Rozdział
4
„Cios
zadany rannemu powala go ostatecznie na kolana”
Michael od kilku dni włóczy się po terenach Wielkiej
Brytanii, przesypia po jednej nocy w hotelu i jedzie na inne miejsce. Chciał,
aby sprawa przyschła, jednak widząc, że zapasy oszczędnościowe się kończą,
postanowił poszukać jakiejkolwiek pracy.
W hotelach rysował szkic tej kobiety którą widział. Może ktoś
cos o niej wie.
Gdy tylko udał się na pierwszą lepszą rozmowę kwalifikacyjną
w swoim świeżo zdobytym zawodzie, okazało się, że metka przypięta przez
znajomych Audrey została oderwana, natomiast zaszufladkowano go przez elitę
lekarską jako lekarza o niezrównoważonych metodach leczenia, z racji tego, że
Hubert się powiesił. Na nic były jego tłumaczenia, skoro Lordówna puściła wszem
i wobec plotę na brukowcach, że Hubert powiesił się przez niego. „Zimna,
zdradliwa i chełpliwa suka” – pomyślał ze złością, czytając kolejne artykuły w
gazetach. Zniszczyła życie nie tylko synowi, mężowi ale też jemu i do tego
zamierza niszczyć życie Helen. Collins był tak wściekły, że jeszcze tego samego
popołudnia zawitał w progi dworu w Reading. Niestety, nikogo nie zastał i gdy
już miał odjeżdżać, zauważył w tle spacerującą Helen z Lordem Peterem. Gdy ten
go zauważył, wyraźnie przyspieszył kroku w jego kierunku, natychmiastowo się
przywitał, jakby Michael był jakimś jego zbawieniem. Peter na pytania, dlaczego
nie powie prawdy na policji, odpowiedział, że robi to po to, by nie dziewczynki
nie straciły kolejnego rodzica, ale na pytanie dlaczego go pomówiła na łamach gazet,
nie potrafił odpowiedzieć.
- Więc wybiera pan między złem a złem? – zdefiniował krótko
zachowanie Lorda. Ten skinął lekko głową.
- Wiem, że to nie jest dobre, że Mary nadal będzie w pobliżu.
Wiem też, że jeśli Mary pójdzie do więzienia, a pójdzie jeśli powiem co tu się
działo, to zostanę im tylko ja. Proszę popatrzeć na mnie. Nie jestem młodym
człowiekiem. Nie chcę aby dziewczynki trafiły do domu dziecka, gdybym umarł…
- A chce pan mieć jedną wnuczkę czy dwie? – domówił Collins,
zimno i perspektywicznie. Lord załamał ręce i spojrzał na bawiącą się w
liściach Helen.
- Żeby ona miała szesnaście lat, to bym nawet się nie
zastanawiał. Ale ona ma tylko dziesięć lat. To za mało, za mało abym mógł to
zrobić Mary… - podsumował. – Nie chcę aby były same.
- Myśli pan teoretycznie racjonalnie, pomyślał pan o pańskiej
niedługowieczności, ale czy zauważył pan fakt, że jeśli pan umrze, to w jednym
przypadku dziewczynki pozostają we dwie, a w drugim może pozostać tylko jedna?
– zgryźliwie dopiekł Collins, a Peter zmarszczył brwi. Nie odpowiedział już na
żadne kolejne pytanie, więc Michael krótko się pożegnał i chciał już odjeżdżać,
gdy Helen zaczepiła go wsiadającego do auta.
- Przyjedzie pan kiedyś jeszcze? – zapytała. Collins odebrał
to jako jego misję, ochronę Helen, ochronę przed Mary. Musiał się dowiedzieć
kim był Homer, skoro był w głowie Huberta, to już nie istnieje. Odnajdywanie
Homera straciło jakikolwiek sens. Ale tę samą kobietę widzieli oboje, i Michael
musiał się dowiedzieć, kim ona mogła być.
- Pewnie jeszcze kiedyś tak… - odparł niepewnie, mając widok
przed oczyma, że gotów byłby ją porwać Mary, aby ta jej nie zaszkodziła. Wtedy
przypomniał sobie o rysunkach Huberta, wyjął je ze schowka i podszedł jeszcze
raz do Lorda Petera. Pokazał mu jeden z nich.
- Wie pan może, kim jest ta kobieta? – zapytał niepewnie.
Peter rzucił szybko okiem, po czym zmrużył wzrok i przyjrzał się dokładniej.
- Znałem kiedyś taką kobietę. – stwierdził krótko. – Trochę
pulchniejszą może. Była gosposią. – odparł po chwili zastanowienia.
- A co się z nią stało? – zaciekawił się Collins. Peter
zmarszczył czoło, jakby szukał czegoś w pamięci.
- To było za czasów protestów górników. Jej mąż był
górnikiem. Pamiętam, że była w ciąży, gdy złapali ją policjanci. Potem krążyła
plotka, że zmarła podczas przesłuchania w więzieniu, gdzieś w Walii. –
stwierdził krótko. – Smutna historia.
- Na pewno nie żyje? – zapytał, drażąc temat Michael.
- Byłem na jej pogrzebie. – odparł. – Widziałem ją, martwą.
Na pewno nie żyje. – westchnął. Collins usiadł obok lorda.
- Hubert ją znał? – zapytał dosyć głupkowato, co Lord dał mu
do zrozumienia.
- Hubert aż taki stary to nie był. Ja miałem wtedy jakieś 30
lat. – odparł.
Wtem na podjazd zajechał granatowy Bentley, taka ekskluzywna
taksówka, majestatycznie sunąc po zgrabnej dróżce z białego żwiru. Wysiadł z
niego dystyngowany mężczyzna, niski, o sympatycznym wyrazie twarzy, na oko miał
trzydzieści, ale na pewno nie czterdzieści lat. Ogólnie nie był podobny do
nikogo z rodziny Christensenów, może poza tym samym odcieniem włosów i oczu,
nic go wyglądem z wyżej wymienionych nie łączyło.
- Kto to? – bąknął cicho Collins, uważając nowoprzybyłą
postać za niezmiernie ważną. Peter spojrzał spode łba na rozglądającego się
eleganta.
- O proszę. Sam Gabriel się połasił o przyjazd… - mruknął
Lord, nie odpowiadając do końca na pytanie zadane przez Michaela. Ten lekko
zdziwił się na dość nietypowe imię rzeczonego Gabriela, po czym znów zapytał
Lorda kimże on jest. W międzyczasie na kolana Collinsa wtargnęła Helen z
jakimiś kwiatkami i się przytuliła. Ten, nie chcąc jej urazić, poczuł że
brakuje jej po prostu ojca i nie odparł jej dziecięcych „czułości”.
- Widzi pan, panie Collins, popełnia się w życiu wiele
nieprawidłowych decyzji, których efekty ktoś musi wychować. – roześmiał się
ironicznie. – Gabriel, tutaj! – krzyknął do zakłopotanego młodzieńca. Collins
skrzywił się i jął myśleć, czyim synem jest Gabriel, i w ogóle – kim jest.
- Widzi pan, moja córka nie była za szczególnie cnotliwa na
studiach na Sorbonie. Znalazła sobie jakiegoś francuza, wiadomo co dalej… Aby
sprawy nie było, Gabriela oddano Francuzowi, który zadbał bardzo skrupulatnie o
swojego potomka, wraz z moją pomocą finansową. Szczęście, że wdał się w
tamtego, bo Mary nie zniosłaby plotek na temat nieślubnych dzieci w naszym
rodzie. Oboje mają płacone za milczenie, ale … Gabriel jest cudowny. Jak
Hubert. Dzieci doskonałe. – dumnie powiedział, po czym podniósł się do lekko
podbiegającego, uśmiechniętego Gabriela, po czym go uścisnął, jakby nie
widzieli się latami. - Cześć, ty mój karakanie[1]!
- Witaj dziadku… - uśmiechnął się Gabriel, po czym rzucił
wzrokiem na wpatrującego się w niego Collinsa i Helen na jego kolanach.
Zastanawiał się pewnie tak samo jak Michael – kto to?
- Poznajcie się. – przerwał chwilę milczenia Lord Peter. –
Gabrielu, to jest pan Collins… - wskazał dłonią na Michaela, który odstawił
Helen na bok i wstał, podając rękę Gabrielowi.
- Michael Collins. – odparł oschle.
- Gabriel Lacroix. – odpowiedział podobnym tonem, witając się
z nim, po czym spojrzał na Helen, następnie mruknął wesoło:
- A my to się chyba znamy, prawda? – zagaił. Helen, jakby
wyjątkowo zrażona tylko i wyłącznie do Gabriela, opuściła wzrok i ukryła się za
postacią Collinsa, który poczuł się, jakby ona była jego jakąś rodziną. Bardzo
bliską rodziną. Natomiast Lacroix uśmiechnął się krótko, rozumiejąc, że dziewczynki
w tym wieku są bardzo nieśmiałe i zwrócił się do Petera.
- No fakt, nie ma prawa mnie pamiętać. – roześmiał się. – A
kim pan jest, panie Collins, jeśli można spytać? – zapytał osobliwie. Zarówno
Peter jak i Collins spojrzeli się na siebie, a Helen zgryźliwie spojrzała na
francuza. Lord z opuszczoną głową spojrzał na niego, i westchnął.
- Widzisz Gabrielu… od kilku dni bardzo się tu pozmieniało.
Musisz wiedzieć… musisz wiedzieć, że pan Christensen nie żyje. – wyparł z
siebie na razie lżejsze emocje, bo niewiele go z Richardem łączyło. Podobnie
zareagował Gabriel, jako odtrącony przez matkę, jakoś za specjalnie nie żałował
na pierwszy rzut oka Collinsa. Nawet mu brew nie drgnęła.
- Coś się stało, oprócz tego? – zapytał, czując, że zgłębia
się w temat, w który nie powinien, po czym spojrzał na Helen, po której
policzku płynęła łza. Peter próbował coś wydukać, ale Michael krótkim gestem
ręki powstrzymał załamanego staruszka, aby jemu pozwolił powiedzieć.
- Nie wiem w jakich stosunkach pan żyje z rodziną Christensenów.
Dobrze by było jednak wiedzieć, że pański … powiedzmy pół-brat nie żyje
również. – na te słowa Lacroix zmarszczył brwi i spojrzał w dół na chwilę. Coś
go tknęło, coś drgnęło w jego sercu.
- Jak… kim pan w ogóle jest? – zapytał, lekko nerwowo.
- Gabriel, spokojnie. – uspokoił go Lord. – Hubert… popełnił
samobójstwo. – wydukał. – Pan Collins był jego lekarzem. Ale zejdźmy z tego,
dobrze? Nie czuję się z tym jeszcze na tyle dobrze. – odpowiedział, niemal
przez łzy Lloyd. W tle zauważył nadjeżdżający samochód pani Christensen, i
panicznie się go wystraszył.
- Gabrielu, twoja mat… - zaczął, na co Gabriel powściągliwie
syknął:
- Nie uważam jej za swoją matkę, dziadku. Lepiej, żebym stąd się
usunął. – obrócił się w stronę miejsca, gdzie stał Bentley. Zorientował się, że
nie przypuszczał iż Christensenowa będzie w domu, gdyż zazwyczaj w dni
powszednie „baluje” po mieście. Popatrzył na stojącego forda.
- Dziadku, to twój? – zapytał, pełen nadziei, po czym Peter
wskazał na Collinsa, a ten dopiero zrozumiał, że miał już jechać. Zaproponował
francuzowi podwiezienie, na co ten bez chwili zastanowienia przystanął.
Gdy oddalili się okrężną drogą od dworu, między Michaelem a
panem Lacroix musiała zawiązać się jakakolwiek rozmowa, którą Collins uważał za
bardzo ważne narzędzie, skoro Gabriel jest porzuconym synem Mary Christensen.
Mógłby się dowiedzieć czegoś znacznie więcej o rodzinie Lloydów.
- Więc… jest pan bratem Huberta? – zapytał niechybnie
Collins, na co francuz zimno zmierzył go wzrokiem.
- Tak. Dlaczego on to zrobił? – zapytał bez ogródek, na co
Michael kpiąco spojrzał na niego.
- Też chciałbym wiedzieć. Istnieją pewne poszlaki, ale w tej
zawiłej rodzince, albo ktoś wie co jest na rzeczy i nie chce powiedzieć, albo
wie co jest na rzeczy i nie żyje. Może pan jest mi w stanie pomóc?
Lacroix zmarszczył brwi.
- Nie wiem czym mógłbym, nie mieszkam tutaj, a wiem niewiele.
Wiem tyle co opowiedział mi Lord Peter i mój ojciec. Nie sądzę aby były to
jakieś istotne informacje… - westchnął. – No, ale próbować zawsze można. –
podsumował, a Collins lekko się uśmiechnął.
- To może, co pan wie, będzie prościej. – skonkretyzował
pytanie, chociaż nieznacznie.
- Wiem że moją rzekomą matką jest Mary kiedyś Lloyd, teraz
Christensen. Lord Peter to mój dziadek, moją babcią była Therese Lloyd, ale jej
nie znałem, nie pamiętam jej w ogóle, chociaż ona mnie zapewne tak. Jako
problem. – krótko stwierdził. – Mary urodziła mnie tutaj, dokładnie w tym
dworze, potajemnie, po czym wywieziono mnie do ojca, do Paryża. Bywam tu raz na
jakiś czas, co kilka lat. Znałem się z Hubertem, i był on zupełnie inny
charakterem niż ja. Ja jestem może bardziej powściągliwy, on był radosny i
wesoły. Taki wolny duch. Ostatnim razem, coś się zaczęło z nim dziac. Teraz nie
żyje.
- Na czym polegało to dziwne zachowanie?
- Zrobił się strasznie skryty i nieśmiały. Myślałem że po
prostu taki już jest…
- Co pan wie o pozostałych członkach rodziny?
- Niewiele. Pan Richard jakoś za mną nie przepadał, chociaż
za specjalnie tego mi nie okazywał, nie uciekałem przed nim, jak przed Mary,
która uważała mnie za powód jej nieszczęścia w życiu. Babcia podobno twierdziła
to samo. Dziadek mówił, że obie były w gruncie rzeczy takie same, a zrzędzenie
miał na porządku dziennym. Sam kiedyś przyznał, że do ślubu z Theresą był przymuszony
przez zaaranżowane małżeństwo. Kochał jakąś inną… Katherine. Gosposię. Z tego
co wiem od ojca, który się co nie co o nich dowiedział, że romansował z nią,
ale nigdy go o to nie pytałem. Nie wypada.
Romans Petera z Gosposią wyraźnie zaintrygował Collinsa.
- Wiesz coś więcej o tym romansie? – zapytał krótko.
- Niewiele. Wiem, że kobieta ta była zamężna i za nic w
świecie nie mogli być razem. Podobno też mówiło się, że kochała go naprawdę,
nie za status społeczny. No, ale skoro już tam miała tego swojego górnika… -
mruknął Lacroix.
- Górnika? Czy to ta gosposia, która była w… - zaintrygował
się wyraźnie Michael.
- Tak. Dziadek jeśli wspomina jakąś gosposię, to tylko tę
jedną. – odetchnął francuz. – Tak na marginesie, to gdzie pan jedzie? –
zapytał.
- W sumie… w sumie to muszę wrócić jeszcze o coś zapytać
Lorda. Chce pan wysiąść tu w Reading? – zapytał, na co Gabriel przystał bez
słowa. Krótko się pożegnali, a Michael popędził na dwór.
Wpadł do stajni niczym dziki ogier, po czym opanował swoje
emocje i wzrokiem odszukał Petera na pastwisku. Chwilę później już tam był.
- Panie Lloyd… czy kochał pan swoją żonę? – zapytał wprost,
na co Lord wyraźnie się wzburzył, skwasił się a potem rozluźnił zaciśnięte
brwi.
- Gabriel panu powiedział, prawda? – domyślił się, na co
Collins przytaknął. – Prawda. Nie kochałem jej, a ona mnie. Pewnie zaraz zapyta
pan dokładnie o tę gosposię ze zdjęcia? Tak. Romansowaliśmy. Nawet powiem panu,
że to dziecko było moje.
Collins zdębiał. Chwilowo próbował ogarnąć swoje myśli w
natłoku informacji, po czym popatrzył się na Petera.
- Mógł mi pan od razu powiedzieć. – wysapał, po czym bez
słowa pożegnania pobiegł do auta. W trakcie jazdy zaczął mówić sam do siebie…
- Tak! Skoro To dziecko było Lorda, to było z nim jakoś
powiązane. Zapewne ta Katherine wiedziała o tym, musiała wiedzieć! Więc ona
pojawiła się u Huberta… pojawiła się u Huberta bo… bo Hubert jest jej wujkiem!
Tak! – przytakiwał sam sobie, ponownie dumny z siebie i swojego intelektu.
Zajechał pod motel w Reading, oblężony już przez mniejszą hordę dziennikarzy i
wkroczył pewnie za moment przed drzwi swojego pokoju, gdy w kącie zobaczył
zmokniętego Gabriela, śmiertelnie przerażonego. Collins zmierzył go krytycznym
wzrokiem a francuz pociągnął nosem i łamiącym się głosem wyszeptał:
- Dzieje się tu coś dziwnego… Gdybym nie spojrzał na zdjęcia
w pana samochodzie, nie przyszedłbym tu. Widziałem tę kobietę z rysunków.
Godzinę temu. – Collins natychmiastowo obrócił się, w poszukiwaniu
dziennikarskich hien, otworzył drzwi i wpuścił przestraszonego Gabriela do
pokoju.
- Ona … ona stała na ulicy. Stała na ulicy w łachmanach, jak
bezdomna. Miała tabliczkę z napisem – pomóż mi. Nagle potem zmieniła się na
tabliczkę z napisem – uwolnij mnie. To było trochę przerażające. – odparł
Gabriel. – Może jestem przeczulony. Ale wiem co mógł panu opowiedzieć Hubert.
Ona się pojawia naprawdę. To nie jest żadne zjawisko. To żywa osoba. –
zapewniał. – Żywa, ale przerażająca.
- Ta gosposia nie żyje. – stwierdził krótko. – Nie mogła
zachować takiej urody przez tyle lat. – mruknął Michael, po czym zaproponował,
że zrobi herbatę i przyniósł Gabrielowi koc.
- Ale przecież była w ciąży. – odparł Lacroix, pocierając
ręce. Wtedy Collinsa olśniło, o czym myślał w samochodzie.
- Nie zjawia się znienacka. Nie jest duchem. Ale co ona może
chcieć? – stwierdził krótko Michael, niosąc herbatę.
- Nie mam zielonego pojęcia. – mruknął Gabriel, spoglądając
na torbę leżącą w kącie. – A pan, podejrzewam jest jakimś uznanym lekarzem,
prawda? Jakiegoś byle konowała to by Christensen nie dopuścił do Huberta. –
zwrócił wzrok na niego z powrotem.
Michael popatrzył na torbę i znów na francuza.
- Tak się składa, że jeszcze kilkadziesiąt godzin temu byłem
poważanym lekarzem. Dzięki Mary Christensen jestem uważany przez publiczność spektaklu
za powód śmierci Huberta.
Gabriel popatrzył z litością na Collinsa.
- I przy okazji rodzina mnie wydziedziczyła, cóż za perfidny
zbieg okoliczności. – westchnął, popijając herbatę. Zanim Lacroix zdążył cokolwiek
powiedzieć, światło zgasło. Collinsa to w ogóle nie przeraziło, może co
najwyżej zaintrygowało, a Gabriel wyjątkowo drgnął i nerwowo rozglądał się po
pokoju.
- To normalne? – szepnął przerażony.
- Jak każdy wieczór w zabufiałym Reading. – mruknął z
uśmiechem Michael, racząc się filiżanką herbaty. – Zaraz uruchomią generatory,
w ciemnościach przecież nie będą pracować.
Dokładnie wtedy gdy to powiedział, na korytarzu coś gruchnęło
i to solidnie. Obaj zerwali się i Collins wyszedł na korytarz, a Gabriel tylko
stanął parę metrów od drzwi.
Ciemność spowijała wiktoriański hotelik od stóp do głów.
Momentami zdawało się, że prąd powraca, bo lampy migały dosyć częstotliwie. Coś
wyraźnie syczało, jakby się coś ulatniało, a dywan spowijała jakaś dziwna mgła.
Michael pewien był, że przy ogromnej ilości ludzi wokół, tajemnicza pani nie
zjawi się. O tym że się mylił, przekonał się Lacroix, który odwróciwszy się z
powrotem do pokoju, zastał niewytłumaczalną przeszkodę w futrynie.
Ją.
Stała tam. Mizerna, wychudzona. Gabriel z niemal wyjącym
wyrazem twarzy zachowywał spokój i przyglądał się jej. Miała w pół otwarte,
czerwone usta i płaczliwy wzrok. Jej twarz była wyraźnie wilgotna a ręce sine z
zimna. W świetle widać było jej przeraźliwą bladość i kontrast pomiędzy cerą o
kolorze kości słoniowej a czarnymi powiekami i brwiami. Gdy tylko wyciągnęła w
jego stronę rękę, Gabriel wrzasnął i zaczął uciekać. Ona go jednak nie goniła.
Collins zastał Francuza skulonego na schodach. Prawie płakał.
Natychmiast domyślił się co się stało i pobiegł do pokoju, gdzie nie zastał już
nikogo ani niczego dziwnego, może nic poza otwartym oknem, nie było nawet
tknięte. Usiadł obok niego, wtulonego we własne dłonie.
- Zdarzało się to panu wcześniej? – zapytał Michael, z boku
spoglądając na wstrząśniętego Gabriela. Ten podniósł głowę, pociągnął nosem i
jął spoglądać na podłogę niżej położonego hall’u.
- Nigdy we Francji. – odparł cicho. – Kiedy byłem młodszy i
przyjeżdżałem tutaj, miałem pokój z Hubertem. On tego nie wiedział, ale to coś
przychodziło do niego już wtedy… kiedyś w nocy widziałem ją na balkonie, innym
razem gdy wracaliśmy późną porą końmi… nigdy tego nie zapomnę. Koń Huberta
przestraszył się, stanął dęba i on spadł… ja też omal nie wylądowałem na ziemi,
ale nie mogłem go tak zostawić, gdy jego wierzchowiec uciekł. Wtedy widziałem
jak ona stoi za drzewem i spogląda na nas, takim jakby spragnionym szczęścia
wzrokiem. To było kilka sekund. Potem już jej nie było. – mruknął zdruzgotany.
– Nie wiem kim jest, nigdy nie zdołałem wydusić z siebie słowa w jej obecności,
gdy się pojawiała… - westchnął. Wtedy też podłoga za nimi skrzypnęła i ozwał
się lekki, ulotny kobiecy głos.
- Jestem Smoke… - usłyszeli lekko stłumiony i szumiący głos,
jak powiew wiatru przebiegający przez uszy. Natychmiastowo się odwrócili i
zamarli. Stała za nimi. Stała i smutno spoglądała na nich. Lacroix skamieniał
ze strachu a Collins zdawał się być na pierwszy rzut oka mocno spięty, chociaż
tak naprawdę starał się w myślach jakoś naukowo udowodnić jej istnienie.
- Gabriel, idźcie stąd. Idźcie stąd! – krzyknęła, a Michael
usłyszał to jak echo. Spoglądał w jej oczy i ogarnął go ogromny smutek… żal…
Wtedy poczuł się słabo, pulsująca głowa i pisk w uszach nie dawały mu spokoju.
Przeczuwał że coś jest nie tak, ale jej oczy, w których odnalazł cierpienie…
Collins dziwnie zmęczony uchylił głowę w stronę francuza.
Lacroix leżał oparty o poręcz, jakby spał. Chwilę potem Michael osunął się
mimowolnie na schody, ostatkami przytomności spoglądając na niewyraźnie
rysującą się dla niego twarz Smoke.
***
Michaela obudził ostry ból w przedramieniu. Mocno zamrugał
oczami, i nie zdołał jakkolwiek zareagować, gdy sanitariusz po wbiciu wenflonu
i podłączeniu go do kroplówki, założył mu maskę tlenową. Kompletnie nie
wiedział co się dzieje.
Kątem oka ujrzał Gabriela, opartego bezwiednie i bezsilnie o
ławkę, zawiniętego w koc oraz dzierżącego w ręku podobną maskę jaką Collins
miał w tej chwili na twarzy. Wyraz twarzy miał jakby przed chwilą biegł
piętnaście maratonów na raz, a klatka piersiowa poruszała się w arytmiczny
sposób, absorbując ciągle uwagę jednego z lekarzy, mówiącego coś do niego. Ten
jednak spoglądał na wycieńczonego Collinsa, który nie miał siły się podnieść,
choć bardzo chciał pobiec do łazienki i zwymiotować.
Myśli miotały się po jego głowie niczym jaskółki na niebie
przed burzą. Nie wie co się takiego stało, ale Smoke nie mogła być przyczyną
tego… no właśnie – czego? Takie pytanie zadawał sobie Michael. Nie rozumiał co
się dzieje, nie potrafił pojąc co się stało w ostatnich trzydziestu minutach.
Obłędnie spoglądał na zebranych strażaków, policjantów w maskach i ratowników
medycznych, którzy aktualnie podjęli nosze wraz z nim i zanieśli do karetki.
Jeszcze gdy nie zamknięto od nich drzwi, przemknął gdzieś Gabriel, wspierany
przez innych medyków rękami. Moment później, klapy zostały zamknięte i karetka
z ferworem ruszyła, na cholernie przeraźliwym sygnale.
Powracający powoli Collins do stanu pełnej świadomości w
szpitalu, po wizycie w komorze hiperbarycznej, leżał gdzieś na oddziale poddany
transfuzji, nieco przytłoczony taką ilością krwi w tym miejscu. W głowie
kotłowały mu się idee, czy może to jakiś efekt uboczny, może ona naprawdę jest
duchem, może zginęła od jakiegoś gazu bojowego i teraz tak się objawia innym…
zawsze to robiła na zewnątrz, może po prostu nigdy nie ukazało to swojego działania
– tłumaczył sobie. Michael podniósł się i usiadł na brzegu łóżka, po czym
wstał. Intrygowało go, co jest za parawanem, kto jest z nim na sali. Tego to
akurat mógł się spodziewać: leżał tam Lacroix, oplątany kablami od EKG, z
koncentratorem tlenu na nosie, wyraźnie nieprzytomny a może po prostu śpiący.
Michael lekko „zawianym” krokiem podszedł do jego karty i zanim zdążył
cokolwiek przeczytać, dostał reprymendę słowną od lekarza, stojącego właśnie w
drzwiach.
- Pan powinien leżeć teraz, a nie zajmować się diagnozami
przyjaciela. – spokojnie uświadomił go starszy pan. Collins spojrzał na niego
„niebywałym” wzrokiem i wrócił na swoje łóżko, po czym lekarz wyraził swoje
zadowolenie z jego posłuszeństwa i podszedł do Gabriela.
- Co mu jest? – zapytał, czując się niejako odpowiedzialny za
niewiele młodszego od siebie francuza. Lekarz krótko parsknął śmiechem.
- Pan najwyraźniej nie ma pojęcia co się stało. – odparł,
jakby przekomarzając się z Michaelem. Ten się lekko podenerwował, że on chyba
robi sobie z niego jaja, po czym opanował swoje emocje.
- Najwyraźniej ma pan rację. – burknął, z nutą ironii. Lekarz
odsłonił parawan ukazując swoją lekko rozbawioną minę. Odwrócił się, wyszedł na
chwilę i wrócił z gazetą, którą wręczył Collinsowi. To co zobaczył, przeszło
jego najśmielsze oczekiwania:
„Tragedia w Reading. 28 osób nie żyje, 11 zatrutych czadem.”
Okazało się, że w moteliku wysiadł piec, a konkretniej –
system odprowadzania spalin. To tłumaczyło to łupnięcie na korytarzu i dym. Dym
w którym był śmiertelnie trujący czad.
- Wie pan, że ledwo uszliście z życiem? – zagaił lekarz,
zajmujący się EKG francuza. – Spadliście z drugiego piętra po schodach wprost
pod nogi strażaków. To się nazywa szczęście w nieszczęściu – zemdleć na
schodach, poobijać się, ale jednocześnie uratować sobie tym życie. – mruknął. –
Niebywałe.
Collinsowi wyraźnie coś się zaczęło pieprzyć w głowie. Dobrze
pamięta, że Lacroix nawet nie stał, gdy razem rozmawiali, i nawet jeżeli sam
Michael osunął się po schodach gdy mdlał, to nie miał szans zahaczyć o
Gabriela. To było po prostu niemożliwe.
- I wie pan… z tego całego waszego piętra wszyscy ludzie
poginęli. Wiadomo że czad ma mniejszą gęstość i leci w górę. Tyle szczęścia… -
opowiadał dalej. Tymczasem Collins lekko stęknął, bo najwyraźniej leki przeciwbólowe
przestały działać. Poczuł właśnie wszystkie kości, które uległy poobijaniu w
szczęśliwym turlaniu się po klatce schodowej.
- Nawet jeśli mieliśmy tyle szczęścia, to jak pan wytłumaczy,
że Lacroix leży nieprzytomny, chociaż był w lepszym stanie niż ja, zanim nas
wsadziliście do karetek? – zapytał, krzywiąc się z bólu.
- Pan Lacroix ma wrodzoną wadę serca. Chyba nie muszę
tłumaczyć że „terapia” czadem jest u niego bardziej niewskazana niż u Pana? –
odparł pewnie. – W ogóle, panowie jesteście braćmi, kolegami, homoseksualistami
czy kim?
Collins na to ostatnie wyraźnie się obruszył i odparł, że
Gabriel pomaga mu rozwiązać pewną sprawę. Lekarz bez ogródek zapytał, czy
chodzi o Huberta Christensena, na co Michael wyraźnie się zraził, bo poczuł, że
i tu jest również znany.
- Ja bym nie szukał powodu. Chłopak miał przejebane, to co
się dziwić, że się targnął na życie. – mruknął beznadziejnie. – A i tak wszyscy
myślą, że był chory.
Słowa lekarza wyjątkowo podnieciły w Collinsie ponowne
przemyślenia na temat samego Huberta a nie pani Smoke.
- Skąd pan wie? – zapytał, wpatrując się w podłogę. Lekarz
krótko się uśmiechnął, po czym przyjął spasowaną minę.
- Warto wiedzieć, że problemy Huberta objawiały się
problemami z sercem. A ja jestem kardiologiem. Byłem jego lekarzem, dopóki pani
Christensen nie stwierdziła, że to po prostu Hubert jest chory na głowę i
kardiologa mu nie trzeba. A był bardzo chorowity. – westchnął. – Podobnie jak
Pan Lacroix cierpiał na podobną wadę serca, ale to mu nie przeszkadzało w domatorskim
stylu życia, jaki narzuciła mu Pani Christensen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz