Chanka

Chanka

czwartek, 15 maja 2014

Rozdział 5 - Nigdy więcej, Smoke. Odchodzę.

Rozdział 5
„Nigdy więcej, Smoke. Odchodzę.”

Gabriel po dwóch tygodniach spędzonych w szpitalu został zabrany przez jego ojca do Paryża. Collins nawet nie zdążył z nim porozmawiać na temat tego co się wydarzyło, ale z drugiej strony cieszył się – we Francji nie spotka Smoke.
Sam Collins natomiast po wyjściu ze szpitala, odciął się od wszelakich plotek bez większego wysiłku – nikt nie mówił już o samobójstwie Christensena. Dodatkowo, spotkał się z Melanie, która opowiadała, że matka płacze i chce by wrócił. Zimny i oschły, a jednocześnie pokrzywdzony odpowiedział, że w tej chwili nie jest w stanie wybaczyć jej tego, co powiedziała mu ostatnim razem. Co do Pana Collinsa Seniora, przeszedł on w końcu na emeryturę i podobno ma obojętny stosunek do płaczów Collinsowej. Podobnie obojętnie i ponuro kręci go temat samego Michaela, tak jakby przez niego cierpiał, ale wiedział jednocześnie że to nie jego wina. A właśnie… tak w ogóle to Collinsowa potem dowiedziała się, że Michael nie jest niczemu winien. Ponoć strasznie się obwiniała, a zawistny Collins Junior, zraniony, postanowił podświadomie ją w ten sposób ukarać. Melanie rozumiała dlaczego, ale nie rozumiała dlaczego nie chce porozmawiać. Collins krótko odpowiedział, że rana ta nie jest zbytnio zagojona, i gdy zdoła ją zaleczyć, obiecał ich odwiedzić – choć wiedział że mówiąc to, kłamie. Na tym skończyła się rozmowa z siostrą.
Mimo jałowości i braku znaczenia sprawy Huberta, wilczy bilet nadany mu imiennie przez Mary Christensen nie stracił swojej ważności, i lekko podbiedniały Michael postanowił szukać pracy. W Szkocji.
Jedyne miejsce, gdzie zgodzono się na rozmowę kwalifikacyjną, był Mansford Menthal Asylum. Michael wsiadł do auta, zatankował za ostatnią wypłatę z bankomatu i wyjechał z Reading.
Przez całą drogę, próbował zapomnieć o Smoke. Była to jakaś niewiarygodna, lecz prawdziwa kreatura. Collins miał nadzieję, że gdy wyjedzie do Szkocji, Smoke nie będzie za nim podążać. W końcu pojawiała się tylko w Reading.
Michael zajechał na podjazd gotyckiej budowli, którą miało być właśnie Mansford Menthal Asylum. Padała lekka mżawka, dookoła było pusto i głucho. Czasami przebijał się jakiś krzyk dochodzący od budynku, ale to przecież wiadome, że w takim szpitalu takie rzeczy się zdarzają niemal codziennie.
Na wejściu „przywitał” go strażnik bramy, który był wyraźnie poinformowany o przyjeździe kandydata na lekarza. Był chłodny, ale jednak bardzo uprzejmy. Jakieś po prostu zboczenie zawodowe. Collins pewnie wjechał za otwartą przez pana Forresta bramę i po wyjściu z auta, skierował się do wielkich wrót w przerażająco strzelistym stylu. Wszedł za skrzypiące drzwi i poczuł zapach starości. Wyraźny zapach starości, kurzu i spróchniałego drewna. Obrócił się kilkakrotnie, szukając jakichkolwiek wskazówek jak dojść do biura, gdy nagle przed nim stanęła…
Smoke. Istna Smoke, tyle że uładzona, w jakimś mundurku i bez tej czerwonej szminki. Collins aż drgnął, przeszły go dreszcze i stał jak wryty.
- Kogoś pan szuka? – zapytała, normalnym głosem. Michael natomiast nie potrafił z siebie wydusić ani słowa. Jąkał się i w końcu udało mu się wyartykułować, że szuka kadrowego bądź dyrektora, bo dostał tutaj rozmowę kwalifikacyjną. Pani podobna do Smoke wskazała mu schody w górę i nakazała kierować się w lewo. Lekko przestraszony Collins poszedł zgodnie ze wskazówkami, po czym będąc na schodach, obrócił się. Jej już tam nie było. Zaczął zastanawiać się, czy mu tylko się zdawało, czy to naprawdę była osoba. Gdy pomyślał, że to brednie, stanął już u progu dyrektorskiego gabinetu, do którego drzwi były zamknięte, lecz na pewno ktoś tam był. Słyszał.
Chwilę potem wyszedł ktoś z klatki schodowej, i widząc że próbuje się dostać do dyrektorskiego gabinetu, uśmiechnął się szeroko.
- Proszę się nie szarpać, wyszedłem tylko na chwilę, a pan już akurat jest. – podszedł z kluczami i otworzył drzwi, przy czym wyciągnął do niego rękę.
- Zapomniałbym. Cornelius Blackburn. – odparł z pełną powagą. Michael uścisnął jego zimną i szorstką dłoń. Blackburn miał przenikliwy i zimny wzrok, dość posępną minę oraz mnóstwo zmarszczek na twarzy, chociaż sądząc po jego pozostałym wyglądzie: dziwnych blond włosach bez ani jednego siwego włosa, zaczesanych na bok  – nie miał więcej niż 40 lat. Był chyba po prostu przemęczony pracą.
- Michael Collins. – odpowiedział. Odczuł wrażenie, jakby ten był naprawdę kimś w rodzaju Christensena Lekarza, tylko bez tej nuty ciepła. Być może Blackburn go (Michaela)  zbyt dobrze nie zna i stąd ten chłód. Mimo wszystko wszedł za nim do gabinetu.
Rozmowa układała się według Michaela źle. Blackburn wypytywał go o przeróżne rzeczy, czyli konflikty z prawem lub jakieś wcześniejsze zaburzenia w młodszym wieku. Wydawało się to Collinsowi nie tyle zbyteczne, co wyjątkowo nie na temat. Generalnie, nie został ani razu zapytany o referencje czy może chociaż o dowód wykształcenia. Nawet nie zapytano go o cokolwiek związanego z doświadczeniem, czy czymkolwiek nie związanym z przeszłością Michaela. Mimo wszystko, Cornelius bez jakiejś dłuższej chwili zastanowienia przyjął Collinsa na posadę jednego z lekarzy i nakazał skontaktować się z Forrestem w celu odnalezienia miejsca zamieszkania, bowiem kwaterunek zawierał się w pensji. Zalecił też, aby przeszedł się po szpitalu i po blokach A i B, do których będzie miał dostęp. Blackburn zapytany krótko o pozostałe bloki na chwilę zamilkł i stwierdził, że po prostu się zagalopował, bowiem tylko w blokach A i B przebywają ludzie. „Nadinterpretować tego nie trzeba” – mruknął, gdy Collins wychodził z gabinetu.
Chłód, wilgoć i wszechobecny zapach lizolu dawał się we znaki Michaelowi, poprzez notoryczne kichanie w trakcie zwiedzania szpitala. Natknął się ponownie na sobowtóra Smoke, chadzającą z kartami między salami. Uśmiechnęła się do niego, ten na to odpowiedział wymuszoną ryfką i powędrował dalej. Dalej spotkał Forresta, sprzątającego jedną z izolatek.
Forrest był jednocześnie strażnikiem, woźnym i dozorcą. Dopilnowywał, aby w ośrodku było czysto i w porządku, nie tylko w sensie higienicznym. Wygląd miał trochę jak John Coffey, był jednak dużo niższy i szczuplejszy. I mimo że zdawał się chłodną osobą, to zapewniam Was, że po kilku minutach rozmowy byli już sobie na „ty”. Kilka godzin później, pod wieczór Forrest siadł do samochodu Collinsa i pojechali w stronę zakwaterowania.
- Nie uważa pan, że pan Blackburn jest „lekko” dziwny? – zapytał ostentacyjnie Michael. Forrest roześmiał się.
- Cornelius? Świr jakich mało, ale za to zaradny. Przynajmniej wyciągnął tę ruderę na coś więcej niż ruinę. Ma swoje jakieś odchyły, ale nie należy się go bać, chociaż ta jego nazistowska fryzura może trochę przerażać. – rechotał. – Ten typ tak ma. – stwierdził krótko.
- Co pan miał na myśli, nazywając go świrem? – zapytał, z małym uśmieszkiem.
- A to, że znika czasami na całe godziny, nie używa telefonów komórkowych, a wielką uwagę przykłada do ochrony. Może być wybite okno w hall’u, ale gdy ktoś zejdzie z „warty”, Blackburn niesamowicie każe takiego delikwenta. Dlatego już takie wybryki raczej się nie zdarzają. – odparł całkiem poważnie. – Prawie mieszka w tym szpitalu, oczywiście nie jako pacjent, chociaż… kto wie. Brenda zawsze mówiła, że on ma coś z głową.
- Jaka Brenda? – spytał Michael, zaciekawiony wywodami Forresta.
- Ta, taka… średnia brunetka, szlaja się z kartami po korytarzu. Widział ją pan na pewno, bo ona obcych lubi zaczepiać. Średnie włosy, duże oczy…
- A tak, faktycznie. – parsknął. – Zaczepiła mnie.
- Właśnie. Brenda to taka, powiedzmy: „lala” Blackburna. Nie mów jej tego, że tak ją nazwałem.
- Dlaczego „lala”?
- Wszyscy wiedzą, że jest jego zabaweczką, znikają czasami na parę godzin – dla Corneliusa to nic takiego, ale gdy znika Brenda – wszyscy to widzą. Czasami jej rower stoi pod ośrodkiem do białego rana…
Collins skrzywił się nieco, myśląc o tym, że Blackburn to kawał psychola. Nie ma nic dziwnego w – jakby to ująć – obcowaniu z podwładną, bo to się zdarza. Ale ta ochrona? Telefony? Zniknięcia? Michael zaczął zastanawiać się, czy dobrze zrobił, przyjmując te pracę.
- Reszta lekarzy to gromkie facety. – zbłaźnił. – Hank, to równy gość, ale często jeździ na wizyty domowe, nie przebywa za często w ośrodku. David, ten olbrzym, to facet od trudnych przypadków. Nie muszę chyba dodawać, że sukcesy w okiełznaniu pacjentów zawdzięcza swojej posturze. Podobnie jego kumpel z boiska – Dean – zajmuje się trudnisiami, ale raczej w kwestii „rozgryzywania” niż opanowywania. Typowy biurkowy zamulacz. Ale zawsze jest jedna czarna owca, i jest nią Percy. On może się zdawać potulny i milutki, a w rzeczywistości obgada wszystko Blackburnowi, czego pan nie dopełnił. Typowy lizus. Hank i Percy pracują w bloku A, David i Dean w bloku B. Brendę spotkasz w każdym bloku, jak i mnie. Jeszcze teraz jest Geoffrey, studenciak, szwenda się po bloku A. A ty gdzie dostałeś przydział?
- Na razie Blackburn mówił o obu. – mruknął zamyślony Collins.
- To rzuca pana na głęboką wodę. – odparł. – Jeśli da panu blok B, oczywiście. Zresztą, nie jeden przed panem był tak rzucany… - westchnął Forrest, a Michael szybko zwrócił w jego stronę głowę.
- Jeśli przede mną byli jacyś, to znaczy że było ich dużo, prawda? Zrezygnowali? Blackburn ich gnębił? Percy? – pytał nerwowo. Forrest na to pokręcił głową.
- Powiem szczerze, że to nie był najlepszy pomysł na zwijanie się do Mansford, przynajmniej moim okiem. Przed panem było tu wielu lekarzy, którzy po prostu… zniknęli. Żaden jeszcze sam nie wypowiedział pracy, robił to co najwyżej Blackburn. Ale nigdy potem wcześniej ich nie spotykałem, nawet po wypowiedzeniu. A proszę mi uwierzyć, że jako bramowy – powinienem. Być może odjeżdżali za każdym razem wtedy, gdy przebywałem w środku, byłby to jednak zbyt dziwny zbieg okoliczności.
Chwilę potem, Forrest wskazał Collinsowi drogę do lasu, wręczył klucz i poprosił, by go tutaj wysadził. Oniemiały Michael posłusznie wypełnił prośbę strażnika i pojechał w głąb lasu.
W środku lasu, na ogromnej planie stał niewielki domek ze starej cegły, obrośnięty winoroślą, ze starymi edwardiańskimi oknami. Do drzwi prowadziły stare, popękane, betonowe schody, otoczone jakimiś kwiatami, lecz ze względu na jesienną porę, były to tylko krzaki bez wyrazu. Wyglądał nieco na zapuszczony, ale w środku był „jako tako” zadbany – stara, skrzypiąca podłoga – ale nie spróchniała, wyblakłe dywany i tapety – lecz nie dziurawe, zakurzone meble – ale sprawne, chłodne okna – ale szczelne. To Michael postrzegał jako minimum, w jakim może żyć, chociaż dobrze wiedział, że gdyby nie praca w Mansford, musiałby sprzedać samochód, aby jakoś się utrzymać.
Po przywróceniu porządku, czyli wysprzątaniu przestrzeni życiowej, Collins napalił w kominku, a następnie przystąpił do ugotowania sobie czegoś do jedzenia. Wtedy też spostrzegł, że cokolwiek miał zjadliwego, jest w samochodzie. Wyjrzał niepewnie przez okno, na pociemniałe podwórze. Coś go okropnie wstrzymywało przed wyjściem na dwór. Bał się, że Smoke powróci, lecz sam z siebie nie rozumiał, skąd u niego taki nieziemski lęk przed tą istotą, która teoretycznie nic złego mu nie zrobiła.
Collins położył się spać nie dość że zmęczony, to głodny. Uważał, że woli nie przespać pół nocy z głodu, niż skonfrontować się ze Smoke.
Wybrał jednak źle. Gdy próbował zasnąć, (a nie mógł, z głodu) słyszał wyraźnie, że ktoś chodzi po domu. Strach sparaliżował jakąkolwiek chęć ruchu. Przez ciężkie zasłony z aksamitu nie mógł zobaczyć nic, a słyszał, słyszał że ktoś chodzi.
Odwrócił się na drugi bok i zamarł z przerażenia. Siedziała na parapecie przeciwnych okien. Wokół niej drżały jakby drobne światełka, a jej wielkie oczy były połyskująco błękitne i widocznie, bardzo widocznie świeciły własnym światłem. Włosy miała mokre i pokręcone, a jej sukienka była wyraźnie obdartą i zieloną od trawy… piżamą. Drżała, spoglądając a podłogę obłąkanym wzrokiem.
- Pomóż mi… - szepnęła, marszcząc brwi. Collins z przerażenia podczołgał się pod ścianę.
- Brenda, co Ty tu robisz? – wrzasnął. Ona popatrzyła na niego załzawionymi oczyma.
-NIE JESTEM BRENDA! – krzyknęła z pretensją. - … pomóż mi … jesteś już tak blisko … - mamrotała pod nosem. Michael ogłupiał.
- ... jak … jak mam ci pomóc, Smoke? – zapytał, jąkając się. Ciało Brendy bezwiednie bujało się na oknie.
-Lilia. Ostatni poziom. – odparła, otwierając okno.
- Nie wychodź. – pewnie powiedział Collins. – Opowiedz jeszcze. – wyciągnął rękę. Ciało Brendy, chwiejąc się, stanęło na nogi.
- Nie mogę. Nie mogę, bo ona się dowie, jeśli się dowie, dowie się i on. Wtedy mnie zabiją. – odparła ze łzami w oczach. – Nie bój się mnie. Nie jestem Brendą. Dowiesz się wszystkiego… w swoim czasie. – i wyskoczyła przez okno. Michael zamarł i podbiegł do okna. Nie było tam już nikogo.
Nad rankiem, Collins obudził się w swoim łóżku, zastanawiał się czy przyjście Brendy to był sen, a może popada w paranoję? Powtarzała, że nie jest Brendą. I że kto się dowie, ona, on? O co chodzi? – myślał w kółko. Wiedział już, że musi coś znaleźć w szpitalu, i że coś go tu podesłało, skoro coś co wdaje się w Brendę, uważa że jest w stanie pomóc. Michael zastanawiał się nadal, czym musi to coś władać, by potrafić takie … rzeczy jakie wyprawia na Brendzie. I czy Brenda o tym wie? – znowu pomyślał, oglądając okno przez które wyskoczyła. W pewnej chwili zauważył na haczyku od skrzydła krew.
- O ile to ona zaczepiła o to w nocy, to musi mieć ranę. Będę wiedział, czy to była ona. – powiedział sam do siebie.
Collins umył się, ubrał, w końcu poszedł do tego pieprzonego samochodu po jedzenie i zorientował się, że jest już wyraźnie późno, toteż zaczął jeść w trakcie jazdy. Był piekielnie głodny, cholernie zestresowany i zmęczony całą sytuacją. Gdyby mógł cofnąć się o miesiąc, nigdy w życiu nie spotkałby się z Hubertem Christensenem. Zarzekał się, że gdy ktoś mu zaproponuje coś podobnego, w życiu tego nie zrobi.
Chwilę potem znalazł się już pod bramą Mansford. Forrest przywitał go sztucznie ciepłym wzrokiem, i gdy Michael podał mu przepustkę, podpowiedział, że Blackburna dzisiaj nie ma i ma mu przekazać zajęcie się pracą na dyżurze. Oznaczało to że Collins nawet nie pójdzie dzisiaj na bloki, a bardzo chciał szybko się pozbyć Smoke. Tak myśląc, wpadł na Brendę spacerującą po korytarzu. Szybko przeprosił, a ona wyraźnie się gdzieś spiesząc, mruknęła coś w stylu że „nic się nie stało” i podreptała w stronę schodów w dół na bloki.
Cały ośrodek miał taki rozkład, że na górze mieściły się pokoje pracowników, przyjmujących w swoich gabinetach nowych pacjentów, wypełniających papiery albo po prostu siedzących sobie w gabinecie i spoglądających – tak, wszędzie nie było komputerów – w papiery i maszyny do pisania. Tak się złożyło, że Michael został przydzielony do gabinetu dzielonego dla dwóch panów. Zgadnijcie kogo Collins dostał.
Tak, Percy’ego.
Percy był na oko dwudziestoletnim gówniarzem, krótkim we wzroście i o lekko odstających uszach. Całość jego sknerowatego wyglądu dopełniał przebiegły wyraz twarzy, podkrążone małe oczka i ulizane włosy w stylu lat 30, chyba chcący z trudem naśladować nazi-hairstyle Blackburna.
Percy nie odezwał się ani słowem, udając zajętego, odbąknął byle jakie dzień dobry w odpowiedzi Collinsowi, chociaż z racji domniemanego wieku, to Percy powinien pierwszy się przywitać. Michael usiadł przy biurku, wyraźnie niedawno jeszcze używanym, bo nie było na nim ani trochę kurzu, a na biurku Percy’ego panował istny chaos – mnóstwo pogiętych kartek, połamanych ołówków, kubków z niedopitą herbatą i oczywiście wszechobecny kurz… no może nie aż tak wszechobecny, bo na biurku Collinsa go nie było.
Nagle do gabinetu wpadł Geoffrey, wyraźnie zasapany i okropnie przerażony.
- Gdzie jest David? – niemal krzyknął, a Percy’emu ustawiającemu papiery, drgnęła ręka i wszystko się posypało jak domek z kart. Spojrzał chłodno na Geoffrey’a, potem na Collinsa, który tylko marszczył brwi.
- Powinien być już na bloku. – odparł, świdrując Michaela wzrokiem, na co nieco podenerwowany jego zachowaniem Collins odwrócił się do niego z posępną miną. Chwilę skarcił go wzrokiem i spojrzał na studenciaka.
- Coś się stało? – zapytał, nieco zirytowany, po czym ziewnął.
- No, ja nie chce nic mówić, ale Brenda jest w opałach, znaczy… - Percy zerwał się ze swojego fotela, jakby miał polecenie ją chronić.
- Znaczy, no, tego… coś się jej stało, zemdlała. Pacjent z czwórki nawija, że nagle zaczęła się sama szamotać ze sobą, po czym zemdlała. – wyrecytował z zapartym tchem.
- No co za brednie. – jęknął Percy, rzucając jakiś segregator na podłogę.
- No ja myślę. – odparł Geoffrey, sprawiając wrażenie, że nie wierzy pacjentowi z czwórki. Percy pośpiesznie wyszedł z gabinetu, Geoffrey machnął ręką i wyszedł, a Collins wiedząc, że Percy wyda go, jeśli chciałby pójść zobaczyć co z Brendą, pozostał w pokoju. Z nudów spojrzał na rozwalone papiery którymi rzucił Percy i zobaczył na nich pieczęć z lilią. Przypomniał sobie wtedy słowa Nie-Brendy. Natychmiast spojrzał na drzwi, na papiery, znów na drzwi i dorwał się do nich, właściwie kucnął i spoglądał tak, aby ich nie przełożyć.
Dowiedział się z nich, że w roku 1980 w Londynie, jakieś tajne zgromadzenie uchwaliło projekt “Lilia”, kilka stron dalej je unieważniło, na podstawie “zbyt drastycznych metod eksperymentowania”. Podbijała to nawet Izba Wojskowa. Collins zachodził w głowę, o co może chodzić, gdy usłyszał kroki. Natychmiast wstał i siedział z powrotem na swoim krześle. Do pokoju monotonnym krokiem wszedł Percy, bucząc, żeby poszedł do pokoju dalej i pomógł Geoffrey’owi. Michael bez odezwy, posłusznie wyszedł z pokoju i skierował się, konkretniej mówiąc niż Percy, do pokoju zabiegowego, gdzie leżała wycieńczona i płacząca Brenda. Geoff spojrzał na Collinsa, odrywając się od chlipiącej kobiety.
- Pomoże jej pan? – zapytał nostalgicznie. Michael skrzywił się lekko i burknął krótko, że zobaczy czy może, ale tak w ogóle, chciałby wiedzieć, co się stało. Brenda spojrzała na Geoffrey’a, aby wyszedł, co ten chwilę potem uczynił. Michael usiadł na stołku obok.
- Panie … panie Collins. Ja tego nie mówię przy Geoffie, bo on jeszcze jest za młody, nie zrozumie. Mam nadzieję, że pan tego nikomu nie powie… od pewnego czasu dzieją się ze mną dziwne rzeczy i skłamię, jeśli stwierdzę, że nic się nie stało… Chociaż do tej pory mi pan wierzy? – zapytała, pełna nadziei. Collins krótko kiwnął głową.
- To dobrze… ktoś inny uznałby mnie już za świra. – uśmiechnęła się sama do siebie, po czym posmutniała. – Nie wiem od kiedy, ale chyba lunatykuję, albo nie wiem… Znajduję na swoim ciele, ubraniach i innych rzeczach jakieś dziwactwa, typu popruta na plecach koszula, chociaż wiem, że nie wkładałam jej nigdy bo jest na mnie za duża, albo ubłocone buty, których nie zakładam, bo mam … powiedzmy, złe wspomnienia związane z nimi, czy w końcu ostatnio skaleczenia, z którymi się czasami budzę. Czy ja lunatykuję? Samookaleczam się podświadomie? – rozpłakała się. – Ja nie wiem już co z tym zrobić. Ludzie mówią, że nie odpowiadam im na zwykłe dzień dobry będąc w jakimś mieście, kiedy ja nie pamiętam żebym w ogóle tam była. Znajomi znajdują moją postać, mojego sobowtóra w różnych miejscach w Anglii, i wie pan co? Pomyślałabym, że to fotomontaż, albo jakaś kobieta podobna do mnie. Ale gdy widzę te moje znienawidzone buty, czy nienoszoną koszulę na jej ciele, to jestem pewna, że to nie głupi zbieg okoliczności. Panie Collins! Ja nie wiem czym zasłużyłam sobie na taki los! Jestem tylko człowiekiem, ale to mnie przerasta! Czy to jest jakaś choroba? Czy da się to jakoś wyleczyć? – łkała. Michael siedział, i układał sobie w głowie obrazek Smoke. Teraz już wie, dlaczego Smoke zapierała się, że nie jest Brendą. Brenda służyła jej jako „środek poruszania się”, a właściwie nie Brenda, tylko jej ciało. Oderwał się chwilę od myśli i spojrzał na zapłakaną kobietę, po czym położył jej rękę na ramieniu.
- Jeśli mam pani pomóc, muszę wiedzieć o pani wszystko. – szepnął. – Nawet o tym, czego Blackburn nie chce wyjawić nawet Percy’emu. – odparł. Brenda z otwartymi ustami spojrzała na niego, przełknęła ślinę i popatrzyła w dół.
- Pan jest z rządu? – spytała drżącym i stłumionym głosem.
- Nie. – mruknął. – I jeśli pani nie wierzy, to może pani poczytać o mojej osobie w tabloidach. Zarówno rząd, jak i służby są dla mnie bardziej jak kamień w bucie.
Brenda sięgnęła po kartkę, i pisząc coś na niej, mruknęła:
- Nie mogę mówić poufnych rzeczy, zwłaszcza że pan nie jest autoryzowany. – wyrecytowała. Collins poczułby się urażony, gdyby nie kartka wciśnięta mu w dłoń, podczas „żegnam”. Zanim zdążyła wyjść, w drzwiach pojawił się Cornelius, niczym zjawa. Jego zawzięta, ale opanowana mina i poważna aura sprawiły, że Michael poczuł się czegoś winien, albo nawet tak, jakby miał coś przed nim do ukrycia, a jego oczy zdawały się być w rzeczy samej rentgenem. Rzucił okiem na popłakaną Brendę i trochę zażenowanego Collinsa, po czym wyprowadził Brendę z pokoju, „po przyjacielsku” obejmując ją. Michael wzdrygnął brwiami, wstał i włożył ręce w kieszenie. Słyszał z daleka, jak Percy opieprza Geoffrey’a, że nie powinien pozostawiać wszystkiego na barkach nowego lekarza. Gdyby nie ironiczny głosik i charakter szpiega, jakim obdarzony był niestety Percy, Collins pomyślałby sobie, że albo go mają – A: za pierdołę życiową, B: za nowicjusza, którego trzeba zatrzymać przy sobie, bo jest genialny, C: Percy jest dwulicowy i wcale nie miał tego na myśli. Dokładnie w takiej kolejności pomyślał wszystkie argumenty, i zanim zdążył postawić stopę za progiem, wyjście zatarasował mu Percy. Zmrużył oczy i z perfidną nutą spytał, co się stało, na co Collins skrzywił się i mruknął:

- Tajemnica lekarska, dzieciaczku. – prześmiewczo odepchnął z przejścia niewysokiego chuderlaka i bezceremonialnie kroczył dalej korytarzem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz