Chanka

Chanka

niedziela, 18 maja 2014

Rozdział 9 - Sherlock Collins

Rozdział 9
„Sherlock Collins”

Collins siedział z opatuloną bańką w swoim gabinecie. W ręku dzierżył tabletkowany ketoprofen w słoiczku, i ze zmanierowaną miną przechodził zdjęcie szwów z tyłu głowy. Robotę tę odwalał David, współpracownik Deana, o którym słuch zaginął - Aiken próbował się dodzwonić do niego, jeździł do jego mieszkania. Wszystko wyglądało, że Azarow, czyli powszechniej znany jako Whitcombe, zwiał z pomyślnym skutkiem. Michael żałował, że nie poszedł razem z nim, ale tak bał się, że Azarow spierdoli robotę, iż wolał ratować się na własną rękę. Cóż, życie.
Michael nauczył się też bardzo ważnej rzeczy – że nie wolno rozmawiać z byle kim o Lilly. Azarow ukrywał się pod nazwiskiem Whitcombe, po teoretycznym i durnym sposobie zdemaskowania przedstawił się jako Huxley, by w końcu zostać kompletnie zdemaskowanym przez Blackburna. Dlaczego podał się za Huxley’a? A dlatego, że szybko podebrał sobie zaufanie Collinsa w ten sposób. Dlatego Michael stwierdził, że nie tak prędko będzie rozgłaszał wiadomości o Lilly.
Drugą sprawą, która nie dawała mu spać, była dwoistość Corneliusa. Forrest mówił jak jest. Brenda jest ofiarą. Sam Collins widział co wyprawia z Lilly, ale mimo wszystko, wyczuł że wersje się nie pokrywają. Dlaczego Cornelius wspomniał coś o swoich dzieciach, chociaż Forrest gadał, że ten wyrzutek nie ma rodziny? Michael dałby sobie rękę uciąć, aby wierzyć Forrestowi, jednak czuł, że coś się nie zgadza. I to grubo się nie zgadza.
Oprócz sprawy Blackburna, miał jeszcze w pamięci knypa Calabrese. Nie wiadomo po co wpadł, nie wiadomo co chciał, Michael wiedział już jedno – Calabrese to nazwisko matki Katherine Watson, matki Lilly. Obiecał sobie, że znajdzie ich, gdy dostanie urlop na dzień po zdjęciu szwów, czyli na jutro, a dziś przygotuje sobie pytania i materiały.
Nazajutrz Collins mimo silnego bólu głowy, jadąc na prochach, pojechał do South Oxfordshire, szukać wsi o nazwie Cray’s Pond. Po niespełna dwóch godzinach jeżdżenia, zawracania i zastanawiania się pośród zielonych pustkowi, dotarł do niewielkiej miejscowości, przejechał pomiędzy starymi, budżetowymi domami i stanął pod niewielkim, murowanym domkiem z dachem z papy. Na podwórku siedział facet koło sześćdziesiątki, na wózku inwalidzkim. Collins niepewnie podszedł do niego, ten zauważył go dopiero po chwili, i pociągając nosem zapytał:
- Pan lekarz? Po coś pan tu? Nikt panie chory nie jest. – mruknął, wcale na niego nie spoglądając.
- Pan James Watson? – odpowiedział pytaniem.
- Tak, a co chodzi? – mówił podniesionym głosem. – Nic nie potrzebuję!
Wtedy zza drzwi ganku wyłoniła się staruszka.
- James, przestań się drzeć! – warknęła. – A pan kto?
- Moje nazwisko jest nieistotne, nie znacie mnie państwo. – zgryźliwie mruknął. – Pani Ingrid Calabrese? – zapytał, pewien odpowiedzi.
- Tak, a co chodzi? – spytała, oglądając Michaela od góry do dołu. Collins rozejrzał się po otoczeniu, zatarł ręce z zimna.
- Mogę wejść?
- Oczywiście, proszę… - odparła, otwierając drzwi. Collins wszedł, oglądając całe mieszkanie. Było ono zaniedbane, w rogach ścian czaiły się grzyby, a sufit wyraźnie przeciekał. Na ścianach widniały ślady po obrazach, które wisiały tu pewnie dość długi czas. Michael usiadł na skrzypiącym krześle naprzeciw Ingrid.
- Chciałbym … chciałbym panią spytać o Katherine Watson. – bąknął cicho, wiedząc, że podnosi temat niezręczny i smutny. Ku zdziwieniu Michaela, Ingrid odchyliła się do tyłu.
- James, chodź na moment! – krzyknęła. Chwilę potem do stołu doczłapał o kulach tamten mężczyzna siedzący pod domem. Nie popatrzył nawet Collinsowi w oczy.
- Ja… ja chciałem porozmawiać o… o pana żonie… - wyzionął. Watson spojrzał na niego smutno i zgryźliwie, Ingrid wyraźnie nie rozumiała o co chodzi.
- Co, pan też jest jej synem? – warknął złowrogo, na co Michael przełknął ślinę, i spróbował tłumaczyć:
- Nie. Ja chciałbym… chciałbym wiedzieć, co się stało z panią Katherine i z jej dzieckiem… - złożył ufnie ręce na stole. Watson obrócił głowę w jego stronę, lecz nie spojrzał mu w oczy.
- Dobrze powiedziane, JEJ. – zaznaczył. – Zmarła, jakieś piętnaście lat temu… - mruknął. Collins się trochę zdziwił, bo Lilly nie ma 15-tu lat. – Pan w ogóle w jakiej sprawie…?
- W sprawie pana Andre Calabrese. Był u mnie w gabinecie, pozostawił portfel… z dokumentów wynika, że tu mieszka… Mieszka? - burknął, wykładając portfel na stół, jednocześnie już wiedząc, że niewiele wyciągnie z Watsona.
- Mieszka. – odezwał się włoski pogłosik ze schodów. Był to on sam. – Pan pozwoli tu na ganek. – wskazał drzwi wyjściowe. Collins wstał i podążył za nim, ten zamknął drzwi spojrzał gdzieś w bok i na Michaela.
- Panie, nie zajmuj ich tym. Oni już są na to za starzy lub zbyt chorzy. Pan mi lepiej powiedz o dziewczynce mojej siostry, Kate Watson. Ja wiem, że pan bez powodu mnie nie goniłeś. Pan coś wiesz, i ja wiem coś, czego pan nie wie. Wymieńmy się informacjami.
Michael sceptycznie spojrzał na ufnego Włocha i westchnął.
- Skąd pan o niej wie? – odparł.
- Wiem. Kate mi mówiła, i była pewna że żyje, ale ta lekarka jej wmówiła, że nie… Po jej śmierci zabrałem się za odnalezienie, bo powiedziała mi o tym dopiero gdy umierała…
- Na co umarła?
- Powiesiła się. – szepnął. – Nie mogła znieść, że zdradziła Jamesa i że odpuściła tej lekarce… tak napisała w liście pożegnalnym. Teraz James wini siebie…
- A co mu jest?
- Pobili go strasznie w więzieniu po protestach. Jest praktycznie ślepy, głuchawy i nie bardzo może się ruszać, przez tych klawiszy. Panie, gadaj pan mi lepiej o małej, a nie wyciągasz pan ze mnie nieistotne informacje…
- Nie jest mała. – mruknął.
- No tak, ma z 25 lat teraz… Jest w Mansford, prawda?
- Prawda. Ale nie bardzo jest jak ją stamtąd wyciągnąć… tam się dzieje coś, czego nie mogę panu opowiedzieć, bo po prostu brak mi słów. – westchnął. – Ma pan może komputer?
Chwilę potem Calabrese oglądał to, co udało się nakręcić Collinsowi. Z niedowierzaniem oglądał to, co się działo.
- Panie, ona… jak… jak Kate, maleńka Kate…! – rozpłakał się. – Co za ludzie! Jak oni tak… - szlochał. – Panie, to na policję z tym! Panie, gdzie mój telefon… - wstał rozjuszony, na co Michael złapał go za rękaw.
- Panie Calabrese. To nie są zwykli durni pseudonaukowcy. To są wyspecjalizowane cwaniaki, szybciej pana zneutralizują niż pan zdąży uwierzytelnić policję. Sam uciekałem jak głupi stamtąd. Pan nie wie chyba co to zagrożenie życia.
Włoch stanął na środku pokoju, spojrzał na Collinsa.
- Panie, skopiuj mi pan to. Ja sam się tym zajmę, pana nie wciągnę. Idź pan, żeby nie było że pan tu był.
Zgodnie z poleceniem, Michael skopiował filmik i natychmiastowo uciekł, udając się do swojej kwatery, jednak gdy zobaczył, że stąd do Reading niespełna pół godziny drogi, postanowił odwiedzić Lloyd’ów.
Gdy zajechał na kiedyś posępne podwórze, nie mógł Wierzyc własnym oczom. Na placu była istna balanga w kolorze róż…
Michael wysiadł z auta, i zanim zdążył zwęszyć co tu się dzieje, postanowił poszukać Lorda Petera w stajniach. Tam tez znalazł go, siedzącego w siodlarni przy stole, z butelka whiskey.
- Lord Peter? – mruknął z niedowierzaniem. Starszy pan odwrócił się, objechał wzrokiem Collinsa i lekko się uśmiechnął.
- Jak widać. – odparł chrypliwym głosikiem. – Proszę usiąść… - westchnął. Michael podszedł energicznie i usiadł obok. - … panie Collins… ja … - zbierało mu się na płacz - … ja pana proszę, niech pan weźmie ze sobą Helen… - po twarzy spłynęła mu łza. - … niech pan ją zabierze od tej … - zamilkł i rozpłakał się na dobre, otwierając drzwi obok. Siedziała tam Helen, blada jak papier i rzężąca podobnie jak Lilly. – Ona już w ogóle nie wie że ma inną córkę niż Henri’. Nic panu na to nie zrobi, ja jestem za stary, nie chcę by trafiła do domu dziecka potem, albo do niej… zabierz ją pan stąd…
Collins wszedł do pokoju i usiadł przy bawiącej się, jednak niezbyt zabawionej Helen. Popatrzyła na niego trochę z wyrzutem, trochę z żalem.
- Pana długo coś nie było. – burknęła, nie przerywając zabawy.
- Helen, idź z panem! – rozkazał Peter. – Weź swoją torebkę i idź! – mówił wstając, choć z trudem to robił. – Panie Collins, ja z panem będę utrzymywał kontakt, mam pana wizytówkę, proszę, pieniądze… - wcisnął mu do kieszeni plik banknotów, mimo oporu Michaela. – Ona jest dobra, grzeczna, niech pan ją wychowa na porządnego człowieka. – rozczulił się, i spojrzał na okno. – Bo tutaj nie czeka ją inny koniec, niż podzielenie losu brata i ojca… - westchnął, oglądając imprezę. – Jedźcie. – podszedł i uścisnął małą.
- Dziadku, śmierdzisz łiską. – jęknęła.
- Do zobaczenia Helen. – pomachał na odchodne,  uśmiechając się. Teraz Michael zdał sobie sprawę, że Peter wie co się kręci, jednak Collins będzie musiał uważać dwukrotnie bardziej, aby nie pozostawić dziewczynki samej.
Usadził ją na tylnym siedzeniu i odjechał w stronę Szkocji. Myślał, że mała zaśnie po drodze, jednak nie miała widocznie takiego zamiaru. Korzystając z okazji, Michael postanowił ją ostrzec przed Blackburnem, jakby coś mu się stało.
- Helen, widzisz ten telefon co leży w schowku? – mruknął. – Znasz się na zegarku, prawda?
- Tak. – burknęła.
- Dobrze. Każdego dnia, będę Ci mówił kiedy wrócę, i jeśli nie będzie mnie o tej godzinie, masz pójść do takiego starego auta które stoi na podwórku, schować się w nim i szybko zadzwonić do dziadka, rozumiesz?
- Tak.
- I masz stamtąd nie wychodzić, dopóki nie przyjdą panowie policjanci, dobrze?
- Dobrze. – odparła. – A po co to wszystko?
Collins zamilkł na chwilę.
- Bo jeśli nie wrócę któregoś dnia… to … - zaciął się.
- To przyjdą po mnie tacy panowie w białych ubraniach jak po Huberta? – niemalże stwierdziła, co zamurowało Michaela.
- … tak … - odpowiedział cichutko. – Widzisz tę płytę obok telefonu? Musisz ją wtedy dać dziadkowi. Koniecznie.
Jeszcze kilka ostrzeżeń wydał Michael, zanim dał Helenie spokój. Szczęśliwie dojechali do Szkocji i do ponurego domostwa, które było mieszkaniem Collinsa. Helen krótko stwierdziła że żyje w biedzie, na co ten odparł, że lepszy rydz niż nic, po czym pokazał jej pokój, następnie przygotował kolację i położył spać. Czuł się jakby był jej ojcem, chociaż wcale nie miał takiego zamiaru. Sam nawet nie wie, czemu nie odmówił Peterowi, być może po prostu szkoda mu było Helen.
Jeszcze tego samego dnia, zadzwonił po jakąś opiekunkę, aby zajmowała się Helen, a raczej pilnowała, by nic się nie stało. Czuł już, że sam popada w paranoję, bo wszędzie widzi spiski i nie wie już komu ufać. Zaczyna być co raz mniej pewien siebie, swoich myśli i przekonań, a stąd już tylko krok do choroby psychicznej. Skołowany i kompletnie bezradny, apatyczny i zmęczony położył się spać. I mimo tego, że chciał usnąć, to w ostatniej chwili przysypiania, wybudzał się. Wziął na siebie odpowiedzialność za Helen, Lilly i Gabriela. Stracił kontrolę nad Hubertem, i umarł. Tym razem nie może dać dupy.
Rano poinformował Helen o której wraca i pełen obaw poszedł do pracy. Postanowił nie ingerować w sprawę Lilly, zaangażował się jednak bardziej w Gabriela. Zaangażował się aż tak, że zezwolono przypisywać mu leki, i zgodnie z poleceniem Blackburna, przypisywał mu to gówno, nawet gorsze, ale w dalszym ciągu przeciągał proceder podmieniania leków. Gdy rozmawiał z Gabrielem, nie miał wątpliwości iż biedak ten wcale nie jest chory na umyśle, a jego stan zdrowotny był co raz gorszy – wada serca, kołatanie, tachykardia i notoryczne ataki astmy. Kiedy opowiedział mu, że Helen jest u niego, Gabriel rozpromienił się i dał mu znać, że uratował ją, tak czy inaczej. Mimo wszystko Collins czuł na barkach cały ciężar sytuacji. Na to Gabryś skwitował króciutko:
- Widziałem się z ojcem. Michael, gdybyś go widział, jego minę. On nigdy chyba się o mnie tak nie martwił, chociaż nie uważam żeby był złym ojcem. Wiem, że nie możesz wydać tego oświadczenia, bo Blackburn go nie podbije, a jeśli nawet jakoś załatwisz pieczątkę, to on załatwi ciebie. Jednego, konkretnego dnia, musimy przygotować Wielki Dzień, którego przygotujesz Helen do ucieczki, wykradniesz pieczątkę Corneliusa i zwiejemy stąd wszyscy…
- A Lilly? – spytał niepewnie. Lacroix zamilkł.
Jeśli dostanę kluczę, wyciągnę ją stamtąd. Trzeba to dobrze rozplanować tak…
Plan był taki: Helen ma być spakowana i o każdej porze Wielkiego Dnia gotowa do wyjazdu. Na telefon ma się skitrać w starym samochodzie. Michael ma zrobić wypis, i pod nieobecność Blackburna podbić go kilka dni wcześniej. Dzień ten musi być dniem w którym nie będzie większości personelu – będzie to Dzień Pamięci.
Michael dokładnie przygotował Helen na generalną ewakuację, mówiąc jej, że będzie to zabawa w agentów, ale na poważnie. Collins zadbał o wszystko – aby w razie niemożności dotarcia do niej, mogła uciec i mieć co zjeść, zanim dojedzie Lloyd. Powiedział, że jeśli nie wróci, ma powiedzieć Peterowi, że Collins nie żyje.
W Dniu Pamięci, pod koniec dyżuru Michael ma przekazać wypis i w ten sposób Geoffrey wypuści Gabriela. Gabriel ma zadać mu dawkę etorfiny w postaci chlorowodorku, co jest szerzej znane jako środek usypiający dla słoni, odnaleźć klucz i wyciągnąć Lilly, obojętnie czy przytomną, czy po podaniu wyżej wymienionego preparatu. Michael w tym czasie ma uśpić strażników chlorometanem z laboratorium.
Wszystko układało się po kolei dobrze, Collins nie ingerował w badania Blackburna, więc nie czuł większej presji na swojej osobie, bo wykonywał „tylko” podmienianie leków. Ten brak parcia otoczenia spowodował, że Collins bał się iśc po pieczątkę Corneliusa, ale przecież musiał. Postanowił to zrobic w przerwie obiadowej, i w sumie dobrze pomyślał, bo tylko jak wyłapał Blackburna na stołówce, udał się czym prędzej do jego gabinetu, który pozostawił otwarty, natychmiast znalazł pieczątkę, przybił, odwrócił się i … zastał Blackburna z tym swoim uśmiechem w drzwiach.
Nie, tym razem to nie wymysł Michaela. Cornelius z krwi i kości stał w futrynie, z nieufną, może zawiedzioną miną, ale wyraźnie groźną. Collinsa ukłuło coś w klatce piersiowej, złapały go jakieś napady dychawicy, aż w końcu podkulił się. Blackburn bez słowa odłożył herbatę, podszedł do wijącego się Michaela, i ścisnął go ramionami w stronę klatki piersiowej, co zaowocowało jeszcze większym bólem.
- Nigdy nie wygracie. – mruknął z jakimś dziwnym akcentem zawodu, i wbił mu strzykawkę w szyję.
Michael pamiętał tylko niemiłosierny ból, pasy, jęki i mijające jarzeniówki na suficie. Jego przytomność była niemal wyzerowana, ale nie do końca. Jął myśleć, co zrobić, gdy przypomniał sobie, co ma w kitlu.
Gaz usypiający.
Jego spowolniony umysł próbował ogarnąć, kiedy i w którym momencie go użyć – musiało być to i szybko i skutecznie. Doszedł do wniosku, kiedy leżał już w innej sali typu pokój 31, lecz w lepszym stanie, że musi go użyć najdalej w Dniu Pamięci, że będzie szukał okazji, ale nie może jej widzieć, skoro nie wie, co z nim właściwie zrobią.
Do sali weszła Brenda niosąca tacę ze zdezynfekowanymi narzędziami. Kiedy Michael ją tylko ujrzał, szepnął:
- Brenda, pomóż mi … Zabiorę Cię stąd, damy radę temu skurwielowi…
Spojrzała na niego wątpiącym wzrokiem, parsknęła, roześmiała się i założyła lateksowe rękawiczki.
- Chyba nie wiesz kto tu jest kim. – odparł znudzony głos Corneliusa gdzieś z kąta, po czym pojawił się nad głową Collinsa. – Słynna pani doktor Eisenhower, z berlińskiej palestry Ex-Per, kojarzysz?
Michaelowi w głowie zaczęły krążyć wykłady Christensena na temat ekspertystów, którzy stosują dziwne i niebezpieczne metody leczenia, poprzez uciskanie nerwów, bądź zadawanie wyższej dawki leku, aż do uzyskania skutków (był to efekt placebo, nie preparatu).
- Och, Blackburn, nie musiałeś… - żachnęła się żartobliwie. – Widzisz, bo zgrywanie biednej panienki nie jest trudniejsze niż zgrywanie szalonego doktora. Czy Michaelu kiedykolwiek posądziłeś mnie o konszachty z Corneliusem? … Właśnie! – gromko się roześmiała. – Pozwól, że zaprezentuję Ci moją nową metodę leczenia, która zrobi furorę – jeśli nie w medycynie, to w metodach walki z przestępczością… Blackburn, przygotuj powierzchnię operacyjną na … a niech będzie, na ramię! – Cornelius jak smutny pański piesek poleciał po to pomarańczowe coś.
- To co, Michael, jedziemy bez znieczulenia? Pewnie że dasz radę! Czemu masz nie dać rady! I tak zaszedłeś dalej niż myśleliśmy!
Życie Collinsa stanęło mu przed oczami. To, że nie przebaczył oficjalnie matce. To, że wziął pod opiekę Helen. To, że Gabriel pozostanie tutaj póki ktoś nie dokona tego co on, a przecież skąd ktoś ma go znać…? Rozrywający ból w lewym ramieniu zdawał się być kwintesencją i orginalnym zakończeniem jego działalności. Ale to jeszcze nie było najgorsze, póki Eisenhower nie wzięła się za grzebanie w nim.
- Hak. – mruknęła, wyciągając dłoń. Dotąd krwawice rozcięcie zostało poszerzone, co wywołało przeraźliwy krzyk Collinsa. Zeszkliły mu się oczy, a wzrok osłabił.
- Brenda, może jednak dać mu … - zagaił, trochę zaniepokojony.
- NIE! – krzyknęła. – Nożyczki chirurgiczne! – Blackburn pokręcił głową, i podał je. Wiadomo, co zrobiła z nimi Brenda. Przecięła mięsień wzdłuż.
- Pęseta chirurgiczna. – mruknęła, z zawziętą miną.
- Nie lepiej anatomiczna? – znów Blackburn próbował umniejszyć ból Collinsowi, ponieważ szczypczyki które chciała Brenda, są mniej delikatnie.
- Będziesz dyskutował?! – warknęła, na co Cornelius posłusznie wręczył jej pęsetę, jednak już z pewnym wyrzutem. Michael załzawiony oglądał swoje otwarte ramię i raz po raz wył z bólu. Już bardziej ludzki od Brendy zdawał mu się Blackburn, stojący z zażenowaną i współodczuwającą miną. Kilka sekund później, Eisenhower krzyknęła:
- Mam cię! … - zaśmiała się złowieszczo. – A widzisz, panie Collins, mówią, że ekspertyści do bzdury. Bzdura! – krzyczała, jakby nie docierało do niej, ile bólu zadaje innym. – Nerw obwodowy naramienny lewy! Ucisk! – w tym momencie, ręka Michaela samowolnie uderzyła w szafkę, ten z płaczem nawet nie odczuł, że uderzył w szklaną gablotę i że ma pokaleczoną całą rękę. Już nic nie czuł, powoli odpływał. Ciągle jeszcze wyraźnie widział twarz Blackburna, i widział w nim tym razem przyjaciela. Ostatnimi słowy jakie zdołał zarejestrować były:

- Brałeś leki? – mruknęła, zadowolona z siebie Brenda. Cornelius bez słowa pokręcił głową, negując. – Idź weź. Zamulasz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz