Rozdział
5
„Nigdy
więcej, Smoke. Odchodzę.”
Gabriel po dwóch tygodniach spędzonych w szpitalu został
zabrany przez jego ojca do Paryża. Collins nawet nie zdążył z nim porozmawiać
na temat tego co się wydarzyło, ale z drugiej strony cieszył się – we Francji
nie spotka Smoke.
Sam Collins natomiast po wyjściu ze szpitala, odciął się od
wszelakich plotek bez większego wysiłku – nikt nie mówił już o samobójstwie
Christensena. Dodatkowo, spotkał się z Melanie, która opowiadała, że matka
płacze i chce by wrócił. Zimny i oschły, a jednocześnie pokrzywdzony
odpowiedział, że w tej chwili nie jest w stanie wybaczyć jej tego, co
powiedziała mu ostatnim razem. Co do Pana Collinsa Seniora, przeszedł on w
końcu na emeryturę i podobno ma obojętny stosunek do płaczów Collinsowej.
Podobnie obojętnie i ponuro kręci go temat samego Michaela, tak jakby przez
niego cierpiał, ale wiedział jednocześnie że to nie jego wina. A właśnie… tak w
ogóle to Collinsowa potem dowiedziała się, że Michael nie jest niczemu winien.
Ponoć strasznie się obwiniała, a zawistny Collins Junior, zraniony, postanowił
podświadomie ją w ten sposób ukarać. Melanie rozumiała dlaczego, ale nie
rozumiała dlaczego nie chce porozmawiać. Collins krótko odpowiedział, że rana
ta nie jest zbytnio zagojona, i gdy zdoła ją zaleczyć, obiecał ich odwiedzić –
choć wiedział że mówiąc to, kłamie. Na tym skończyła się rozmowa z siostrą.
Mimo jałowości i braku znaczenia sprawy Huberta, wilczy bilet
nadany mu imiennie przez Mary Christensen nie stracił swojej ważności, i lekko
podbiedniały Michael postanowił szukać pracy. W Szkocji.
Jedyne miejsce, gdzie zgodzono się na rozmowę kwalifikacyjną,
był Mansford Menthal Asylum. Michael wsiadł do auta, zatankował za ostatnią
wypłatę z bankomatu i wyjechał z Reading.
Przez całą drogę, próbował zapomnieć o Smoke. Była to jakaś
niewiarygodna, lecz prawdziwa kreatura. Collins miał nadzieję, że gdy wyjedzie
do Szkocji, Smoke nie będzie za nim podążać. W końcu pojawiała się tylko w
Reading.
Michael zajechał na podjazd gotyckiej budowli, którą miało
być właśnie Mansford Menthal Asylum. Padała lekka mżawka, dookoła było pusto i
głucho. Czasami przebijał się jakiś krzyk dochodzący od budynku, ale to
przecież wiadome, że w takim szpitalu takie rzeczy się zdarzają niemal
codziennie.
Na wejściu „przywitał” go strażnik bramy, który był wyraźnie
poinformowany o przyjeździe kandydata na lekarza. Był chłodny, ale jednak
bardzo uprzejmy. Jakieś po prostu zboczenie zawodowe. Collins pewnie wjechał za
otwartą przez pana Forresta bramę i po wyjściu z auta, skierował się do
wielkich wrót w przerażająco strzelistym stylu. Wszedł za skrzypiące drzwi i
poczuł zapach starości. Wyraźny zapach starości, kurzu i spróchniałego drewna.
Obrócił się kilkakrotnie, szukając jakichkolwiek wskazówek jak dojść do biura,
gdy nagle przed nim stanęła…
Smoke. Istna Smoke, tyle że uładzona, w jakimś mundurku i bez
tej czerwonej szminki. Collins aż drgnął, przeszły go dreszcze i stał jak
wryty.
- Kogoś pan szuka? – zapytała, normalnym głosem. Michael
natomiast nie potrafił z siebie wydusić ani słowa. Jąkał się i w końcu udało mu
się wyartykułować, że szuka kadrowego bądź dyrektora, bo dostał tutaj rozmowę
kwalifikacyjną. Pani podobna do Smoke wskazała mu schody w górę i nakazała
kierować się w lewo. Lekko przestraszony Collins poszedł zgodnie ze
wskazówkami, po czym będąc na schodach, obrócił się. Jej już tam nie było.
Zaczął zastanawiać się, czy mu tylko się zdawało, czy to naprawdę była osoba.
Gdy pomyślał, że to brednie, stanął już u progu dyrektorskiego gabinetu, do
którego drzwi były zamknięte, lecz na pewno ktoś tam był. Słyszał.
Chwilę potem wyszedł ktoś z klatki schodowej, i widząc że
próbuje się dostać do dyrektorskiego gabinetu, uśmiechnął się szeroko.
- Proszę się nie szarpać, wyszedłem tylko na chwilę, a pan
już akurat jest. – podszedł z kluczami i otworzył drzwi, przy czym wyciągnął do
niego rękę.
- Zapomniałbym. Cornelius Blackburn. – odparł z pełną powagą.
Michael uścisnął jego zimną i szorstką dłoń. Blackburn miał przenikliwy i zimny
wzrok, dość posępną minę oraz mnóstwo zmarszczek na twarzy, chociaż sądząc po
jego pozostałym wyglądzie: dziwnych blond włosach bez ani jednego siwego włosa,
zaczesanych na bok – nie miał więcej niż
40 lat. Był chyba po prostu przemęczony pracą.
- Michael Collins. – odpowiedział. Odczuł wrażenie, jakby ten
był naprawdę kimś w rodzaju Christensena Lekarza, tylko bez tej nuty ciepła.
Być może Blackburn go (Michaela) zbyt
dobrze nie zna i stąd ten chłód. Mimo wszystko wszedł za nim do gabinetu.
Rozmowa układała się według Michaela źle. Blackburn wypytywał
go o przeróżne rzeczy, czyli konflikty z prawem lub jakieś wcześniejsze
zaburzenia w młodszym wieku. Wydawało się to Collinsowi nie tyle zbyteczne, co
wyjątkowo nie na temat. Generalnie, nie został ani razu zapytany o referencje
czy może chociaż o dowód wykształcenia. Nawet nie zapytano go o cokolwiek
związanego z doświadczeniem, czy czymkolwiek nie związanym z przeszłością
Michaela. Mimo wszystko, Cornelius bez jakiejś dłuższej chwili zastanowienia
przyjął Collinsa na posadę jednego z lekarzy i nakazał skontaktować się z
Forrestem w celu odnalezienia miejsca zamieszkania, bowiem kwaterunek zawierał
się w pensji. Zalecił też, aby przeszedł się po szpitalu i po blokach A i B, do
których będzie miał dostęp. Blackburn zapytany krótko o pozostałe bloki na
chwilę zamilkł i stwierdził, że po prostu się zagalopował, bowiem tylko w
blokach A i B przebywają ludzie. „Nadinterpretować tego nie trzeba” – mruknął,
gdy Collins wychodził z gabinetu.
Chłód, wilgoć i wszechobecny zapach lizolu dawał się we znaki
Michaelowi, poprzez notoryczne kichanie w trakcie zwiedzania szpitala. Natknął
się ponownie na sobowtóra Smoke, chadzającą z kartami między salami.
Uśmiechnęła się do niego, ten na to odpowiedział wymuszoną ryfką i powędrował
dalej. Dalej spotkał Forresta, sprzątającego jedną z izolatek.
Forrest był jednocześnie strażnikiem, woźnym i dozorcą.
Dopilnowywał, aby w ośrodku było czysto i w porządku, nie tylko w sensie
higienicznym. Wygląd miał trochę jak John Coffey, był jednak dużo niższy i
szczuplejszy. I mimo że zdawał się chłodną osobą, to zapewniam Was, że po kilku
minutach rozmowy byli już sobie na „ty”. Kilka godzin później, pod wieczór
Forrest siadł do samochodu Collinsa i pojechali w stronę zakwaterowania.
- Nie uważa pan, że pan Blackburn jest „lekko” dziwny? –
zapytał ostentacyjnie Michael. Forrest roześmiał się.
- Cornelius? Świr jakich mało, ale za to zaradny.
Przynajmniej wyciągnął tę ruderę na coś więcej niż ruinę. Ma swoje jakieś odchyły,
ale nie należy się go bać, chociaż ta jego nazistowska fryzura może trochę
przerażać. – rechotał. – Ten typ tak ma. – stwierdził krótko.
- Co pan miał na myśli, nazywając go świrem? – zapytał, z
małym uśmieszkiem.
- A to, że znika czasami na całe godziny, nie używa telefonów
komórkowych, a wielką uwagę przykłada do ochrony. Może być wybite okno w
hall’u, ale gdy ktoś zejdzie z „warty”, Blackburn niesamowicie każe takiego
delikwenta. Dlatego już takie wybryki raczej się nie zdarzają. – odparł całkiem
poważnie. – Prawie mieszka w tym szpitalu, oczywiście nie jako pacjent,
chociaż… kto wie. Brenda zawsze mówiła, że on ma coś z głową.
- Jaka Brenda? – spytał Michael, zaciekawiony wywodami
Forresta.
- Ta, taka… średnia brunetka, szlaja się z kartami po
korytarzu. Widział ją pan na pewno, bo ona obcych lubi zaczepiać. Średnie
włosy, duże oczy…
- A tak, faktycznie. – parsknął. – Zaczepiła mnie.
- Właśnie. Brenda to taka, powiedzmy: „lala” Blackburna. Nie
mów jej tego, że tak ją nazwałem.
- Dlaczego „lala”?
- Wszyscy wiedzą, że jest jego zabaweczką, znikają czasami na
parę godzin – dla Corneliusa to nic takiego, ale gdy znika Brenda – wszyscy to
widzą. Czasami jej rower stoi pod ośrodkiem do białego rana…
Collins skrzywił się nieco, myśląc o tym, że Blackburn to
kawał psychola. Nie ma nic dziwnego w – jakby to ująć – obcowaniu z podwładną,
bo to się zdarza. Ale ta ochrona? Telefony? Zniknięcia? Michael zaczął
zastanawiać się, czy dobrze zrobił, przyjmując te pracę.
- Reszta lekarzy to gromkie facety. – zbłaźnił. – Hank, to
równy gość, ale często jeździ na wizyty domowe, nie przebywa za często w
ośrodku. David, ten olbrzym, to facet od trudnych przypadków. Nie muszę chyba
dodawać, że sukcesy w okiełznaniu pacjentów zawdzięcza swojej posturze.
Podobnie jego kumpel z boiska – Dean – zajmuje się trudnisiami, ale raczej w
kwestii „rozgryzywania” niż opanowywania. Typowy biurkowy zamulacz. Ale zawsze
jest jedna czarna owca, i jest nią Percy. On może się zdawać potulny i milutki,
a w rzeczywistości obgada wszystko Blackburnowi, czego pan nie dopełnił. Typowy
lizus. Hank i Percy pracują w bloku A, David i Dean w bloku B. Brendę spotkasz
w każdym bloku, jak i mnie. Jeszcze teraz jest Geoffrey, studenciak, szwenda
się po bloku A. A ty gdzie dostałeś przydział?
- Na razie Blackburn mówił o obu. – mruknął zamyślony
Collins.
- To rzuca pana na głęboką wodę. – odparł. – Jeśli da panu
blok B, oczywiście. Zresztą, nie jeden przed panem był tak rzucany… - westchnął
Forrest, a Michael szybko zwrócił w jego stronę głowę.
- Jeśli przede mną byli jacyś, to znaczy że było ich dużo,
prawda? Zrezygnowali? Blackburn ich gnębił? Percy? – pytał nerwowo. Forrest na
to pokręcił głową.
- Powiem szczerze, że to nie był najlepszy pomysł na zwijanie
się do Mansford, przynajmniej moim okiem. Przed panem było tu wielu lekarzy,
którzy po prostu… zniknęli. Żaden jeszcze sam nie wypowiedział pracy, robił to
co najwyżej Blackburn. Ale nigdy potem wcześniej ich nie spotykałem, nawet po
wypowiedzeniu. A proszę mi uwierzyć, że jako bramowy – powinienem. Być może
odjeżdżali za każdym razem wtedy, gdy przebywałem w środku, byłby to jednak
zbyt dziwny zbieg okoliczności.
Chwilę potem, Forrest wskazał Collinsowi drogę do lasu,
wręczył klucz i poprosił, by go tutaj wysadził. Oniemiały Michael posłusznie
wypełnił prośbę strażnika i pojechał w głąb lasu.
W środku lasu, na ogromnej planie stał niewielki domek ze
starej cegły, obrośnięty winoroślą, ze starymi edwardiańskimi oknami. Do drzwi
prowadziły stare, popękane, betonowe schody, otoczone jakimiś kwiatami, lecz ze
względu na jesienną porę, były to tylko krzaki bez wyrazu. Wyglądał nieco na
zapuszczony, ale w środku był „jako tako” zadbany – stara, skrzypiąca podłoga –
ale nie spróchniała, wyblakłe dywany i tapety – lecz nie dziurawe, zakurzone
meble – ale sprawne, chłodne okna – ale szczelne. To Michael postrzegał jako
minimum, w jakim może żyć, chociaż dobrze wiedział, że gdyby nie praca w
Mansford, musiałby sprzedać samochód, aby jakoś się utrzymać.
Po przywróceniu porządku, czyli wysprzątaniu przestrzeni
życiowej, Collins napalił w kominku, a następnie przystąpił do ugotowania sobie
czegoś do jedzenia. Wtedy też spostrzegł, że cokolwiek miał zjadliwego, jest w
samochodzie. Wyjrzał niepewnie przez okno, na pociemniałe podwórze. Coś go
okropnie wstrzymywało przed wyjściem na dwór. Bał się, że Smoke powróci, lecz
sam z siebie nie rozumiał, skąd u niego taki nieziemski lęk przed tą istotą,
która teoretycznie nic złego mu nie zrobiła.
Collins położył się spać nie dość że zmęczony, to głodny.
Uważał, że woli nie przespać pół nocy z głodu, niż skonfrontować się ze Smoke.
Wybrał jednak źle. Gdy próbował zasnąć, (a nie mógł, z głodu)
słyszał wyraźnie, że ktoś chodzi po domu. Strach sparaliżował jakąkolwiek chęć
ruchu. Przez ciężkie zasłony z aksamitu nie mógł zobaczyć nic, a słyszał,
słyszał że ktoś chodzi.
Odwrócił się na drugi bok i zamarł z przerażenia. Siedziała
na parapecie przeciwnych okien. Wokół niej drżały jakby drobne światełka, a jej
wielkie oczy były połyskująco błękitne i widocznie, bardzo widocznie świeciły
własnym światłem. Włosy miała mokre i pokręcone, a jej sukienka była wyraźnie
obdartą i zieloną od trawy… piżamą. Drżała, spoglądając a podłogę obłąkanym
wzrokiem.
- Pomóż mi… - szepnęła, marszcząc brwi. Collins z przerażenia
podczołgał się pod ścianę.
- Brenda, co Ty tu robisz? – wrzasnął. Ona popatrzyła na
niego załzawionymi oczyma.
-NIE JESTEM BRENDA! – krzyknęła z pretensją. - … pomóż mi …
jesteś już tak blisko … - mamrotała pod nosem. Michael ogłupiał.
- ... jak … jak mam ci pomóc, Smoke? – zapytał, jąkając się.
Ciało Brendy bezwiednie bujało się na oknie.
-Lilia. Ostatni poziom. – odparła, otwierając okno.
- Nie wychodź. – pewnie powiedział Collins. – Opowiedz
jeszcze. – wyciągnął rękę. Ciało Brendy, chwiejąc się, stanęło na nogi.
- Nie mogę. Nie mogę, bo ona się dowie, jeśli się dowie,
dowie się i on. Wtedy mnie zabiją. – odparła ze łzami w oczach. – Nie bój się
mnie. Nie jestem Brendą. Dowiesz się wszystkiego… w swoim czasie. – i
wyskoczyła przez okno. Michael zamarł i podbiegł do okna. Nie było tam już
nikogo.
Nad rankiem, Collins obudził się w swoim łóżku, zastanawiał
się czy przyjście Brendy to był sen, a może popada w paranoję? Powtarzała, że
nie jest Brendą. I że kto się dowie, ona, on? O co chodzi? – myślał w kółko.
Wiedział już, że musi coś znaleźć w szpitalu, i że coś go tu podesłało, skoro
coś co wdaje się w Brendę, uważa że jest w stanie pomóc. Michael zastanawiał się
nadal, czym musi to coś władać, by potrafić takie … rzeczy jakie wyprawia na
Brendzie. I czy Brenda o tym wie? – znowu pomyślał, oglądając okno przez które
wyskoczyła. W pewnej chwili zauważył na haczyku od skrzydła krew.
- O ile to ona zaczepiła o to w nocy, to musi mieć ranę. Będę
wiedział, czy to była ona. – powiedział sam do siebie.
Collins umył się, ubrał, w końcu poszedł do tego pieprzonego
samochodu po jedzenie i zorientował się, że jest już wyraźnie późno, toteż
zaczął jeść w trakcie jazdy. Był piekielnie głodny, cholernie zestresowany i
zmęczony całą sytuacją. Gdyby mógł cofnąć się o miesiąc, nigdy w życiu nie spotkałby
się z Hubertem Christensenem. Zarzekał się, że gdy ktoś mu zaproponuje coś
podobnego, w życiu tego nie zrobi.
Chwilę potem znalazł się już pod bramą Mansford. Forrest
przywitał go sztucznie ciepłym wzrokiem, i gdy Michael podał mu przepustkę,
podpowiedział, że Blackburna dzisiaj nie ma i ma mu przekazać zajęcie się pracą
na dyżurze. Oznaczało to że Collins nawet nie pójdzie dzisiaj na bloki, a
bardzo chciał szybko się pozbyć Smoke. Tak myśląc, wpadł na Brendę spacerującą
po korytarzu. Szybko przeprosił, a ona wyraźnie się gdzieś spiesząc, mruknęła
coś w stylu że „nic się nie stało” i podreptała w stronę schodów w dół na
bloki.
Cały ośrodek miał taki rozkład, że na górze mieściły się
pokoje pracowników, przyjmujących w swoich gabinetach nowych pacjentów,
wypełniających papiery albo po prostu siedzących sobie w gabinecie i
spoglądających – tak, wszędzie nie było komputerów – w papiery i maszyny do
pisania. Tak się złożyło, że Michael został przydzielony do gabinetu dzielonego
dla dwóch panów. Zgadnijcie kogo Collins dostał.
Tak, Percy’ego.
Percy był na oko dwudziestoletnim gówniarzem, krótkim we
wzroście i o lekko odstających uszach. Całość jego sknerowatego wyglądu
dopełniał przebiegły wyraz twarzy, podkrążone małe oczka i ulizane włosy w
stylu lat 30, chyba chcący z trudem naśladować nazi-hairstyle Blackburna.
Percy nie odezwał się ani słowem, udając zajętego, odbąknął
byle jakie dzień dobry w odpowiedzi Collinsowi, chociaż z racji domniemanego
wieku, to Percy powinien pierwszy się przywitać. Michael usiadł przy biurku,
wyraźnie niedawno jeszcze używanym, bo nie było na nim ani trochę kurzu, a na
biurku Percy’ego panował istny chaos – mnóstwo pogiętych kartek, połamanych
ołówków, kubków z niedopitą herbatą i oczywiście wszechobecny kurz… no może nie
aż tak wszechobecny, bo na biurku Collinsa go nie było.
Nagle do gabinetu wpadł Geoffrey, wyraźnie zasapany i
okropnie przerażony.
- Gdzie jest David? – niemal krzyknął, a Percy’emu
ustawiającemu papiery, drgnęła ręka i wszystko się posypało jak domek z kart.
Spojrzał chłodno na Geoffrey’a, potem na Collinsa, który tylko marszczył brwi.
- Powinien być już na bloku. – odparł, świdrując Michaela
wzrokiem, na co nieco podenerwowany jego zachowaniem Collins odwrócił się do
niego z posępną miną. Chwilę skarcił go wzrokiem i spojrzał na studenciaka.
- Coś się stało? – zapytał, nieco zirytowany, po czym
ziewnął.
- No, ja nie chce nic mówić, ale Brenda jest w opałach,
znaczy… - Percy zerwał się ze swojego fotela, jakby miał polecenie ją chronić.
- Znaczy, no, tego… coś się jej stało, zemdlała. Pacjent z
czwórki nawija, że nagle zaczęła się sama szamotać ze sobą, po czym zemdlała. –
wyrecytował z zapartym tchem.
- No co za brednie. – jęknął Percy, rzucając jakiś segregator
na podłogę.
- No ja myślę. – odparł Geoffrey, sprawiając wrażenie, że nie
wierzy pacjentowi z czwórki. Percy pośpiesznie wyszedł z gabinetu, Geoffrey
machnął ręką i wyszedł, a Collins wiedząc, że Percy wyda go, jeśli chciałby
pójść zobaczyć co z Brendą, pozostał w pokoju. Z nudów spojrzał na rozwalone
papiery którymi rzucił Percy i zobaczył na nich pieczęć z lilią. Przypomniał
sobie wtedy słowa Nie-Brendy. Natychmiast spojrzał na drzwi, na papiery, znów
na drzwi i dorwał się do nich, właściwie kucnął i spoglądał tak, aby ich nie
przełożyć.
Dowiedział się z nich, że w roku 1980 w Londynie, jakieś
tajne zgromadzenie uchwaliło projekt “Lilia”, kilka stron dalej je unieważniło,
na podstawie “zbyt drastycznych metod eksperymentowania”. Podbijała to nawet
Izba Wojskowa. Collins zachodził w głowę, o co może chodzić, gdy usłyszał
kroki. Natychmiast wstał i siedział z powrotem na swoim krześle. Do pokoju
monotonnym krokiem wszedł Percy, bucząc, żeby poszedł do pokoju dalej i pomógł
Geoffrey’owi. Michael bez odezwy, posłusznie wyszedł z pokoju i skierował się,
konkretniej mówiąc niż Percy, do pokoju zabiegowego, gdzie leżała wycieńczona i
płacząca Brenda. Geoff spojrzał na Collinsa, odrywając się od chlipiącej kobiety.
- Pomoże jej pan? – zapytał nostalgicznie. Michael skrzywił
się lekko i burknął krótko, że zobaczy czy może, ale tak w ogóle, chciałby
wiedzieć, co się stało. Brenda spojrzała na Geoffrey’a, aby wyszedł, co ten
chwilę potem uczynił. Michael usiadł na stołku obok.
- Panie … panie Collins. Ja tego nie mówię przy Geoffie, bo
on jeszcze jest za młody, nie zrozumie. Mam nadzieję, że pan tego nikomu nie
powie… od pewnego czasu dzieją się ze mną dziwne rzeczy i skłamię, jeśli
stwierdzę, że nic się nie stało… Chociaż do tej pory mi pan wierzy? – zapytała,
pełna nadziei. Collins krótko kiwnął głową.
- To dobrze… ktoś inny uznałby mnie już za świra. –
uśmiechnęła się sama do siebie, po czym posmutniała. – Nie wiem od kiedy, ale
chyba lunatykuję, albo nie wiem… Znajduję na swoim ciele, ubraniach i innych
rzeczach jakieś dziwactwa, typu popruta na plecach koszula, chociaż wiem, że
nie wkładałam jej nigdy bo jest na mnie za duża, albo ubłocone buty, których
nie zakładam, bo mam … powiedzmy, złe wspomnienia związane z nimi, czy w końcu
ostatnio skaleczenia, z którymi się czasami budzę. Czy ja lunatykuję?
Samookaleczam się podświadomie? – rozpłakała się. – Ja nie wiem już co z tym
zrobić. Ludzie mówią, że nie odpowiadam im na zwykłe dzień dobry będąc w jakimś
mieście, kiedy ja nie pamiętam żebym w ogóle tam była. Znajomi znajdują moją
postać, mojego sobowtóra w różnych miejscach w Anglii, i wie pan co?
Pomyślałabym, że to fotomontaż, albo jakaś kobieta podobna do mnie. Ale gdy
widzę te moje znienawidzone buty, czy nienoszoną koszulę na jej ciele, to
jestem pewna, że to nie głupi zbieg okoliczności. Panie Collins! Ja nie wiem
czym zasłużyłam sobie na taki los! Jestem tylko człowiekiem, ale to mnie
przerasta! Czy to jest jakaś choroba? Czy da się to jakoś wyleczyć? – łkała. Michael
siedział, i układał sobie w głowie obrazek Smoke. Teraz już wie, dlaczego Smoke
zapierała się, że nie jest Brendą. Brenda służyła jej jako „środek poruszania
się”, a właściwie nie Brenda, tylko jej ciało. Oderwał się chwilę od myśli i
spojrzał na zapłakaną kobietę, po czym położył jej rękę na ramieniu.
- Jeśli mam pani pomóc, muszę wiedzieć o pani wszystko. –
szepnął. – Nawet o tym, czego Blackburn nie chce wyjawić nawet Percy’emu. –
odparł. Brenda z otwartymi ustami spojrzała na niego, przełknęła ślinę i
popatrzyła w dół.
- Pan jest z rządu? – spytała drżącym i stłumionym głosem.
- Nie. – mruknął. – I jeśli pani nie wierzy, to może pani
poczytać o mojej osobie w tabloidach. Zarówno rząd, jak i służby są dla mnie
bardziej jak kamień w bucie.
Brenda sięgnęła po kartkę, i pisząc coś na niej, mruknęła:
- Nie mogę mówić poufnych rzeczy, zwłaszcza że pan nie jest
autoryzowany. – wyrecytowała. Collins poczułby się urażony, gdyby nie kartka
wciśnięta mu w dłoń, podczas „żegnam”. Zanim zdążyła wyjść, w drzwiach pojawił
się Cornelius, niczym zjawa. Jego zawzięta, ale opanowana mina i poważna aura
sprawiły, że Michael poczuł się czegoś winien, albo nawet tak, jakby miał coś
przed nim do ukrycia, a jego oczy zdawały się być w rzeczy samej rentgenem.
Rzucił okiem na popłakaną Brendę i trochę zażenowanego Collinsa, po czym
wyprowadził Brendę z pokoju, „po przyjacielsku” obejmując ją. Michael wzdrygnął
brwiami, wstał i włożył ręce w kieszenie. Słyszał z daleka, jak Percy opieprza
Geoffrey’a, że nie powinien pozostawiać wszystkiego na barkach nowego lekarza.
Gdyby nie ironiczny głosik i charakter szpiega, jakim obdarzony był niestety
Percy, Collins pomyślałby sobie, że albo go mają – A: za pierdołę życiową, B:
za nowicjusza, którego trzeba zatrzymać przy sobie, bo jest genialny, C: Percy
jest dwulicowy i wcale nie miał tego na myśli. Dokładnie w takiej kolejności
pomyślał wszystkie argumenty, i zanim zdążył postawić stopę za progiem, wyjście
zatarasował mu Percy. Zmrużył oczy i z perfidną nutą spytał, co się stało, na
co Collins skrzywił się i mruknął:
- Tajemnica lekarska, dzieciaczku. – prześmiewczo odepchnął z
przejścia niewysokiego chuderlaka i bezceremonialnie kroczył dalej korytarzem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz