Chanka

Chanka

wtorek, 13 maja 2014

Rozdział 4 - Kopiąc leżącego

Rozdział 4
„Cios zadany rannemu powala go ostatecznie na kolana”

Michael od kilku dni włóczy się po terenach Wielkiej Brytanii, przesypia po jednej nocy w hotelu i jedzie na inne miejsce. Chciał, aby sprawa przyschła, jednak widząc, że zapasy oszczędnościowe się kończą, postanowił poszukać jakiejkolwiek pracy.
W hotelach rysował szkic tej kobiety którą widział. Może ktoś cos o niej wie.
Gdy tylko udał się na pierwszą lepszą rozmowę kwalifikacyjną w swoim świeżo zdobytym zawodzie, okazało się, że metka przypięta przez znajomych Audrey została oderwana, natomiast zaszufladkowano go przez elitę lekarską jako lekarza o niezrównoważonych metodach leczenia, z racji tego, że Hubert się powiesił. Na nic były jego tłumaczenia, skoro Lordówna puściła wszem i wobec plotę na brukowcach, że Hubert powiesił się przez niego. „Zimna, zdradliwa i chełpliwa suka” – pomyślał ze złością, czytając kolejne artykuły w gazetach. Zniszczyła życie nie tylko synowi, mężowi ale też jemu i do tego zamierza niszczyć życie Helen. Collins był tak wściekły, że jeszcze tego samego popołudnia zawitał w progi dworu w Reading. Niestety, nikogo nie zastał i gdy już miał odjeżdżać, zauważył w tle spacerującą Helen z Lordem Peterem. Gdy ten go zauważył, wyraźnie przyspieszył kroku w jego kierunku, natychmiastowo się przywitał, jakby Michael był jakimś jego zbawieniem. Peter na pytania, dlaczego nie powie prawdy na policji, odpowiedział, że robi to po to, by nie dziewczynki nie straciły kolejnego rodzica, ale na pytanie dlaczego go pomówiła na łamach gazet, nie potrafił odpowiedzieć.
- Więc wybiera pan między złem a złem? – zdefiniował krótko zachowanie Lorda. Ten skinął lekko głową.
- Wiem, że to nie jest dobre, że Mary nadal będzie w pobliżu. Wiem też, że jeśli Mary pójdzie do więzienia, a pójdzie jeśli powiem co tu się działo, to zostanę im tylko ja. Proszę popatrzeć na mnie. Nie jestem młodym człowiekiem. Nie chcę aby dziewczynki trafiły do domu dziecka, gdybym umarł…
- A chce pan mieć jedną wnuczkę czy dwie? – domówił Collins, zimno i perspektywicznie. Lord załamał ręce i spojrzał na bawiącą się w liściach Helen.
- Żeby ona miała szesnaście lat, to bym nawet się nie zastanawiał. Ale ona ma tylko dziesięć lat. To za mało, za mało abym mógł to zrobić Mary… - podsumował. – Nie chcę aby były same.
- Myśli pan teoretycznie racjonalnie, pomyślał pan o pańskiej niedługowieczności, ale czy zauważył pan fakt, że jeśli pan umrze, to w jednym przypadku dziewczynki pozostają we dwie, a w drugim może pozostać tylko jedna? – zgryźliwie dopiekł Collins, a Peter zmarszczył brwi. Nie odpowiedział już na żadne kolejne pytanie, więc Michael krótko się pożegnał i chciał już odjeżdżać, gdy Helen zaczepiła go wsiadającego do auta.
- Przyjedzie pan kiedyś jeszcze? – zapytała. Collins odebrał to jako jego misję, ochronę Helen, ochronę przed Mary. Musiał się dowiedzieć kim był Homer, skoro był w głowie Huberta, to już nie istnieje. Odnajdywanie Homera straciło jakikolwiek sens. Ale tę samą kobietę widzieli oboje, i Michael musiał się dowiedzieć, kim ona mogła być.
- Pewnie jeszcze kiedyś tak… - odparł niepewnie, mając widok przed oczyma, że gotów byłby ją porwać Mary, aby ta jej nie zaszkodziła. Wtedy przypomniał sobie o rysunkach Huberta, wyjął je ze schowka i podszedł jeszcze raz do Lorda Petera. Pokazał mu jeden z nich.
- Wie pan może, kim jest ta kobieta? – zapytał niepewnie. Peter rzucił szybko okiem, po czym zmrużył wzrok i przyjrzał się dokładniej.
- Znałem kiedyś taką kobietę. – stwierdził krótko. – Trochę pulchniejszą może. Była gosposią. – odparł po chwili zastanowienia.
- A co się z nią stało? – zaciekawił się Collins. Peter zmarszczył czoło, jakby szukał czegoś w pamięci.
- To było za czasów protestów górników. Jej mąż był górnikiem. Pamiętam, że była w ciąży, gdy złapali ją policjanci. Potem krążyła plotka, że zmarła podczas przesłuchania w więzieniu, gdzieś w Walii. – stwierdził krótko. – Smutna historia.
- Na pewno nie żyje? – zapytał, drażąc temat Michael.
- Byłem na jej pogrzebie. – odparł. – Widziałem ją, martwą. Na pewno nie żyje. – westchnął. Collins usiadł obok lorda.
- Hubert ją znał? – zapytał dosyć głupkowato, co Lord dał mu do zrozumienia.
- Hubert aż taki stary to nie był. Ja miałem wtedy jakieś 30 lat. – odparł.
Wtem na podjazd zajechał granatowy Bentley, taka ekskluzywna taksówka, majestatycznie sunąc po zgrabnej dróżce z białego żwiru. Wysiadł z niego dystyngowany mężczyzna, niski, o sympatycznym wyrazie twarzy, na oko miał trzydzieści, ale na pewno nie czterdzieści lat. Ogólnie nie był podobny do nikogo z rodziny Christensenów, może poza tym samym odcieniem włosów i oczu, nic go wyglądem z wyżej wymienionych nie łączyło.
- Kto to? – bąknął cicho Collins, uważając nowoprzybyłą postać za niezmiernie ważną. Peter spojrzał spode łba na rozglądającego się eleganta.
- O proszę. Sam Gabriel się połasił o przyjazd… - mruknął Lord, nie odpowiadając do końca na pytanie zadane przez Michaela. Ten lekko zdziwił się na dość nietypowe imię rzeczonego Gabriela, po czym znów zapytał Lorda kimże on jest. W międzyczasie na kolana Collinsa wtargnęła Helen z jakimiś kwiatkami i się przytuliła. Ten, nie chcąc jej urazić, poczuł że brakuje jej po prostu ojca i nie odparł jej dziecięcych „czułości”.
- Widzi pan, panie Collins, popełnia się w życiu wiele nieprawidłowych decyzji, których efekty ktoś musi wychować. – roześmiał się ironicznie. – Gabriel, tutaj! – krzyknął do zakłopotanego młodzieńca. Collins skrzywił się i jął myśleć, czyim synem jest Gabriel, i w ogóle – kim jest.
- Widzi pan, moja córka nie była za szczególnie cnotliwa na studiach na Sorbonie. Znalazła sobie jakiegoś francuza, wiadomo co dalej… Aby sprawy nie było, Gabriela oddano Francuzowi, który zadbał bardzo skrupulatnie o swojego potomka, wraz z moją pomocą finansową. Szczęście, że wdał się w tamtego, bo Mary nie zniosłaby plotek na temat nieślubnych dzieci w naszym rodzie. Oboje mają płacone za milczenie, ale … Gabriel jest cudowny. Jak Hubert. Dzieci doskonałe. – dumnie powiedział, po czym podniósł się do lekko podbiegającego, uśmiechniętego Gabriela, po czym go uścisnął, jakby nie widzieli się latami. - Cześć, ty mój karakanie[1]!
- Witaj dziadku… - uśmiechnął się Gabriel, po czym rzucił wzrokiem na wpatrującego się w niego Collinsa i Helen na jego kolanach. Zastanawiał się pewnie tak samo jak Michael – kto to?
- Poznajcie się. – przerwał chwilę milczenia Lord Peter. – Gabrielu, to jest pan Collins… - wskazał dłonią na Michaela, który odstawił Helen na bok i wstał, podając rękę Gabrielowi.
- Michael Collins. – odparł oschle.
- Gabriel Lacroix. – odpowiedział podobnym tonem, witając się z nim, po czym spojrzał na Helen, następnie mruknął wesoło:
- A my to się chyba znamy, prawda? – zagaił. Helen, jakby wyjątkowo zrażona tylko i wyłącznie do Gabriela, opuściła wzrok i ukryła się za postacią Collinsa, który poczuł się, jakby ona była jego jakąś rodziną. Bardzo bliską rodziną. Natomiast Lacroix uśmiechnął się krótko, rozumiejąc, że dziewczynki w tym wieku są bardzo nieśmiałe i zwrócił się do Petera.
- No fakt, nie ma prawa mnie pamiętać. – roześmiał się. – A kim pan jest, panie Collins, jeśli można spytać? – zapytał osobliwie. Zarówno Peter jak i Collins spojrzeli się na siebie, a Helen zgryźliwie spojrzała na francuza. Lord z opuszczoną głową spojrzał na niego, i westchnął.
- Widzisz Gabrielu… od kilku dni bardzo się tu pozmieniało. Musisz wiedzieć… musisz wiedzieć, że pan Christensen nie żyje. – wyparł z siebie na razie lżejsze emocje, bo niewiele go z Richardem łączyło. Podobnie zareagował Gabriel, jako odtrącony przez matkę, jakoś za specjalnie nie żałował na pierwszy rzut oka Collinsa. Nawet mu brew nie drgnęła.
- Coś się stało, oprócz tego? – zapytał, czując, że zgłębia się w temat, w który nie powinien, po czym spojrzał na Helen, po której policzku płynęła łza. Peter próbował coś wydukać, ale Michael krótkim gestem ręki powstrzymał załamanego staruszka, aby jemu pozwolił powiedzieć.
- Nie wiem w jakich stosunkach pan żyje z rodziną Christensenów. Dobrze by było jednak wiedzieć, że pański … powiedzmy pół-brat nie żyje również. – na te słowa Lacroix zmarszczył brwi i spojrzał w dół na chwilę. Coś go tknęło, coś drgnęło w jego sercu.
- Jak… kim pan w ogóle jest? – zapytał, lekko nerwowo.
- Gabriel, spokojnie. – uspokoił go Lord. – Hubert… popełnił samobójstwo. – wydukał. – Pan Collins był jego lekarzem. Ale zejdźmy z tego, dobrze? Nie czuję się z tym jeszcze na tyle dobrze. – odpowiedział, niemal przez łzy Lloyd. W tle zauważył nadjeżdżający samochód pani Christensen, i panicznie się go wystraszył.
- Gabrielu, twoja mat… - zaczął, na co Gabriel powściągliwie syknął:
- Nie uważam jej za swoją matkę, dziadku. Lepiej, żebym stąd się usunął. – obrócił się w stronę miejsca, gdzie stał Bentley. Zorientował się, że nie przypuszczał iż Christensenowa będzie w domu, gdyż zazwyczaj w dni powszednie „baluje” po mieście. Popatrzył na stojącego forda.
- Dziadku, to twój? – zapytał, pełen nadziei, po czym Peter wskazał na Collinsa, a ten dopiero zrozumiał, że miał już jechać. Zaproponował francuzowi podwiezienie, na co ten bez chwili zastanowienia przystanął.
Gdy oddalili się okrężną drogą od dworu, między Michaelem a panem Lacroix musiała zawiązać się jakakolwiek rozmowa, którą Collins uważał za bardzo ważne narzędzie, skoro Gabriel jest porzuconym synem Mary Christensen. Mógłby się dowiedzieć czegoś znacznie więcej o rodzinie Lloydów.
- Więc… jest pan bratem Huberta? – zapytał niechybnie Collins, na co francuz zimno zmierzył go wzrokiem.
- Tak. Dlaczego on to zrobił? – zapytał bez ogródek, na co Michael kpiąco spojrzał na niego.
- Też chciałbym wiedzieć. Istnieją pewne poszlaki, ale w tej zawiłej rodzince, albo ktoś wie co jest na rzeczy i nie chce powiedzieć, albo wie co jest na rzeczy i nie żyje. Może pan jest mi w stanie pomóc?
Lacroix zmarszczył brwi.
- Nie wiem czym mógłbym, nie mieszkam tutaj, a wiem niewiele. Wiem tyle co opowiedział mi Lord Peter i mój ojciec. Nie sądzę aby były to jakieś istotne informacje… - westchnął. – No, ale próbować zawsze można. – podsumował, a Collins lekko się uśmiechnął.
- To może, co pan wie, będzie prościej. – skonkretyzował pytanie, chociaż nieznacznie.
- Wiem że moją rzekomą matką jest Mary kiedyś Lloyd, teraz Christensen. Lord Peter to mój dziadek, moją babcią była Therese Lloyd, ale jej nie znałem, nie pamiętam jej w ogóle, chociaż ona mnie zapewne tak. Jako problem. – krótko stwierdził. – Mary urodziła mnie tutaj, dokładnie w tym dworze, potajemnie, po czym wywieziono mnie do ojca, do Paryża. Bywam tu raz na jakiś czas, co kilka lat. Znałem się z Hubertem, i był on zupełnie inny charakterem niż ja. Ja jestem może bardziej powściągliwy, on był radosny i wesoły. Taki wolny duch. Ostatnim razem, coś się zaczęło z nim dziac. Teraz nie żyje.
- Na czym polegało to dziwne zachowanie?
- Zrobił się strasznie skryty i nieśmiały. Myślałem że po prostu taki już jest…
- Co pan wie o pozostałych członkach rodziny?
- Niewiele. Pan Richard jakoś za mną nie przepadał, chociaż za specjalnie tego mi nie okazywał, nie uciekałem przed nim, jak przed Mary, która uważała mnie za powód jej nieszczęścia w życiu. Babcia podobno twierdziła to samo. Dziadek mówił, że obie były w gruncie rzeczy takie same, a zrzędzenie miał na porządku dziennym. Sam kiedyś przyznał, że do ślubu z Theresą był przymuszony przez zaaranżowane małżeństwo. Kochał jakąś inną… Katherine. Gosposię. Z tego co wiem od ojca, który się co nie co o nich dowiedział, że romansował z nią, ale nigdy go o to nie pytałem. Nie wypada.
Romans Petera z Gosposią wyraźnie zaintrygował Collinsa.
- Wiesz coś więcej o tym romansie? – zapytał krótko.
- Niewiele. Wiem, że kobieta ta była zamężna i za nic w świecie nie mogli być razem. Podobno też mówiło się, że kochała go naprawdę, nie za status społeczny. No, ale skoro już tam miała tego swojego górnika… - mruknął Lacroix.
- Górnika? Czy to ta gosposia, która była w… - zaintrygował się wyraźnie Michael.
- Tak. Dziadek jeśli wspomina jakąś gosposię, to tylko tę jedną. – odetchnął francuz. – Tak na marginesie, to gdzie pan jedzie? – zapytał.
- W sumie… w sumie to muszę wrócić jeszcze o coś zapytać Lorda. Chce pan wysiąść tu w Reading? – zapytał, na co Gabriel przystał bez słowa. Krótko się pożegnali, a Michael popędził na dwór.
Wpadł do stajni niczym dziki ogier, po czym opanował swoje emocje i wzrokiem odszukał Petera na pastwisku. Chwilę później już tam był.
- Panie Lloyd… czy kochał pan swoją żonę? – zapytał wprost, na co Lord wyraźnie się wzburzył, skwasił się a potem rozluźnił zaciśnięte brwi.
- Gabriel panu powiedział, prawda? – domyślił się, na co Collins przytaknął. – Prawda. Nie kochałem jej, a ona mnie. Pewnie zaraz zapyta pan dokładnie o tę gosposię ze zdjęcia? Tak. Romansowaliśmy. Nawet powiem panu, że to dziecko było moje.
Collins zdębiał. Chwilowo próbował ogarnąć swoje myśli w natłoku informacji, po czym popatrzył się na Petera.
- Mógł mi pan od razu powiedzieć. – wysapał, po czym bez słowa pożegnania pobiegł do auta. W trakcie jazdy zaczął mówić sam do siebie…
- Tak! Skoro To dziecko było Lorda, to było z nim jakoś powiązane. Zapewne ta Katherine wiedziała o tym, musiała wiedzieć! Więc ona pojawiła się u Huberta… pojawiła się u Huberta bo… bo Hubert jest jej wujkiem! Tak! – przytakiwał sam sobie, ponownie dumny z siebie i swojego intelektu. Zajechał pod motel w Reading, oblężony już przez mniejszą hordę dziennikarzy i wkroczył pewnie za moment przed drzwi swojego pokoju, gdy w kącie zobaczył zmokniętego Gabriela, śmiertelnie przerażonego. Collins zmierzył go krytycznym wzrokiem a francuz pociągnął nosem i łamiącym się głosem wyszeptał:
- Dzieje się tu coś dziwnego… Gdybym nie spojrzał na zdjęcia w pana samochodzie, nie przyszedłbym tu. Widziałem tę kobietę z rysunków. Godzinę temu. – Collins natychmiastowo obrócił się, w poszukiwaniu dziennikarskich hien, otworzył drzwi i wpuścił przestraszonego Gabriela do pokoju.
- Ona … ona stała na ulicy. Stała na ulicy w łachmanach, jak bezdomna. Miała tabliczkę z napisem – pomóż mi. Nagle potem zmieniła się na tabliczkę z napisem – uwolnij mnie. To było trochę przerażające. – odparł Gabriel. – Może jestem przeczulony. Ale wiem co mógł panu opowiedzieć Hubert. Ona się pojawia naprawdę. To nie jest żadne zjawisko. To żywa osoba. – zapewniał. – Żywa, ale przerażająca.
- Ta gosposia nie żyje. – stwierdził krótko. – Nie mogła zachować takiej urody przez tyle lat. – mruknął Michael, po czym zaproponował, że zrobi herbatę i przyniósł Gabrielowi koc.
- Ale przecież była w ciąży. – odparł Lacroix, pocierając ręce. Wtedy Collinsa olśniło, o czym myślał w samochodzie.
- Nie zjawia się znienacka. Nie jest duchem. Ale co ona może chcieć? – stwierdził krótko Michael, niosąc herbatę.
- Nie mam zielonego pojęcia. – mruknął Gabriel, spoglądając na torbę leżącą w kącie. – A pan, podejrzewam jest jakimś uznanym lekarzem, prawda? Jakiegoś byle konowała to by Christensen nie dopuścił do Huberta. – zwrócił wzrok na niego z powrotem.
Michael popatrzył na torbę i znów na francuza.
- Tak się składa, że jeszcze kilkadziesiąt godzin temu byłem poważanym lekarzem. Dzięki Mary Christensen jestem uważany przez publiczność spektaklu za powód śmierci Huberta.
Gabriel popatrzył z litością na Collinsa.
- I przy okazji rodzina mnie wydziedziczyła, cóż za perfidny zbieg okoliczności. – westchnął, popijając herbatę. Zanim Lacroix zdążył cokolwiek powiedzieć, światło zgasło. Collinsa to w ogóle nie przeraziło, może co najwyżej zaintrygowało, a Gabriel wyjątkowo drgnął i nerwowo rozglądał się po pokoju.
- To normalne? – szepnął przerażony.
- Jak każdy wieczór w zabufiałym Reading. – mruknął z uśmiechem Michael, racząc się filiżanką herbaty. – Zaraz uruchomią generatory, w ciemnościach przecież nie będą pracować.
Dokładnie wtedy gdy to powiedział, na korytarzu coś gruchnęło i to solidnie. Obaj zerwali się i Collins wyszedł na korytarz, a Gabriel tylko stanął parę metrów od drzwi.
Ciemność spowijała wiktoriański hotelik od stóp do głów. Momentami zdawało się, że prąd powraca, bo lampy migały dosyć częstotliwie. Coś wyraźnie syczało, jakby się coś ulatniało, a dywan spowijała jakaś dziwna mgła. Michael pewien był, że przy ogromnej ilości ludzi wokół, tajemnicza pani nie zjawi się. O tym że się mylił, przekonał się Lacroix, który odwróciwszy się z powrotem do pokoju, zastał niewytłumaczalną przeszkodę w futrynie.
Ją.
Stała tam. Mizerna, wychudzona. Gabriel z niemal wyjącym wyrazem twarzy zachowywał spokój i przyglądał się jej. Miała w pół otwarte, czerwone usta i płaczliwy wzrok. Jej twarz była wyraźnie wilgotna a ręce sine z zimna. W świetle widać było jej przeraźliwą bladość i kontrast pomiędzy cerą o kolorze kości słoniowej a czarnymi powiekami i brwiami. Gdy tylko wyciągnęła w jego stronę rękę, Gabriel wrzasnął i zaczął uciekać. Ona go jednak nie goniła.
Collins zastał Francuza skulonego na schodach. Prawie płakał. Natychmiast domyślił się co się stało i pobiegł do pokoju, gdzie nie zastał już nikogo ani niczego dziwnego, może nic poza otwartym oknem, nie było nawet tknięte. Usiadł obok niego, wtulonego we własne dłonie.
- Zdarzało się to panu wcześniej? – zapytał Michael, z boku spoglądając na wstrząśniętego Gabriela. Ten podniósł głowę, pociągnął nosem i jął spoglądać na podłogę niżej położonego hall’u.
- Nigdy we Francji. – odparł cicho. – Kiedy byłem młodszy i przyjeżdżałem tutaj, miałem pokój z Hubertem. On tego nie wiedział, ale to coś przychodziło do niego już wtedy… kiedyś w nocy widziałem ją na balkonie, innym razem gdy wracaliśmy późną porą końmi… nigdy tego nie zapomnę. Koń Huberta przestraszył się, stanął dęba i on spadł… ja też omal nie wylądowałem na ziemi, ale nie mogłem go tak zostawić, gdy jego wierzchowiec uciekł. Wtedy widziałem jak ona stoi za drzewem i spogląda na nas, takim jakby spragnionym szczęścia wzrokiem. To było kilka sekund. Potem już jej nie było. – mruknął zdruzgotany. – Nie wiem kim jest, nigdy nie zdołałem wydusić z siebie słowa w jej obecności, gdy się pojawiała… - westchnął. Wtedy też podłoga za nimi skrzypnęła i ozwał się lekki, ulotny kobiecy głos.
- Jestem Smoke… - usłyszeli lekko stłumiony i szumiący głos, jak powiew wiatru przebiegający przez uszy. Natychmiastowo się odwrócili i zamarli. Stała za nimi. Stała i smutno spoglądała na nich. Lacroix skamieniał ze strachu a Collins zdawał się być na pierwszy rzut oka mocno spięty, chociaż tak naprawdę starał się w myślach jakoś naukowo udowodnić jej istnienie.
- Gabriel, idźcie stąd. Idźcie stąd! – krzyknęła, a Michael usłyszał to jak echo. Spoglądał w jej oczy i ogarnął go ogromny smutek… żal… Wtedy poczuł się słabo, pulsująca głowa i pisk w uszach nie dawały mu spokoju. Przeczuwał że coś jest nie tak, ale jej oczy, w których odnalazł cierpienie…
Collins dziwnie zmęczony uchylił głowę w stronę francuza. Lacroix leżał oparty o poręcz, jakby spał. Chwilę potem Michael osunął się mimowolnie na schody, ostatkami przytomności spoglądając na niewyraźnie rysującą się dla niego twarz Smoke.
***
Michaela obudził ostry ból w przedramieniu. Mocno zamrugał oczami, i nie zdołał jakkolwiek zareagować, gdy sanitariusz po wbiciu wenflonu i podłączeniu go do kroplówki, założył mu maskę tlenową. Kompletnie nie wiedział co się dzieje.
Kątem oka ujrzał Gabriela, opartego bezwiednie i bezsilnie o ławkę, zawiniętego w koc oraz dzierżącego w ręku podobną maskę jaką Collins miał w tej chwili na twarzy. Wyraz twarzy miał jakby przed chwilą biegł piętnaście maratonów na raz, a klatka piersiowa poruszała się w arytmiczny sposób, absorbując ciągle uwagę jednego z lekarzy, mówiącego coś do niego. Ten jednak spoglądał na wycieńczonego Collinsa, który nie miał siły się podnieść, choć bardzo chciał pobiec do łazienki i zwymiotować.
Myśli miotały się po jego głowie niczym jaskółki na niebie przed burzą. Nie wie co się takiego stało, ale Smoke nie mogła być przyczyną tego… no właśnie – czego? Takie pytanie zadawał sobie Michael. Nie rozumiał co się dzieje, nie potrafił pojąc co się stało w ostatnich trzydziestu minutach. Obłędnie spoglądał na zebranych strażaków, policjantów w maskach i ratowników medycznych, którzy aktualnie podjęli nosze wraz z nim i zanieśli do karetki. Jeszcze gdy nie zamknięto od nich drzwi, przemknął gdzieś Gabriel, wspierany przez innych medyków rękami. Moment później, klapy zostały zamknięte i karetka z ferworem ruszyła, na cholernie przeraźliwym sygnale.
Powracający powoli Collins do stanu pełnej świadomości w szpitalu, po wizycie w komorze hiperbarycznej, leżał gdzieś na oddziale poddany transfuzji, nieco przytłoczony taką ilością krwi w tym miejscu. W głowie kotłowały mu się idee, czy może to jakiś efekt uboczny, może ona naprawdę jest duchem, może zginęła od jakiegoś gazu bojowego i teraz tak się objawia innym… zawsze to robiła na zewnątrz, może po prostu nigdy nie ukazało to swojego działania – tłumaczył sobie. Michael podniósł się i usiadł na brzegu łóżka, po czym wstał. Intrygowało go, co jest za parawanem, kto jest z nim na sali. Tego to akurat mógł się spodziewać: leżał tam Lacroix, oplątany kablami od EKG, z koncentratorem tlenu na nosie, wyraźnie nieprzytomny a może po prostu śpiący. Michael lekko „zawianym” krokiem podszedł do jego karty i zanim zdążył cokolwiek przeczytać, dostał reprymendę słowną od lekarza, stojącego właśnie w drzwiach.
- Pan powinien leżeć teraz, a nie zajmować się diagnozami przyjaciela. – spokojnie uświadomił go starszy pan. Collins spojrzał na niego „niebywałym” wzrokiem i wrócił na swoje łóżko, po czym lekarz wyraził swoje zadowolenie z jego posłuszeństwa i podszedł do Gabriela.
- Co mu jest? – zapytał, czując się niejako odpowiedzialny za niewiele młodszego od siebie francuza. Lekarz krótko parsknął śmiechem.
- Pan najwyraźniej nie ma pojęcia co się stało. – odparł, jakby przekomarzając się z Michaelem. Ten się lekko podenerwował, że on chyba robi sobie z niego jaja, po czym opanował swoje emocje.
- Najwyraźniej ma pan rację. – burknął, z nutą ironii. Lekarz odsłonił parawan ukazując swoją lekko rozbawioną minę. Odwrócił się, wyszedł na chwilę i wrócił z gazetą, którą wręczył Collinsowi. To co zobaczył, przeszło jego najśmielsze oczekiwania:
„Tragedia w Reading. 28 osób nie żyje, 11 zatrutych czadem.”
Okazało się, że w moteliku wysiadł piec, a konkretniej – system odprowadzania spalin. To tłumaczyło to łupnięcie na korytarzu i dym. Dym w którym był śmiertelnie trujący czad.
- Wie pan, że ledwo uszliście z życiem? – zagaił lekarz, zajmujący się EKG francuza. – Spadliście z drugiego piętra po schodach wprost pod nogi strażaków. To się nazywa szczęście w nieszczęściu – zemdleć na schodach, poobijać się, ale jednocześnie uratować sobie tym życie. – mruknął. – Niebywałe.
Collinsowi wyraźnie coś się zaczęło pieprzyć w głowie. Dobrze pamięta, że Lacroix nawet nie stał, gdy razem rozmawiali, i nawet jeżeli sam Michael osunął się po schodach gdy mdlał, to nie miał szans zahaczyć o Gabriela. To było po prostu niemożliwe.
- I wie pan… z tego całego waszego piętra wszyscy ludzie poginęli. Wiadomo że czad ma mniejszą gęstość i leci w górę. Tyle szczęścia… - opowiadał dalej. Tymczasem Collins lekko stęknął, bo najwyraźniej leki przeciwbólowe przestały działać. Poczuł właśnie wszystkie kości, które uległy poobijaniu w szczęśliwym turlaniu się po klatce schodowej.
- Nawet jeśli mieliśmy tyle szczęścia, to jak pan wytłumaczy, że Lacroix leży nieprzytomny, chociaż był w lepszym stanie niż ja, zanim nas wsadziliście do karetek? – zapytał, krzywiąc się z bólu.
- Pan Lacroix ma wrodzoną wadę serca. Chyba nie muszę tłumaczyć że „terapia” czadem jest u niego bardziej niewskazana niż u Pana? – odparł pewnie. – W ogóle, panowie jesteście braćmi, kolegami, homoseksualistami czy kim?
Collins na to ostatnie wyraźnie się obruszył i odparł, że Gabriel pomaga mu rozwiązać pewną sprawę. Lekarz bez ogródek zapytał, czy chodzi o Huberta Christensena, na co Michael wyraźnie się zraził, bo poczuł, że i tu jest również znany.
- Ja bym nie szukał powodu. Chłopak miał przejebane, to co się dziwić, że się targnął na życie. – mruknął beznadziejnie. – A i tak wszyscy myślą, że był chory.
Słowa lekarza wyjątkowo podnieciły w Collinsie ponowne przemyślenia na temat samego Huberta a nie pani Smoke.
- Skąd pan wie? – zapytał, wpatrując się w podłogę. Lekarz krótko się uśmiechnął, po czym przyjął spasowaną minę.
- Warto wiedzieć, że problemy Huberta objawiały się problemami z sercem. A ja jestem kardiologiem. Byłem jego lekarzem, dopóki pani Christensen nie stwierdziła, że to po prostu Hubert jest chory na głowę i kardiologa mu nie trzeba. A był bardzo chorowity. – westchnął. – Podobnie jak Pan Lacroix cierpiał na podobną wadę serca, ale to mu nie przeszkadzało w domatorskim stylu życia, jaki narzuciła mu Pani Christensen.



[1] Karakan – niska osoba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz