Tak, a co chodzi? – mówił podniesionym głosem. – Nic nie
potrzebuję!
Wtedy zza drzwi ganku wyłoniła się staruszka.
- James, przestań się drzeć! – warknęła. – A pan kto?
- Moje nazwisko jest nieistotne, nie znacie mnie państwo. –
zgryźliwie mruknął. – Pani Ingrid Calabrese? – zapytał, pewien odpowiedzi.
- Tak, a co chodzi? – spytała, oglądając Michaela od góry do
dołu. Collins rozejrzał się po otoczeniu, zatarł ręce z zimna.
- Mogę wejść?
- Oczywiście, proszę… - odparła, otwierając drzwi. Collins
wszedł, oglądając całe mieszkanie. Było ono zaniedbane, w rogach ścian czaiły
się grzyby, a sufit wyraźnie przeciekał. Na ścianach widniały ślady po obrazach,
które wisiały tu pewnie dość długi czas. Michael usiadł na skrzypiącym krześle
naprzeciw Ingrid.
- Chciałbym … chciałbym panią spytać o Katherine Watson. –
bąknął cicho, wiedząc, że podnosi temat niezręczny i smutny. Ku zdziwieniu
Michaela, Ingrid odchyliła się do tyłu.
- James, chodź na moment! – krzyknęła. Chwilę potem do stołu
doczłapał o kulach tamten mężczyzna siedzący pod domem. Nie popatrzył nawet
Collinsowi w oczy.
- Ja… ja chciałem porozmawiać o… o pana żonie… - wyzionął.
Watson spojrzał na niego smutno i zgryźliwie, Ingrid wyraźnie nie rozumiała o
co chodzi.
- Co, pan też jest jej synem? – warknął złowrogo, na co
Michael przełknął ślinę, i spróbował tłumaczyć:
- Nie. Ja chciałbym… chciałbym wiedzieć, co się stało z panią
Katherine i z jej dzieckiem… - złożył ufnie ręce na stole. Watson obrócił głowę
w jego stronę, lecz nie spojrzał mu w oczy.
- Dobrze powiedziane, JEJ. – zaznaczył. – Zmarła, jakieś
piętnaście lat temu… - mruknął. Collins się trochę zdziwił, bo Lilly nie ma
15-tu lat. – Pan w ogóle w jakiej sprawie…?
- W sprawie pana Andre Calabrese. Był u mnie w gabinecie,
pozostawił portfel… z dokumentów wynika, że tu mieszka… Mieszka? - burknął,
wykładając portfel na stół, jednocześnie już wiedząc, że niewiele wyciągnie z
Watsona.
- Mieszka. – odezwał się włoski pogłosik ze schodów. Był to
on sam. – Pan pozwoli tu na ganek. – wskazał drzwi wyjściowe. Collins wstał i
podążył za nim, ten zamknął drzwi spojrzał gdzieś w bok i na Michaela.
- Panie, nie zajmuj ich tym. Oni już są na to za starzy lub
zbyt chorzy. Pan mi lepiej powiedz o dziewczynce mojej siostry, Kate Watson. Ja
wiem, że pan bez powodu mnie nie goniłeś. Pan coś wiesz, i ja wiem coś, czego
pan nie wie. Wymieńmy się informacjami.
Michael sceptycznie spojrzał na ufnego Włocha i westchnął.
- Skąd pan o niej wie? – odparł.
- Wiem. Kate mi mówiła, i była pewna że żyje, ale ta lekarka
jej wmówiła, że nie… Po jej śmierci zabrałem się za odnalezienie, bo
powiedziała mi o tym dopiero gdy umierała…
- Na co umarła?
- Powiesiła się. – szepnął. – Nie mogła znieść, że zdradziła
Jamesa i że odpuściła tej lekarce… tak napisała w liście pożegnalnym. Teraz
James wini siebie…
- A co mu jest?
- Pobili go strasznie w więzieniu po protestach. Jest
praktycznie ślepy, głuchawy i nie bardzo może się ruszać, przez tych klawiszy.
Panie, gadaj pan mi lepiej o małej, a nie wyciągasz pan ze mnie nieistotne
informacje…
- Nie jest mała. – mruknął.
- No tak, ma z 25 lat teraz… Jest w Mansford, prawda?
- Prawda. Ale nie bardzo jest jak ją stamtąd wyciągnąć… tam
się dzieje coś, czego nie mogę panu opowiedzieć, bo po prostu brak mi słów. –
westchnął. – Ma pan może komputer?
Chwilę potem Calabrese oglądał to, co udało się nakręcić
Collinsowi. Z niedowierzaniem oglądał to, co się działo.
- Panie, ona… jak… jak Kate, maleńka Kate…! – rozpłakał się.
– Co za ludzie! Jak oni tak… - szlochał. – Panie, to na policję z tym! Panie,
gdzie mój telefon… - wstał rozjuszony, na co Michael złapał go za rękaw.
- Panie Calabrese. To nie są zwykli durni pseudonaukowcy. To
są wyspecjalizowane cwaniaki, szybciej pana zneutralizują niż pan zdąży
uwierzytelnić policję. Sam uciekałem jak głupi stamtąd. Pan nie wie chyba co to
zagrożenie życia.
Włoch stanął na środku pokoju, spojrzał na Collinsa.
- Panie, skopiuj mi pan to. Ja sam się tym zajmę, pana nie
wciągnę. Idź pan, żeby nie było że pan tu był.
Zgodnie z poleceniem, Michael skopiował filmik i
natychmiastowo uciekł, udając się do swojej kwatery, jednak gdy zobaczył, że
stąd do Reading niespełna pół godziny drogi, postanowił odwiedzić Lloyd’ów.
Gdy zajechał na kiedyś posępne podwórze, nie mógł Wierzyc
własnym oczom. Na placu była istna balanga w kolorze róż…
Michael wysiadł z auta, i zanim zdążył zwęszyć co tu się
dzieje, postanowił poszukać Lorda Petera w stajniach. Tam tez znalazł go,
siedzącego w siodlarni przy stole, z butelka whiskey.
- Lord Peter? – mruknął z niedowierzaniem. Starszy pan
odwrócił się, objechał wzrokiem Collinsa i lekko się uśmiechnął.
- Jak widać. – odparł chrypliwym głosikiem. – Proszę usiąść…
- westchnął. Michael podszedł energicznie i usiadł obok. - … panie Collins… ja
… - zbierało mu się na płacz - … ja pana proszę, niech pan weźmie ze sobą
Helen… - po twarzy spłynęła mu łza. - … niech pan ją zabierze od tej … -
zamilkł i rozpłakał się na dobre, otwierając drzwi obok. Siedziała tam Helen,
blada jak papier i rzężąca podobnie jak Lilly. – Ona już w ogóle nie wie że ma
inną córkę niż Henri’. Nic panu na to nie zrobi, ja jestem za stary, nie chcę
by trafiła do domu dziecka potem, albo do niej… zabierz ją pan stąd…
Collins wszedł do pokoju i usiadł przy bawiącej się, jednak
niezbyt zabawionej Helen. Popatrzyła na niego trochę z wyrzutem, trochę z
żalem.
- Pana długo coś nie było. – burknęła, nie przerywając
zabawy.
- Helen, idź z panem! – rozkazał Peter. – Weź swoją torebkę i
idź! – mówił wstając, choć z trudem to robił. – Panie Collins, ja z panem będę
utrzymywał kontakt, mam pana wizytówkę, proszę, pieniądze… - wcisnął mu do
kieszeni plik banknotów, mimo oporu Michaela. – Ona jest dobra, grzeczna, niech
pan ją wychowa na porządnego człowieka. – rozczulił się, i spojrzał na okno. –
Bo tutaj nie czeka ją inny koniec, niż podzielenie losu brata i ojca… -
westchnął, oglądając imprezę. – Jedźcie. – podszedł i uścisnął małą.
- Dziadku, śmierdzisz łiską. – jęknęła.
- Do zobaczenia Helen. – pomachał na odchodne, uśmiechając się. Teraz Michael zdał sobie
sprawę, że Peter wie co się kręci, jednak Collins będzie musiał uważać dwukrotnie
bardziej, aby nie pozostawić dziewczynki samej.
Usadził ją na tylnym siedzeniu i odjechał w stronę Szkocji.
Myślał, że mała zaśnie po drodze, jednak nie miała widocznie takiego zamiaru.
Korzystając z okazji, Michael postanowił ją ostrzec przed Blackburnem, jakby
coś mu się stało.
- Helen, widzisz ten telefon co leży w schowku? – mruknął. –
Znasz się na zegarku, prawda?
- Tak. – burknęła.
- Dobrze. Każdego dnia, będę Ci mówił kiedy wrócę, i jeśli
nie będzie mnie o tej godzinie, masz pójść do takiego starego auta które stoi
na podwórku, schować się w nim i szybko zadzwonić do dziadka, rozumiesz?
- Tak.
- I masz stamtąd nie wychodzić, dopóki nie przyjdą panowie
policjanci, dobrze?
- Dobrze. – odparła. – A po co to wszystko?
Collins zamilkł na chwilę.
- Bo jeśli nie wrócę któregoś dnia… to … - zaciął się.
- To przyjdą po mnie tacy panowie w białych ubraniach jak po
Huberta? – niemalże stwierdziła, co zamurowało Michaela.
- … tak … - odpowiedział cichutko. – Widzisz tę płytę obok
telefonu? Musisz ją wtedy dać dziadkowi. Koniecznie.
Jeszcze kilka ostrzeżeń wydał Michael, zanim dał Helenie
spokój. Szczęśliwie dojechali do Szkocji i do ponurego domostwa, które było
mieszkaniem Collinsa. Helen krótko stwierdziła że żyje w biedzie, na co ten
odparł, że lepszy rydz niż nic, po czym pokazał jej pokój, następnie przygotował
kolację i położył spać. Czuł się jakby był jej ojcem, chociaż wcale nie miał
takiego zamiaru. Sam nawet nie wie, czemu nie odmówił Peterowi, być może po
prostu szkoda mu było Helen.
Jeszcze tego samego dnia, zadzwonił po jakąś opiekunkę, aby
zajmowała się Helen, a raczej pilnowała, by nic się nie stało. Czuł już, że sam
popada w paranoję, bo wszędzie widzi spiski i nie wie już komu ufać. Zaczyna
być co raz mniej pewien siebie, swoich myśli i przekonań, a stąd już tylko krok
do choroby psychicznej. Skołowany i kompletnie bezradny, apatyczny i zmęczony
położył się spać. I mimo tego, że chciał usnąć, to w ostatniej chwili
przysypiania, wybudzał się. Wziął na siebie odpowiedzialność za Helen, Lilly i
Gabriela. Stracił kontrolę nad Hubertem, i umarł. Tym razem nie może dać dupy.
Rano poinformował Helen o której wraca i pełen obaw poszedł
do pracy. Postanowił nie ingerować w sprawę Lilly, zaangażował się jednak
bardziej w Gabriela. Zaangażował się aż tak, że zezwolono przypisywać mu leki,
i zgodnie z poleceniem Blackburna, przypisywał mu to gówno, nawet gorsze, ale w
dalszym ciągu przeciągał proceder podmieniania leków. Gdy rozmawiał z
Gabrielem, nie miał wątpliwości iż biedak ten wcale nie jest chory na umyśle, a
jego stan zdrowotny był co raz gorszy – wada serca, kołatanie, tachykardia i
notoryczne ataki astmy. Kiedy opowiedział mu, że Helen jest u niego, Gabriel
rozpromienił się i dał mu znać, że uratował ją, tak czy inaczej. Mimo wszystko
Collins czuł na barkach cały ciężar sytuacji. Na to Gabryś skwitował króciutko:
- Widziałem się z ojcem. Michael, gdybyś go widział, jego
minę. On nigdy chyba się o mnie tak nie martwił, chociaż nie uważam żeby był
złym ojcem. Wiem, że nie możesz wydać tego oświadczenia, bo Blackburn go nie
podbije, a jeśli nawet jakoś załatwisz pieczątkę, to on załatwi ciebie.
Jednego, konkretnego dnia, musimy przygotować Wielki Dzień, którego
przygotujesz Helen do ucieczki, wykradniesz pieczątkę Corneliusa i zwiejemy
stąd wszyscy…
- A Lilly? – spytał niepewnie. Lacroix zamilkł.
Jeśli dostanę kluczę, wyciągnę ją stamtąd. Trzeba to dobrze
rozplanować tak…
Plan był taki: Helen ma być spakowana i o każdej porze
Wielkiego Dnia gotowa do wyjazdu. Na telefon ma się skitrać w starym
samochodzie. Michael ma zrobić wypis, i pod nieobecność Blackburna podbić go
kilka dni wcześniej. Dzień ten musi być dniem w którym nie będzie większości
personelu – będzie to Dzień Pamięci.
Michael dokładnie przygotował Helen na generalną ewakuację,
mówiąc jej, że będzie to zabawa w agentów, ale na poważnie. Collins zadbał o
wszystko – aby w razie niemożności dotarcia do niej, mogła uciec i mieć co
zjeść, zanim dojedzie Lloyd. Powiedział, że jeśli nie wróci, ma powiedzieć
Peterowi, że Collins nie żyje.
W Dniu Pamięci, pod koniec dyżuru Michael ma przekazać wypis
i w ten sposób Geoffrey wypuści Gabriela. Gabriel ma zadać mu dawkę etorfiny w
postaci chlorowodorku, co jest szerzej znane jako środek usypiający dla słoni,
odnaleźć klucz i wyciągnąć Lilly, obojętnie czy przytomną, czy po podaniu wyżej
wymienionego preparatu. Michael w tym czasie ma uśpić strażników chlorometanem
z laboratorium.
Wszystko układało się po kolei dobrze, Collins nie ingerował
w badania Blackburna, więc nie czuł większej presji na swojej osobie, bo
wykonywał „tylko” podmienianie leków. Ten brak parcia otoczenia spowodował, że
Collins bał się iśc po pieczątkę Corneliusa, ale przecież musiał. Postanowił to
zrobic w przerwie obiadowej, i w sumie dobrze pomyślał, bo tylko jak wyłapał
Blackburna na stołówce, udał się czym prędzej do jego gabinetu, który
pozostawił otwarty, natychmiast znalazł pieczątkę, przybił, odwrócił się i …
zastał Blackburna z tym swoim uśmiechem w drzwiach.
Nie, tym razem to nie wymysł Michaela. Cornelius z krwi i
kości stał w futrynie, z nieufną, może zawiedzioną miną, ale wyraźnie groźną.
Collinsa ukłuło coś w klatce piersiowej, złapały go jakieś napady dychawicy, aż
w końcu podkulił się. Blackburn bez słowa odłożył herbatę, podszedł do wijącego
się Michaela, i ścisnął go ramionami w stronę klatki piersiowej, co zaowocowało
jeszcze większym bólem.
- Nigdy nie wygracie. – mruknął z jakimś dziwnym akcentem
zawodu, i wbił mu strzykawkę w szyję.
Michael pamiętał tylko niemiłosierny ból, pasy, jęki i
mijające jarzeniówki na suficie. Jego przytomność była niemal wyzerowana, ale
nie do końca. Jął myśleć, co zrobić, gdy przypomniał sobie, co ma w kitlu.
Gaz usypiający.
Jego spowolniony umysł próbował ogarnąć, kiedy i w którym
momencie go użyć – musiało być to i szybko i skutecznie. Doszedł do wniosku,
kiedy leżał już w innej sali typu pokój 31, lecz w lepszym stanie, że musi go
użyć najdalej w Dniu Pamięci, że będzie szukał okazji, ale nie może jej widzieć,
skoro nie wie, co z nim właściwie zrobią.
Do sali weszła Brenda niosąca tacę ze zdezynfekowanymi
narzędziami. Kiedy Michael ją tylko ujrzał, szepnął:
- Brenda, pomóż mi … Zabiorę Cię stąd, damy radę temu
skurwielowi…
Spojrzała na niego wątpiącym wzrokiem, parsknęła, roześmiała
się i założyła lateksowe rękawiczki.
- Chyba nie wiesz kto tu jest kim. – odparł znudzony głos
Corneliusa gdzieś z kąta, po czym pojawił się nad głową Collinsa. – Słynna pani
doktor Eisenhower, z berlińskiej palestry Ex-Per, kojarzysz?
Michaelowi w głowie zaczęły krążyć wykłady Christensena na
temat ekspertystów, którzy stosują dziwne i niebezpieczne metody leczenia,
poprzez uciskanie nerwów, bądź zadawanie wyższej dawki leku, aż do uzyskania
skutków (był to efekt placebo, nie preparatu).
- Och, Blackburn, nie musiałeś… - żachnęła się żartobliwie. –
Widzisz, bo zgrywanie biednej panienki nie jest trudniejsze niż zgrywanie
szalonego doktora. Czy Michaelu kiedykolwiek posądziłeś mnie o konszachty z
Corneliusem? … Właśnie! – gromko się roześmiała. – Pozwól, że zaprezentuję Ci
moją nową metodę leczenia, która zrobi furorę – jeśli nie w medycynie, to w
metodach walki z przestępczością… Blackburn, przygotuj powierzchnię operacyjną
na … a niech będzie, na ramię! – Cornelius jak smutny pański piesek poleciał po
to pomarańczowe coś.
- To co, Michael, jedziemy bez znieczulenia? Pewnie że dasz
radę! Czemu masz nie dać rady! I tak zaszedłeś dalej niż myśleliśmy!
Życie Collinsa stanęło mu przed oczami. To, że nie przebaczył
oficjalnie matce. To, że wziął pod opiekę Helen. To, że Gabriel pozostanie
tutaj póki ktoś nie dokona tego co on, a przecież skąd ktoś ma go znać…?
Rozrywający ból w lewym ramieniu zdawał się być kwintesencją i orginalnym
zakończeniem jego działalności. Ale to jeszcze nie było najgorsze, póki
Eisenhower nie wzięła się za grzebanie w nim.
- Hak. – mruknęła, wyciągając dłoń. Dotąd krwawice rozcięcie
zostało poszerzone, co wywołało przeraźliwy krzyk Collinsa. Zeszkliły mu się
oczy, a wzrok osłabił.
- Brenda, może jednak dać mu … - zagaił, trochę
zaniepokojony.
- NIE! – krzyknęła. – Nożyczki chirurgiczne! – Blackburn
pokręcił głową, i podał je. Wiadomo, co zrobiła z nimi Brenda. Przecięła
mięsień wzdłuż.
- Pęseta chirurgiczna. – mruknęła, z zawziętą miną.
- Nie lepiej anatomiczna? – znów Blackburn próbował umniejszyć
ból Collinsowi, ponieważ szczypczyki które chciała Brenda, są mniej delikatnie.
- Będziesz dyskutował?! – warknęła, na co Cornelius
posłusznie wręczył jej pęsetę, jednak już z pewnym wyrzutem. Michael załzawiony
oglądał swoje otwarte ramię i raz po raz wył z bólu. Już bardziej ludzki od
Brendy zdawał mu się Blackburn, stojący z zażenowaną i współodczuwającą miną.
Kilka sekund później, Eisenhower krzyknęła:
- Mam cię! … - zaśmiała się złowieszczo. – A widzisz, panie
Collins, mówią, że ekspertyści do bzdury. Bzdura! – krzyczała, jakby nie
docierało do niej, ile bólu zadaje innym. – Nerw obwodowy naramienny lewy!
Ucisk! – w tym momencie, ręka Michaela samowolnie uderzyła w szafkę, ten z
płaczem nawet nie odczuł, że uderzył w szklaną gablotę i że ma pokaleczoną całą
rękę. Już nic nie czuł, powoli odpływał. Ciągle jeszcze wyraźnie widział twarz
Blackburna, i widział w nim tym razem przyjaciela. Ostatnimi słowy jakie zdołał
zarejestrować były:
- Brałeś leki? – mruknęła, zadowolona z siebie Brenda.
Cornelius bez słowa pokręcił głową, negując. – Idź weź. Zamulasz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz