Chanka

Chanka

środa, 17 grudnia 2014

Ba de ya - say that you remember! Ba de ya - dancing in September! Ba de ya - never was a cloudy day...

Zobaczyłam facetów palących na murku i usiadłam obok, gapiąc się w ziemię. Jeden z nich, zapytał czy chcę papierosa, na co skinęłam głową i wzięłam kiepa.
- Macie ogień? – zapytałam, trzymając w ustach papierosa.
- Jasne. – odparli i jeden podstawił ogień, przy czym dziwnie się uśmiechając.
Nerwowo zaczęłam się zaciągać i wypuszczać dym. Dawno nie paliłam.
- A dostanę coś za tego papierosa? – zapytał jeden z nich. Ze środka.
Popatrzyłam się na niego dziwacznie.
- To był twój? Na pewno? A co byś chciał? – mruknęłam.
- No wiesz. – wstał. – Mało jest tu dziewczyn, a ciebie jeszcze tu nie widziałem, ani tym bardziej wiesz… Nie wyglądasz na grzeczną dziewczynkę.
- Po czym to wnioskujesz? – odparłam krótko, niczym enigma.
- Wiesz, grzeczne dziewczyny nie palą papierosów, a na pewno nie w ten sposób…
- Tak?
- Myślę, że tak. – oparł się na moich kolanach. Ja na to z dzikim planem w głowie i błyskiem w oczach dmuchnęłam mu w twarz.
- Wiesz komu się tak robi? – mruknęłam.
- Mów mi więcej. – westchnął wąchając dym.
- Tylko kurwie dmucha się w twarz. – odparłam, naciskając butem na klamrę jego paska. – Jeszcze słowo, a drugi but załaduję prosto poniżej tego pierwszego. I zjesz sobie tego papierosa. – mruknęłam groźnie. Odsunął się i podniósł ręce. W sumie zrobiło się tu zbiorowisko.
- Chcesz się bić maleńka? – zapytał, na co spełniłam swoje poprzednie słowa. Ugiął się, i bardzo się wkurzył.
- … z zasady nie biję kobiet. – mruknął.
- Ja też. – odparłam, oddając kolesiowi obok papierosa na przetrzymanie. – Ale mogę dla Ciebie zrobić wyjątek. Jeszcze podskakujesz? Czy to było za mało?
Reszta facetów zaczęła się smiać, obserwując całą sytuację.
- … ja zrobiłbym z Tobą coś zgoła innego laleczko. – powiedział, z „takim jak myślicie” zamiarem. – Chodź, chodź kruszynko… - zaczął podchodzić, na co ja cofałam się. Złapał mnie za koszulę, na co ja szarpnęłam i guziki z rękawem poszły. Wkurzona spojrzałam na oderwane ramię ubrania.
- Rozbierasz się, aha?
Dziko popatrzyłam znów na niego, gdy zaczął coraz szybciej podchodzić w moją stronę, na co z impetem ruszyłam na niego, niczym rozwścieczony byk i dosłownie przed jego nosem odbiłam się w górę, wykonując dosyć wysoki skok wzwyż nad nim jak Adaś Małysz, po czym wylądowałam w stylu Lary Croft i ściskając swoimi nogami odwracającego się koleżkę, skręciłam się, powodując jego upadek.
Wstałam otrzepując ręce, „dobiłam” go do ziemi poprzez uderzenie w stosowne miejsce i wróciłam na swoje miejsce, i odebrałam fajkę. Gość zaczął mi się przyglądać.
- Pani jest od Rumunów? – zapytał, całkiem poważnie. Zmarszczyłam brwi, nie rozumiejąc o co chodzi.
- Jakich jebanych Rumunów? – odwarknęłam.
- Grupa Rumunów Odśnieżających Miasto, w skrócie GROM. Widzę orła. – parsknął.
- Aaa, eee, no tak. – burknęłam. – Zjebałeś mi koszulę, cyganie! – krzyknęłam do podnoszącego się szeregowca.
- Heh mówiłem ci, nie handluj za moje fajki. – odparł ten, który siedział obok mnie. – Ostra babka z ciebie. Na pierwszy rzut oka nie pasował Ci papieros, ale teraz …
- Jak to mówią w koalicji, kto nie pali, ten z policji… - roześmiałam się. – Te, szeregowiec… odkupujesz! – ryknęłam znowu.
- Nie jestem szeregowcem! – odparł stojąc z grupką kolegów.
- Jak nie? Nazwa dobitnie na was wskazuje – szereg owiec! – brechtałam się, ku własnej uciesze.
-  Serio pracujesz u panienek?- odpalił poprzedni rozmówca.
- U kogo? – mruknęłam, znów zdziwiona żargonem.
- Nie że coś, ale gro twoich nowych koleżanek się puszcza. Nie dziw się jemu, po prostu się pomylił. Inna by mu dała.
Zdumiona, wytrzeszczyłam oczy, mając obrazek w wyobraźni bordello militare o którym marzył Hewlett.
- Co to jest za zbiorowisko, żołnierze?! – ozwał się nagle jakiś głos.
Wszyscy w jednej chwili stanęli na baczność, oprócz mnie. Powoli dopaliłam papierosa, wstałam i spojrzałam, kto to mówił. Nagle jakaś ręka obróciła mnie na lewo. W tej samej chwili dygnęłam i przeszły mnie dreszcze.
- Dokuczają, skubańce? Tak myślałem. Rudaś i reszta – będzie kara.
- Ten… ten wysoki obok, nie… - zaczęłam się jąkać.
- Oprócz Przetakiewicza. – dokończył. Ów Przetakiewicz się uśmiechnął się, a ja wróciłam do namiotu.

Gdy tam wróciłam, Kacha patrzyła na mnie jakoś tak inaczej. Jakby miała mi za złe.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Imagine all the people, living for today... ahaaaaa hahahaaaaa...

Drugiego dnia siedziałam już jako dyżurny opatrywacz sama, bo reszta poszła pomóc przy jakimś tam rozpakowywaniu zaopatrzenia. Miałam dużo czasu na zastanowienie się, kim był ten facet, co mi znajomo wygląda, gdy w pewnym momencie wbił do namiotu nieco przestraszony żołnierz z tamtego oddziału. Jak mnie zobaczył, to tylko się uśmiechnął i mruknął – o proszę, niedoszła żeniaczka Karlika. Zrobiłam minę jakby mnie ktoś tym skrzywdził i zapytałam, co jest.
- Oj, przepychaliśmy się z chłopakami i wleciałem na pęk drutu, tyle z tego wyszło, że pokaleczyłem się o tu z tyłu na barku, z boku i drasnąłem się na brzuchu… zresztą widać, krew leci.
- Siadaj. – wstałam, idąc po opatrunki i coś do dezynfekcji.
- Pani jest trochę zbyt rosła na sanitariuszkę, albo mi się zdaje, albo pani jest tu za karę, taką ma pani minę. – roześmiał się.
- W rzeczy samej, w rzeczy samej. – westchnęłam, wracając. – Nie żeby coś, ale musisz kolego zdjąć koszulkę.
- Kurczę przed taką laską, to ja się wstydzę. – parsknął.
- Nie ma czego. Nie każę ściągać spodni przecież. – uśmiechnęłam się.
- O nie, co za cios! – zaczął się śmiać. – Nie dość że ładna, to jeszcze zabawna. – uśmiechał się.
- Proszę mnie nie podrywać. – mrugnęłam okiem.
- A to przepraszam, nie chcę dostać od męża. – śmiał się dalej.
- Nie o to chodzi… - śmiałam się. – Ściągaj panie.
- Mówi pani jak mój dowódca! Też tak samo, gadaj pan, przynieś panie, panie, gdzie są pana zasady? Kurczę, chyba to jakaś gwara.
Zmierzyłam go wzrokiem.
- Dobrze już ściągam. – posłusznie wypełnił rozkaz.
Kurczę, nawet nie wiedziałam, że robota sanitariuszki może być taka fajna jak mizianie wacikiem po plecach umięśnionego faceta. Teraz plecy, a potem jeszcze boczek i brzusio. Co za medyczna Kamasutra! J
Chyba dlatego tak cenią te służbę zdrowia.
- Dobra, plecy są załatwione. Bolało?
- Troszeczkę… chociaż, nie, tak w ogóle to nie.
- Tak, tak. – mruknęłam. – Proszę się położyć.
- Dobrze to brzmi. – spojrzał się na mnie i mrugnął okiem.
- Proszę sobie nie wyobrażać. – roześmiałam się i nachyliłam do jego twarzy. – Jakbym chciała tego, o czym pan myśli, to dawno bym pana rzuciła na leżankę. – wyszeptałam. – Ale tego nie zrobiłam! – podniosłam głos.
- Byłoby niewątpliwie przyjemnie. – uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- A tak na marginesie… - zaczęłam, dezynfekując bok. – wy jesteście od tych pali, tak?
- Tak, o widziałem, jak się pani na nas łakomie patrzyła. – zadrżał brwiami.
- No dobrze, może i tak. Jak się nazywa wasz dowódca?
- A chce mu pani kablować? – zapytał całkiem poważnie.
- Nie, po prostu zdaje mi się, że go znam. – odparłam, przechodząc do brzucha. Ten syknął, i chrząknął.
- A takie informacje nie są za darmo. – spojrzał gdzieś niewinnie w sufit.
- No nie. – uśmiechnęłam się. – A za co? – docisnęłam wacik, aby wody więcej spłynęło.
- Ałł… specjalnie tak, huhm? Nieładnie. To będzie kosztować… buziaka tak na dobry początek. – wskazał palcem swój policzek.
- Bez możliwości targowania? – wybuchnęłam śmiechem.
- Jak pani chce się targować, to ja będę podwyższał stawkę. W dół, jeśli pani wie, o czym myślę. – znów zboczenie się na mnie popatrzył.
- No dobrze, mały żołnierzyku, masz. – i spełniłam jego prośbę. – A teraz mów.
- Achh… no więc tak. Moim dowódcą jest zasłużony były radiotelegrafista, przekwalifikowany na komandosa porucznik Jakub Rawiński.
Odłożyłam waciki i opatrzyłam rany w ekspresowym tempie.
- To będzie wszystko. Dziękuję. – odparłam, siedząc na stołku, gapiąc się ślepo w powietrze.
- To ja dziękuję. – uśmiechnął się, ubierając się. – Do widzenia!
- Raczej lepiej dla ciebie byś często tu nie bywał. – parsknęłam bezwiednie. W dalszym ciągu myślałam o tym, czy to jest jakaś zbieżność nazwisk, no ale to jest niezbyt możliwe, no bo inaczej bym go nie poznała, nieprawda?
Wstałam i zaczęłam szukać u siebie w kurtce chociażby jednego starego papierosa. Choćby zwietrzałego. Niestety nie udało się…

Gdy ekipa wróciła, Kacha zobaczyła, że jakaś blada jestem, i może lepiej, żebym się przewietrzyła. Tak też zrobiłam.

niedziela, 14 grudnia 2014

My Słowianie wiemy, jak ruszyć nasze ciała, lecz nie wiemy co powiedzieć, gdy ktoś po ślunsku goda

Wściekła wyszłam i usiadłam na jakiejś ławce. W tle roiło się od ciasteczków, łapczywie spoglądających na mnie od dołu do góry, lub zajętych robotą. Na tych drugich to aż miło popatrzeć, nawet tam są Polacy, bo słychać jakieś głośne rozmowy. Pale pod ogrodzenie ustawiają, skubani… I zawiesić oko też jest na czym.

No co?

Umilając sobie życie widokiem półnagich, wysportowanych i aż mokrych od pracy facetów – co jest bardzo fajne, lecz normalnie to uwłacza kobiecie – dumnie siedziałam, jakby to moja zasługa była, że uwijają się jak mrówki. W tej samej chwili podeszła do mnie blada, koścista, z popalonymi czarnymi włosami kobitka, paląca po męsku, i z taką skrzywioną twarzą, jakby ją za młodu koń kopnął w ryj. Makijaż jak Amy Winehouse a i kolczyk gdzieś się zawieruszył, bo dziura przez wargę wystaje.
- Ty jesteś ta nowa. – mruknęła ochrypniętym głosem, chamsko wyziewając dym. No co za kultura palenia!
- Nazywam się… - wyciągnęłam rękę niechętnie.
- Kacha Świerszczykówna, dla znajomków Blacktype! – odparła wesolutko. Na Blacktype się tylko uśmiechnęłam pod nosem, bo to moja ksywka z dawnych lat. – Chodź lalunia.
Chwilę się zniesmaczyłam tym ostatnim.
- A… tak w ogóle, dlaczego mówią na ciebie Blacktype? – zagaiłam z uśmiechem.
- Aaa tak kiedyś wymyśliłam… albo zasłyszałam. Niee wiem, ale od kiedy tak mi godojo, to mnie wszyscy witajo i witajo. A ty, jaką masz ksyweczkę?
Żeby nie zagrać źle, palnęłam moją starą przezywkę.
- Che Guevara. – mruknęłam, myśląc kiedy to było.
- A dlaczego Che Guevara?
- Bo kiedyś dużo paliłam i wprowadzałam rewolucję…
- Ta, He, nie widzę związku. – parsknęła głupawo. – Generalnie, Che… No, jam nie jest Twoja szefowa. To bydzie taka inno, ja ci pokaże.
- Noo… spoko. – mruknęłam niepewnie.
- Umiesz opatrywać?
- No kiepsko…
- To cię… o Hela cię nauczy. Ty wiesz, my obie ze Ślunska. Od bajtla że my się znomy. Mogę ja tak mówić? Ty, żeniaczka już byłó? Zrykowiny?
- Nie…
- Te… łonaczyłaś się? Abo nagatego chopa to żeś chociaż wiziała, co?
- No, widziała, widziała… - parsknęłam, zastanawiając się, skąd takie pytania.
- No bo ja żem se tu pomyśloła, że ty ino jaka lesbijka jesteś. – mruknęła ze śmiechem i spojrzała na tych chłopaków z palami. – Łe a ty co się lachasz tak karlus, a? – zwróciła się do jednego z nich, patrzącego się w naszą stronę.
- Bo ty żeś Hanyś tako gryfno frylke prowadzisz, abo jak nic, tyko dziecka robić. – roześmiał się.
- Doczkej se, ona se jej cychalter i batki wachuje przyd Toba! A cemu nie jo?
- Hanyś, ty żeś staro i chyrpa ino jesteś. Takem młode to bym nawet chajtnął się.
- Ino cherlok jesteś! Richtig, panie oberlejtnant?
- Richtig, richtig. – parsknął gościu z teczką stojący przy palach.
- Jeno Hanyś beremonty goda, panie oberlejtnant.
- Jaskólski do roboty, a nie godasz po ślunsku, jak ja ledwo co was rozumiem, hanyski zakichane. – odparł.
Ten cały uberlieutenant kogoś mi przypominał, ale nie wiem kogo. Skądś go po prostu znam.
- A widzi, nużby cie obracali w nocy, chopoki nahalne. Dałabyś?
- Nie. – odparłam, przynudzona.
Spojrzała się na mnie z uznaniem.
- Jo bym tylu chopa nie dała rady. Ino by cosik zmajstrowali.
Podniosłam tylko jedną brew z wrażenia, i nie wiem czy bardziej zastanawiał mnie fakt, kto by chciał ruchać takiego smoka , pierdolonego Smauga (co za autoironia), czy to że przed chwilą spytała mnie czy bym wzięła udział w gang bangu, a sama nie zaprzeczyła, iż by nie poszła.
Czyli że by poszła?

Co genitalia robią z mózgiem, to ja nie wiem...

Weszliśmy do namiotu, gdzie panował straszny ukrop, a ja czekałam łaskawie na panią Szefową. Przyszła.
Tleniona pani blond, włosy w kolorze gipsu z moczem, którego na twarzy też miała niemało, z wydętymi usteczkami, przypominała typową prostytutkę na poboczu.
- Chorąży Samanta Leszczek. – mruknęła, kiwając w moją stronę. – A ty? – spojrzała na, moją wyłysiałą z pagonów kurtkę. – Szeregowy jak?
Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, Kacha ryknęła że ja to ino Che jestem.
- Che Guevara. Ach… dobrze. Proszę siedzieć na dyżurze, a Katarzyna pokaże pani kilka tanich chwytów w dziedzinie medycyny. – i poszła, patrząc na mnie jak na pustogłowie o IQ pana Miecia, ze stażem 50 lat pod sklepem.

"Blacktype" za chwilę mnie nauczyła podstawowych rzeczy co do opatrywania i zostawiła na dyżurze. Straszna nuda. Nawet nie ma z kim pogadać, no bo tu nikt nie leży, tylko się przychodzi na chwilę, odwala robotę i do widzenia. Jak w burdelu. Cały dzień tak siedziałam, oprócz zaklejania pazurka mojej pani Szef, której się ów złamał. Próbowała ze mną podjąć rozmowę, ale w sumie to ona na okrągło gadała, że mają mega przystojnego szefa, żonaty, ale ona chce go wyrwać, bo jej się podoba i tak dalej i że on nie ma dzieci, no to tamta sobie jego coś znajdzie jeszcze. Trochę to głupie, ale wolałam jej nie załazić za skórę – jak na razie – i myślałam jak można było by być taką zimną suką i zwędzić komuś faceta – bo mi się podoba. Chamskie.

sobota, 13 grudnia 2014

ej, dziś w klubie będzie beng...

- Tak, masz rację. Wydaje ci się!
- NO PANI MAJOR! – burknął. – Myślałem że będzie rozmowa na poziomie.
- Wiesz, jakbym chciała szukać Twojego poziomu, to na pewno bym musiała wyskoczyć z tego samolotu. Obiektywnie rzecz biorąc, percepcja mojej mentalności, nie obliguje do dalszej konwersacji z tobą patrząc przez pryzmat wizualnych aspektów tej kwestii. Dziękuję. – odwróciłam się do okna.
- Oj pani, jak jakiś król… - przekrzywił się.
- Pewnie. Powiedział – władca kurzu – tak zwany TUMAN. – odparłam lekceważąco.
- Wie pani co? Pani jest strasznie naiwna, bo myśli pani, że ja panią podrywam. – uśmiechnął się.
- Ty jesteś za to strasznie głupi, bo pewnie oglądasz pornosy do końca, myśląc że będzie ślub. I już się tak nie podniecaj, rozmowa to nie seks. – zadrżałam brwią.
- W takich kategoriach myślimy, nie? – reszta coraz uważniej zaczęła się przysłuchiwać.
- Weź pan przestań, bo mi cukier w krwi spada. Łeb masz jak sklep. Tylko półki puste. – zgasiłam.
- Podświadomie mnie pragniesz, a co! Powiedz to! – klasnął w ręce.
- Tak, ochh… zrób mi tę przyjemność, pragnę cię…  - zaczęłam pociągać głosem - …mieć w dużej odległości od siebie. – wyrecytowałam sztywno. – Wypierdalaj złamasie.
- O… - urwał.
- Ci! Cisza. Emocje OPADŁY? Nie męcz się tak, bo ci się zęby spocą. Idź do parku sufit malować.
- Czyżewski zamknij ryj do cholery, słabego kompana do rozmowy sobie znalazłeś! – ryknął gościu z tyłu. – Nie Descyk?
- Nio kulwa! – parsknęłam, śmiejąc się.
Rumor jaki powstał po tym zdaniu, musiał uspokoić ich dowódca.
- Przepraszam majorze, tak myślałem, żeby ich tu nie usadzać, ale napierali na mnie jak stado podstawówki na samochód z lodami.
- No, Czyżewski knucie, teraz sobie zapamiętam twoje nazwisko!
- Imię też! Wie major po co?
- Nie licz na to, jeśli umiesz liczyć, pomiocie podsklepowej inteligencji. Jesteś taki okropny, że do ciebie nawet bumerang by nie wrócił.
Wszyscy powrócili do stanu z przed chwili. Sama parsknęłam, nie wiedząc że takie pokłady riposty drzemią w mojej głowie.
- Dobra, szeregowy Czyżyk idzie na przód bo pajacuje. I reszta nie podskakiwać majorowi!
- Tak jest!
- Ja i tak idę spać…
- To dobranoc! – odparł Czyżewski odchodząc.
- TY MI KURWA NIE BĘDZIESZ MÓWIŁ CO JEST DOBRE A CO ZŁE. – burknęłam, mrugając okiem.

Obudziłam się na czas, chociaż informowano mnie wcześniej że jest międzylądowanie w Kandaharze. Na Kandahar się nie obudziłam, za to na Ghazni już tak.
Wysiadłam dumnie z samolotu, pewna że zaraz znajdzie się jakaś robótka dla mnie, ale nie w sanitariacie. Liczę na co najmniej nauczanie tępych chujów!
Stanęłam na zbiórce i otrzymałam kopertę. W środku był klucz do baraku i polecenie.
„Służba pomocnicza na oddziale szpitalno-ratunkowym 22UN bez możliwości alarmowego udziału w akcji specjalistycznej spowodowana złym stanem zdrowia w.w. Żołnierza”
Zagryzłam mocno zęby i z tego samego miejsca ruszyłam do szefa kontengentu. Po drodze musiałam przejść bramkę w postaci adiutanta pana Gienerała, i dopiero z wyższym uzasadnieniem, udało mi się dostać na audiencję do wyżej wymienionego.
Weszłam jak Rambo do gabinetu i nie szczędząc sobie powagi i zaciętości, cisnęłam papierek na biurko z pytaniem – zdaniem oznajmującym – co to jest.
- Jak to co? Żołnierzu, było napisane w podaniu sanitariat? Było. O czym mowa?
- Dlaczego ja mam pracować na oddziale. Nie mogę robić czegoś bardziej pożytecznego?
- Praca jako sanitariuszka jest bardzo pożyteczną pracą, proszę mi uwierzyć.
- Tak, tylko ja się do tego nie nadaję. – odparłam w pełni spokojnie.
- Ja wiem. – położył mi dłoń na ramieniu. – Wiem, że akurat Twoją naturą majorze jest nadstawianie dupy za każdego na polu walki, ale nie mogę. To jest zlecenie z góry i bynajmniej nie z polecenia pana Franciszka. To ktoś jeszcze wyżej, i ja tego nie zmienię. Proszę się udać do właściwego dla pani oddziału i wdrożyć się.

- Tsa na pewno. – mruknęłam zabierając kartkę. – Żegnam.

środa, 10 grudnia 2014

Brunetki, blondynki...

Tej samej nocy spakowałam swoje zielone ubrania – a raczej beżowe – i walnęłam się na łóżku. Coś mi nie pasowało, i już wiem nawet co.
Testament.
Od nowa to giewno pisać to straszna mordęga, parsknęłam śmiechem, i pomyślałam – Baśka chciała kupic konia, to odpiszę jej Voltaire du Rouet[1] i psa, a niech się męczy. Reszta? Właśnie – pies to jebał. Starczy…
Czuję, że może to już koniec mojej szczęśliwej passy i tym razem legnę na froncie. Byłoby ekstra, bo już szczerze mówiąc, nie mam siły. Nie mam siły na głupie gadanie – znajdź sobie kogoś… Nie potrzebuję, uwierzcie mi. Jeszcze kilka lat temu powiedziałabym to samo, ale bez uzasadnienia. Teraz je mam. I bardzo żałuję tych zmarnowanych lat, bo wszystko mogło się inaczej potoczyć. Nie potrzebuję, bo nie chcę robić komuś krzywdy swoją osobą.
Nie potrzebuję… krzywdzić.
Za to pójść bić się mogę na śmierć i życie. I wali mnie to co myślą inni ludzie. Mam nadzieję, że Klimczuk przed odlotem nie zafunduje mi niespodziewanej wizyty u psychologa wojskowego, bo mnie zakotwiczy.  Nie myślę racjonalnie, widzicie, marzy mi się śmierć. Takie osiołkowate próby samobójcze są nie dla mnie. Ja wolę umrzeć w honorze, i tak bym chciała. Z orłem.
Jestem za głupia na miłośc. Ktoś kto potrafi ją utrzymać, jego sprawa… ja nie potrafię. I nie chcę potrafic. Wolę być tępym żołdakiem, mającym jednak przyjaciół, którzy są mu w stanie pomóc.

Pobiegłam do sklepu i kupiłam farbę do włosów. Brązową. A ciul, jak blond lalka wyglądam, może teraz ktoś mnie weźmie na poważnie.

Zbyt intensywne myślenie było poważnym powodem do zaśnięcia. Obudziłam się nad ranem, dwie godziny przed odprawą. Wstałam, ogarnęłam się i przez bitą godzinę gapiłam się w herbatę i parę nad nią. Potem piłam zimną.
Za swoje czyny i oczekiwania ponosi się skutki. To właśnie to – zimna herbata ma tak wiele wspólnego z filozofią życia.

Świt na horyzoncie – co oglądałam siedząc już na swoim miejscu w kabinie jako jedyna. Pierwsza się odprawiłam, gdy tylko otworzyli bramkę. Zrobiłam tak, aby nikt z moich przełożonych i znajomych nie wyczuł moich intencji – bo zawsze przychodzę ostatnia. Niech nikt nie patrzy jak odjeżdżam…
A tym bardziej nie naraziłam się na rozmowę z wyższymi, bo wizyta u „sajkologa” byłaby bardzo prawdopodobną wersją wydarzeń.

Bardzo lubię samoloty. Pewnie myślicie, że to debilne mówić o tym w tym momencie, bo to żadna nowość, że jestem już – niestety – byłym pilotem myśliwca. Zawsze mnie pasjonowało to, że można lecieć gdzie się chce, ale gdy się jest samemu, ocena sytuacji i właściwa decyzja, może się skończyć spektakularną porażką. Czy to jakaś aluzja, znowu do filozofii życia? A i owszem. Wszędzie znajdziemy cenne wskazówki, trzeba je umieć czytać… lub właściwie interpretować.

Wokół mnie co raz więcej młodych zielonych. Patrzą się na mnie jak na dziwaka, heh, chyba w sumie mają rację. Tępo obejrzałam się  na przyglądających mi się debili.
- Co się lampisz, szeregowy? – mruknęłam znudzona.
- A nic, no tak patrzę, patrzę i nie mogę się napatrzeć. – roześmiał się.
- Normalnie to bym cię zgasiła, ale drewno się za dobrze pali. Jak do mnie mówisz to zęby na bacznośc. – odparłam. Koledzy parsknęli śmiechem.
- O proszę pani, ja tu tak grzecznie, a tu taki pojazd…
- Wydaje ci się, że jesteś fajny? – uśmiechnęłam się. – Masz rację!
Koledzy spojrzeli się na niego a ten mało co się nie posikał z radości chyba.



[1] Voltaire du Rouet – ogier Deszcza

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Dża, dża, dża dżambodżeta kupię sobie i będzie heca, o o o odrzutowca i śmigłowca i bombowca

Wenom stwierdził w środku imprezy, w sumie wtedy, gdy byłam najbardziej pijana, że musi mi pokazać pewną tajemnicę. Trochę brzmiało to dwuznacznie, ale nie zabrał się za swój pasek. Wyciągnął za to ze spodni portfel i z niego misternie złożoną karteczkę. Rozłożył ją, nie patrząc na tekst i przesunął ją po barze w moją stronę. Na pewno to związane jest z Kubą.
- Wenom, ja już mówiłam…
- Przeczytaj, kazał mi to tobie dać, gdy jeszcze mieszkałaś z Ray’em, ale tego nie robiłem, żebyś się nie przejmowała. Teraz nie ma takiego ryzyka, więc czytaj. Nie musisz na głos.

„To nie będzie kolejny list, jakie pisał ci Ray. Chcę ci wyznać jedno – kocham Cię i żadnej innej nigdy nie pokocham, nie poślubię i zostanę sam do końca życia. Jeśli tylko zechcesz, wróć. Jeśli jesteś szczęśliwa, taka bądź. Chcę Twojego szczęścia.
P.S. To, co się stało między nami, nie było dla mnie nieznaczące. Przepraszam”

Złożyłam kartkę i oddałam Wenomowi.
- Ja nic nie sugeruję.
- I nawet nie próbuj.
W miarę picia, co raz bardziej szkoda mi było Kuby. Wenom wprawdzie gadał o czymś zupełnie innym, ale ja po prostu nie mogłam przestać o nim myśleć. Co robi w tej chwili, czy jest z kimś…
Ale obiecałam sobie, że się nie zwiąże. Trzymaj się tego. Jedziesz na misję.
W tej samej chwili, do nas dołączyła roztańczona para.
- Deszczuu, czemu się nie bawisz? – zapytała rozjuszona Baśka. Ceron się tylko uśmiechnął.
- No przecież piję. – odparłam ze śmiechem.
- Ona nie chce tańczyć. No jaaasne. – parsknęła. – To jak tak okupujesz stół, to zagrajmy w coś!
- Wyciągaj karty Stefan! – ryknęłam.
- No niee, ona nas tu rozwali! – jęknął Wenom.
Stefan w międzyczasie doniósł karty, które z dzikością potasowałam niczym rasowy krupier z Las Vegas.
- Bo kto ma szczęście w karty, nie ma szczęścia w miłości. W co gramy? – mruknęłam z przygryzionym papierosem.
- W wyzwanie lub wyznanie! – krzyknęła.
- A co to? – zapytał Wenom.
- No kurde, gramy jak w pokera. Każdy pisze, o na przykład tu, na serwetce pisze tajemnicę. Swoją oczywiście, no i jakby obstawiamy sumę tajemnicami. Jeśli któreś z nas uzna, że tajemnica którą wygrał ktoś inny, jest zbyt ważna, może ją odzyskać poprzez wyzwanie, czyli potyczkę 10 na 10 kart, w systemie która wyższa. Kiedy nikt już nie ma żadnych szans na odzyskanie, a ma się jedną, siadamy i czytamy te, które zostały w obcych rękach. Zrozumieli?
- Ta. – mruknęłam. – No to piszmy swoje tajemnice.
- A jaka kategoria? – Baśka pełna animuszu wykrzyczała swoje pytanie.
- Seks. – mruknął Wenom. Ceron tylko ze śmiechem mrugnął oczyma do Wenoma.
- Zobaczymy co ma przed nami do odkrycia Pan Ogier.
- No dobra, i tylko tyle? Może jakieś pytanie? – dodałam.
- Ulubione miejsce, my tak zawsze najpierwszy rzut!

Napisałam, że prysznic. Ja pierdolę, muszę wygrać.

Z zaciętymi minami siedliśmy do pojedynku. Wybijaliśmy się o te swoje tajemnice, gdy w końcu trzeba było je czytać. Na moje nieszczęście, moją kartkę miał Wenom, Baśki kartkę miałam ja, Ceron miał swoją i Wenoma, a Baśka przegrała wszystko.
- No to czytamy! – parsknął Ceron.
- Panie przodem, Wenom. – uśmiechnęłam się.
- No dobra, mam tajemnicę Deszcza, huh, zawsze chciałem to wiedzieć! Uwagaaa…! … Prysznic, moi drodzy państwo! – ryknął, śmiejąc się do rozpuku.
- Deszczuuu… - chrypliwie zaciągnął Ceron.
- Cooo… - powtórzyłam jego sposób mówienia.
- Ja teeeż mam prysznic tu na kartce... – odparł.
- Dlatego tak się śmiałem! – ryknął Wenom, zwijając się ze śmiechu.
- O przepraszam, ja tu tez mam czyjąś karteczkę! – żachnęłam się. – Uwaga, Ceron słuchaj, bo to dla ciebie ważna informacja! Uwaga… hahahahaha… eeeej Baśka, to jest nie fair.
- Nikt z was nie umie w tym oszukiwać? – parsknęła.
- Teraz się przyznaj nam w twarz! To gorsze! – warknęłam, śmiejąc się.
- Nie.
- Przegrałaś Internety! Mów.
- No dobra, kuchnia.
Zbierałam się już do wyjścia, gdy zaczepił mnie Ceron.
- Podwieźć cię? – zapytał, podtrzymując Baśkę.
- Nie, spoooko, jestem swoim samochodem. Dam radę, trzymam się…
- A policja?
- Ej, skąd wiesz? – roześmiałam się.
- Jest pijana. Mówi wszystko… chciałbym z tobą porozmawiać. – mruknął. – Ale bez niej, czekaj, sprzedam ją Wenomowi, przy nim będzie bezpieczna… chodź tu do stolika.
- No więc?
- Raz. Nie mam nic przeciwko waszym popijawkom, ale wolałbym o nich wcześniej wiedzieć…
- Nie w mojej powinności leży poinformowanie ciebie o jej nieobecności.
- Nie mów do mnie takim sztywnym żargonem. Dwa. Muszę cię poprosić o pomoc… dzieje się u nas źle, i ja nie wiem co mam robić, a ty zapewne wiesz, o co jej chodzi. Możesz?
- Wiesz, Jeff, powiem ci jedno, tak fizycznie trochę. Źle rozkładasz pracę.
- To znaczy?
- Nie dawaj jej tyle pracy, ile zwykła bezrobotna kobieta domu ma. Ona chodzi do pracy, przychodzi z pracy i ma jeszcze chatę to wysprzątania. To jest niezdatne. Zrozum, musisz jej trochę pomóc, chociażby odkurz za nią, zmyj naczynia. Doceni to, naprawdę.
- O to chodzi?

- Miałam już wstać, ale powiem jeszcze jedno. To nie jest średniowiecze, że ona do ciebie należy. Pomyśl nad tym zdaniem, i napisz na majla interpretację, to powiem ci, czy trafiłeś…

niedziela, 7 grudnia 2014

„I’m living in my, I’m living in my dreams…”

Jak za starych dobrych czasów, gadałyśmy z Baśką całą noc, a bardziej chyba ona. Jak to Ceron rządzi na chacie, drze się, ciągle ją wkurza, jak się nie czepia o to, że żarcia nie ma, to brudno, a jak wszystko jest, to w łóżku niezaspokojony…
- No i ja mam na przykład już dosyć tego, no… Weź dawaj dupy cały czas, no ja nie mówię, że nie lubię, ale to już jest nudne, nic nowego…
- Twój zasrrraaaaanyyy obowiązek, panie! Ja hew no problem. Kupta se podręcznik Kamasutry, czy co… nie macie czegoś takiego?
- A wiesz, że o tym nawet nie pomyślałam? Super pomysł! Jutro kupimy!
- Mi tam tego brakuje… nawet tego zwykłego, nic nowego…
- Ale ty to mu się nie pchaj na bioderka, bo ci sieknę!
- Nie pcham, się, bo to cham. Tyle razy ci mówiłam.
- A suma sumarum, ciekawie by było, jakby był taki trójkącik… Tylko podejrzewam, że mnie by odstawił, a ciebie by posuwał aż by mu się uszy trzęsły…
- Weeeeź przestań pierydolić, nalej sobie wódki, mów bardziej trzeźwo…
- No bo lacha z ciebie teraz też niezła, mimo że ci się tu i ówdzie przytyło, ale to nawet na dobre ci wyszło.
- Bo?
- No mówił Wenom tak: i zderzaczki krągłe były, ale teraz tak ładnie jej się tyłeczek zaokrąglił, ukąsiłbym.
- Dekiel.
- Dobra, to ukąsiłbym sama dodałam. Więc, jak ci tego brakuje, to czemu nie pójdziesz do niego? Przecież wiesz, że on by ciebie choćby na śniadanie…
- Umówiliśmy się, że nie zawieramy wyższych relacji, niż to co jest teraz. Jesteśmy kumplami. No i on skończył z seksem z każdą, bo mówi że chyba nadszedł czas na ustatkowanie się. Nie poznałam go, no ale w sumie racja…
- Kuba cię kocha.
- Co?
- Kuba cię kocha. Nadal.
- Daj spokój, przestań…
- Ceron kazał mi nie mówić, i dać tobie wybór, ale że jestem urżnięta w trzy dupy, to się nie powstrzymałam. On ma z nim kontakt, jest na…
- Iiiiidź spaaaać… Gadasz głupoty. Nie chcę żadnych związków.
No i kupiłam tę chatę. Przyznam szczerze, że to nie głupi pomysł odciąć się od tamtych pierdołów. Czuję się o wiele lepiej… no za wyjątkiem głodu, ale to szczegół. Radzę sobie z tym…
Ponieważ nie lubię być goła na koncie, postanowiłam zapytać Klimczuka o jakiś ISAF.
- Nieee no Deszczu absolutnie, noł, noł, noł, nołłł… - zaczął szpanować angielskim Franek, śmiesznie akcentując ostanie ‘no’…
- Klimsiu… Klimsiu, Klimisiu, Klimisiaczku, no nie kryj tajemnic, dawaj mi coś do rozwalenia!
- Jesteś jeszcze na cenzurowanym, po tym krecie… nie możesz wykonywać ciężkich robót fizycznych…
- Oj daaaaj, byle co, może być szkolenie debilów, byle na misyjce…
- Nie mam żadnych wolnych etatów, bo… bo ja już nie zarządzam dowodzeniem w Ghazni. Nie ma już tam naszej bazy, powiększyliśmy amerykańską i sąsiadujemy z nimi.
- Załatw mi coś. Czymś na pewno rządzisz.
- W tej chwili? Tylko sanitariuszami, i to w sumie możesz z tym iść do Hewletta… ja ci mogę wydać papier, bo w sumie, gdzie indziej niż w sanitariacie, nie będziesz bezpieczna…
Tak też zrobiłam. Wydał mi papier i dumna poszłam do Douga, bardzo zajętego paniami sanitariuszkami na stażu.
- Doug, masz chwilę? – zapytałam, wchodząc do pokoju, w którym był centrum zainteresowania. Babki spojrzały na mnie jak na konkurencyjną samicę alfa, która może im zwinąć świeżą zdobycz.
- Dla ciebie, zawsze. – odparł, wstając. Wyszliśmy na korytarz.
- Bordello militare? – parsknęłam ze śmiechem.
- Si, bordello, bum-bum. – uśmiechnął się. – Tak naprawdę to nie, ale taki gang bang, to byłoby extra. – Co cię w ogóle do mnie sprowadza?
- Podpisz mi to.
- A co to? … nieeeeeeeee, nawet mowy nie ma.
- Ale to tylko sanitarka!
- Ale ty jesteś komandosem człowieczku, ja znam te twoje tanie chwyty, cwaniaku za pięć złotych.
- A, oj EEEEEELLLLVIIIIISSSSS…
- Nie, po prostu, nie. Kupiłaś chatę, weź się urządź, zajmij się czymś, ale nie jedź tam, no proszę. Bynajmniej, jeśli chcesz mnie oszukiwać.
- Nie oszukuję, naprawdę sanitarka, popatrz…
- … no tak jest napisane, ale ty tam znajdziesz jakiegoś przygłupiego dowódcę, który zechce mieć elitarnego żołnierza w szeregach.
- Nie zrobię tego, chcę zarobić!
- Taaa?
- No jak mówiłeś, muszę się urządzić w chacie.
- No… no tobie to zawsze ulegnę. – roześmiał się, i wyjął długopis.
I podpisał. Z błyskiem w oku, ale podpisał.
Kolejnego dnia, postanowiłam pójść na jakieś chlanie. Oczywiście z tym do Wenoma, no bo do kogo. Zaproponował, aby iść do Stefana, który robi jakiś melanż disco polo i driny są po tanio, a dla nas jeszcze taniej. Stwierdziłam, że wezmę Baśkę, nieszczęśliwą parę na zabawę, a co…!
Szczerze mówiąc, takiej imprezy bez narkotyków, to jeszcze nie było. Na początku nie zapowiadało się na nic wielkiego, no bo amerykanie w ogóle nie kojarzą polskiego, ale muza im się wyraźnie spodobała. My tam z Wenomem i tak ogarnialiśmy, i szczerze mówiąc, z Wenomem to zawsze imprezy są najlepsze. Karaoke, Guitar Hero, zawsze na to wyciągnie, nawet jak nie chcę i nie znam.

A Baśka z Ceronem? Chyba im to posłużyło, bo Wenom powiedział, że prawie jak na ich weselu jest i tak wyglądają.

sobota, 6 grudnia 2014

Zaufałam Ci a w zamian przyjebałaś mi w pysk, czymś bardzo ciężkim.

I jej odpaliłam, sama kątem oka na to patrząc. Jęki jak z kortu Azarenki, a pomruki jak niedźwiedź w gąszczu. Zaciekawiona oglądała, i gdy się skończyło, stwierdziła, że te seks taśmę musi pokazać. Jeffowi, aby się nauczył kilku sztuczek.
- Jesteś głupia. - stwierdziłam.
- No może.
- No, i więc nie mów, że leżę jak kłoda. To akurat co puściłam, to na Kubie.
- TO był Kubuś? O jacie!
- Nie, w Hawanie, na Kubie, kraj Kuba, Fidel de Castro, Che Guevara…
- A ty z Kubusiem, też, nie?
- Też, ale tego nie nagrywałam. Nawet jakbym nagrała, to byś nie zobaczyła, bo to zbyt prywatne.
- To chyba też.
- To już skończyłam.
- A więc, chcesz się zabrać za Kubę?
- Nie, po prostu jestem lojalna, jak on wobec mnie.
- Ta. A on wiesz jak się zmienił… Paker taki, przystojny, nie taki Kostek. Zmężniał strasznie, w sensie, wiesz mięsko, rzeźba, no Ceron mi pokazywał zdjęcie na fejsie, to kazałam mu się tak samo zrobić, bo to wzór.
- I po co mi to mówisz? Przecież powiedziałam, że ja już nie…
- Dooobrze, ja ci tylko mówię. Strasznie się potem zmienił, jak wyjechał, tylko tyle. O, patrz odpisał nam gościu od chaty… jutro możemy obejrzeć i nawet kupić, jeśli nam się śpieszy… super. Jedziemy jutro… ty wiesz co… nie mogę wstaaaać…

Wiedziałam, że tak to się skończy.

W pół schlana, sprowadziłam ją na dół do samochodu, i niewiele myśląc, wyjechałam na drogę. Byłam już po połówce, nie dopiłam tej zero siódemki. A Baśka już była naprawdę napita. W pewnej chwili, zdałam sobie sprawę, że to głupota, nie usram jej przed Ceronem. I dokładnie w tej samej chwili na horyzoncie, zza zakrętu wyjechała policja. O super. Zaraz mnie wsadzą do kokodżambo, i skończy się odcinanie…
Niewiele myśląc, zatrzymałam się, włączyłam awaryjne i wyszłam, niby coś do bagażnika szukać (choćby koła zapasowego). Co gorsza policja się zatrzymała (a był to środek nocy), i jeden wyszedł do mnie.
- Dobry wieczór proszę pani. – zasalutował.
- Dobry wieczór… yyy – zerknęłam na pagon – aspirancie. W czym mogę służyć? Jakiś problem?
- Tu jest zakaz zatrzymywania. Nie wolno się tu zatrzymywać.
- Ekhem, a wy, to niby co zrobiliście? – mruknęłam.
- No, my jesteśmy policja.
- A ja jestem z wojska, bardzo mi miło. I ja włączyłam awaryjne światła, które, jak sama nazwa wskazuje, oznaczają awarię. I jeśli mam awarię, o powiedzmy, hamulca, to co, mam jechać dalej, aby rozjechać pieszego na najbliższym skrzyżowaniu?
- No, nie, proszę pani, ale… A co się w ogóle stało?
- Yyyy… - zaczęłam wymyślać. – bezpiecznik mi wysiadł od zegarów, gówno widzę, muszę znaleźć zapasowe. Nic więcej.
- Dobrze, a proszę pójść za mną.
Wkurzona rzuciłam apteczkę, w której szukałam bezpieczników, i poszłam za policjantem, lekko się chwiejąc, ale gdy się odwrócił, aby zobaczyć czy idę, trzymałam się w pionie, aby nic nie ogarnął. Gdy tylko się odwrócił z powrotem, moje nogi zaczęły same tańczyć salsę.
- Proszę pani, powinniśmy panią odholować… Ale tego nie zrobimy.
- No, to co chcecie…?
- Proszę tylko dokumenty.
Wyraźnie zdenerwowana, wyciągnęłam pęk dokumentów.
- Moje też?
- Tak.
Podałam mu prawo jazdy i dowód rejestracyjny.
- Proszę mi także okazać dowód osobisty, chcę sprawdzić pani tożsamość.
- Oj, takiego fantu to ja tu nie mam. – wyraźnie się zakłopotałam… - Może być książeczka wojskowa? – specjalnie skłamałam. Zaraz wam powiem po co.
- Może być.
- Proszę.
- No, to pani… pani major Deszcz… yyy… proszę oto pani dokumenty. Radziłbym się stosować do przepisów, dziękuję, nie do widzenia.
Dlaczego to zrobiłam? Każdy, i kanar w emce, i konduktor dębieje jak widzi majora, a pod tym z jakiej formacji. Boją się tych ludzi, i ich nie dręczą.
Zadowolona, wróciłam za kierownicę, zawróciłam i odjechałam. Po kilkudziesięciu metrach ogarnęłam, że przecież miały mi wysiąść bezpieczniki od zegarów. I ów policjant stał tam, nagle wbiegł do radiowozu, no i dupa. Dupa, dupa i dupa. Zjebałaaaaaam.
Baśka się obudziła jak już byłam przykuta kajdankami do kierownicy, a policjant stał i gadał z drugim.
- Tsooo jeeeeest…? – ziewnęła.
- Tak się składa, że złapała mnie policja.
- Aha, no i … ? – zapytała bez emocji. – O kurwa jebana mać w pizdu ty piłaś wódę! – ryknęła. Policjanci szybko się odwrócili i zmierzyli mnie wzrokiem.
- Cicho bądź, dzięki, jeszcze lepiej teraz. Jak na razie, to chcieli mnie udupić za okłamywanie i bezpodstawne używanie świateł awaryjnych, a teraz… super.
Policjanci chcieli już podchodzić, gdy w mojej furze w radiu puścili Unchained Melody.
- Eeeej, ale ta biba dwa dni temu to była zaaaajeeeebistaaaaaaa! – ryknęłam. – Ja wypiłaaaam jeszcze cztery piwaa, ogarniasz! – zaczęłam udawać.
- O nie, ty piłaś wódę! – zrozumiała i Baśka.
- Było w chuj zajebiścieee he he. – krzyknęłyśmy.
Bujałyśmy się w rytm melodii śpiewając, a raczej fałszując tę piękną piosenkę. Po co?
Trzeba było narobić hałasu, to nas puszczą.
- OOOOO maj looooow, maaaaj muuuustaaaang, stilll maaaaaajn, oooooooooo aaaj looove maj mustanggg, aaaaaj low maj car. Hi iii isssss maaaaajjjj looooweeeeeeer, tuuuuu miii ii…
W tej samej chwili się skończyło i zaczęła się You’re my heart, you’re my soul.
- Dip in ma hart derez fajer de Burnin hart. – zaczęłam ja.
- Dip in ma hart is dezajer forest ston. – włączyła się Baśka.
- Im lajing in dewołszon. – zaczęłam kręcić wycieraczkami w realu i rękami.
- itz maj łor tu plaj a siwi. – zaczęła kręcić i Baśka.
- Im living in ma, living in ma drims… - zaczełyśmy się trząść.
- Yomaha!
- Yomaso!
- Ajl kip it szajning ewryłere aj goł!
...
Policjant podszedł, bez słowa oddał mi dokumenty. Wracając, dodał coś, że zrobili to tylko dlatego że jestem niedaleko od domu, na co ja odparłam, że tam wracam właśnie.

I wróciłyśmy.

piątek, 5 grudnia 2014

"Gimme gimme gimme a man after midnight! Won't somebody help me chase these shadows away?"

- No… dobra wódka. W tym to masz gust zajebisty, nie powiem. – uśmiechnęła się. – Ale do rzeczy. Przede wszystkim, zabrał swoje rzeczy?
- Tak, nawet swój fortepian. Ale to musiało być strasznie niedawno, bo dozorca mi opowiadał cyrk z wynoszeniem tego fortepianu. W każdym razie się wyniósł i nawet zostawił po sobie porządek. To Nawet nie w moim stylu, wiesz?
- Taa. A ja mam dla ciebie propozycję -  zmień mieszkanie…
- No chyba nie. – zdębiałam. – Aż tak radykalne musza być te zmiany?
- Tak.
- No… ale…
- Masz hajsu w ciul, jeśli dobrze pamiętam… ta?
- No jasne, i drugi dom. Mam to wszystko sprzedać?
- No, i jeszcze samochód.
- O nie. Nein, nein, nein, nein, nein. To moja miłość.
- No, to samochód odpuścimy. Zapisz na karteczce, o tu: znaleźć firmę do przeprowadzek. A teraz wstawimy ogłoszenie na Internety, bierz aparat i rób zdjęcia… ale bez tej wódki, okej? Póki jest porządek.
Wstałam, sięgając po podany mi aparat i poszłam robić zdjęcia, zastanawiając się, co mi jeszcze zleci.
- Rób te zdjęcia, ooo dobrze, chatka wypas, pełne wyposażenie… hm, a może je po prostu wynająć, byś miała hajsu w huk i jeszcze więcej? Dobra, wynajmujemy… i dom i mieszkanie, dom później, najpierw mieszkanie.
- Nie sądzisz, że to zbyt pochopne?
- Absolutnie nie. Już mam firmę od przeprowadzek, zapiszę sobie numery… hmm… okeeej. Mam. A teraz chodź tu z tym aparatem, wrzuć zdjęcia, i zaraz poszukamy ci domku. Ile masz do dyspozycji teraz, w banku?
- No… tak na oko, to z 800 tysiów najmniej.
- Za 500 znajdziemy dobrą chatę. Ty konia tamtego jeszcze masz?
- No cały czas na utrzymaniu, ale oddałam w dzierżawę, bo nie mam dla niego czasu, znaczy… nie miałam, teraz to bym miała. Dzierżawa ważna jest jeszcze pół roku.
- Ile ten twój konio wart?
- Nie sprzedam konia, jak i samochodu.
- Ile jest wart? Cały z tymi swoimi akcesoriami.
- No 50 tysi. – jęknęłam.
Baśka odwróciła się na mnie z wielkimi oczami.
- Dałaś 50 tysięcy za zwykłą chabetę?
- Nie, nie 50, tylko 70, a po za tym to jest wybitny ogier skokowy sprowadzany z Holandii na moje życzenie, jego ojcem jest koń który zdobył medal na Igrzyskach a matka to mistrzyni Europy w skokach, więc jest wart swojej ceny! – burknęłam. – A gościo co go ode mnie dzierżawi jeździ z nim na Mistrzostwa Polski co roku i zajmuje czołowe lokaty.
- Zarabiasz coś na tym?
- No Jacha, że tak! Płaci mi 3 tysiące za miesiąc i jeszcze daje ponad tysiak na opłacenie boksu.
- Chyba kupię sobie konia… nieważne. Gdzie ten twój koń stoi? W sensie w jakiej stajni?
- Stoi w takiej dużej stadninie na północnej wylotówce. Uprzedzając twoje pytanie – tak, chcę być niedaleko.
- Dobra, ooo patrz – energooszczędne chatki, w porządku cena, 155 metrów. Może być?
- Tylko, że są w budowie chyba.
- Nieee. Patrz, są zdjęcia z reala.
- A są z Tesco?
Popatrzyła na mnie z takim kpiącym uśmiechem.
- Coraz lepsze masz te suchary. Enyłej, może być?
- No niech będzie, pokaż ten projekto.
- No to napiszemy do właściciela, czy tam dewelopera, że chcemy te chatkę. Widzisz jak prosto?
- No tak. Ale to tak można, w jeden wieczór, nagle sprzedać chatę?
Baśka klapnęła laptopem.
- Dziewczyno, weź się w garść! Zjebałaś sobie tym łachmaniarzem życie! Chcesz to rozpamiętywać, czy kurde co? Odetnij się od czegokolwiek, co miałoby ci o nim przypominać! Dlatego to wszystko sprzedajemy.
- Masz w tym trochę racji, ale wolałabym…
- Chcesz się odciąć?!
- No chcę.
- To wiesz, co masz robić? Siadaj tu, i zaraz się zabieramy, co trzeba w tym domu dostawić. Na pewno meble – jedziesz.
- Gdzie?
- DESZCZU, CHOLERA, GDZIE TA TWOJA BŁYSKOTLIWOŚĆ?! Chodzi mi o to, żebyś powiedziała, co chcesz mieć w chacie.
- Łóżko.
- Tego się domyślałam, że to pierwsze powiesz. Zaczynamy od sypialni, okej, dalej.
I wymieniałam wszystko, co miałam w tej chwili w domu. Zapisałyśmy wielką listę zakupów, przejrzałyśmy oferty sklepów, parę rzeczy było nawet ładnych. I kiedy już nam butla leciała w połowie, Baśka stwierdziła, że na koniec strzelimy formata. Weszła na dysk, a tam mnóstwo zdjęć… takich ładnych i tych mniej grzecznych. Gdy natknęła się na zdjęcia panów z CIA, a właściwie do nich należących, spłonęła burakiem i zapytała, co to za porno trzymam na komputerze. Gdy jej objaśniłam, że to ja, kiwnęła głową, próbując się nie śmiać. Dodała tylko, że leżę jak kłoda, a przynajmniej na tym zdjęciu.
- Ej no sory, a co miałam robić? Wierzgać nogami? – zapytałam, śmiejąc się z ironią.
- Nie dziwię się że wziął nad tobą władzę, skoro ty mu się oddawałaś w całości w łóżku, to i pewnie na co dzień. Robił z tobą co chciał widzę. – parsknęła, śmiejąc się i oglądając zdjęcia.
- Może i robił, nie usuwaj zdjęć, Wenom pewnie chciałby taki smakowity kąsek zobaczyć.
- Ta, jakby to był film, to mógłby sobie przy nim zwalić.
Zamilkłam ze uśmiechem na twarzy i Baśka na to ryknęła ze śmiechem.
- Ty masz fiiiilm!!!!
- No. – uśmiechnęłam się.
- Odpalaj! Odpalaj!
- Przecież ty masz swoje porno prywatne w domu i do tego legalne.

- Ale ja lubię oglądać czyyyyjeś, no daaaaaj…

czwartek, 4 grudnia 2014

"Ale Ty jesteś zimna jak lód, obojętna jak głaz. Wolisz być sama, zupełnie sama..."

Po wyjściu ze szpitala, postanowiłam wszystko zmienić. Przede wszystkim, musiałam naprawić relację z Baśką, która się na mnie okrutnie obraziła (słusznie!), kiedy jej wyrzucałam, że Ray  jest nie winny a ona go chamsko oskarża. Moja wina.
Wyglądało to nieziemsko, bo gdy przyszłam do Ceronów, Baśka miała strasznie zaciętą minę. Cerona na szczęście nie było, bo by się z nas śmiał – w sumie, to i tak wszyscy mieli niezły polew z naszych obrażanek. Ja pojęłam swój błąd, i wszystko wytłumaczyłam, dodając, że miała rację, ze to toksyczne. I szczerze mówiąc, jej reakcji się nie spodziewałam, bo przyjęła mnie jak marnotrawnego. Jeszcze tego samego dnia kazała mi przyjść w tym samym tygodniu, bo będziemy ‘odmieniać moje życie’. Mam nadzieję, że to coś pomoże.
Druga rzecz, to było uświadomienie Hewletta. Wprawdzie on napierał na to, abym wróciła do  Ray’a, i dokładnie mu objaśniłam z Baśką, gdzie leżał błąd. Obiecał nigdy  się nie wtrącać do jakiegokolwiek związku do którego nie należy.
Wenom. Wenomowi  nic nie trzeba tłumaczyć, on to po prostu wiedział. Podśmiewał się trochę ze mnie, już bez asysty Baśki, ale stwierdził, że z tą 30-stką na karku, to i jemu rozum do głowy przychodzi. Oświadczył, że kończy swoją działalność punktu krycia klaczy.  I z narkotykami także koniec. Chyba moja zmiana wniosła trochę zmian do innych żyć, na lepsze.
Siedzieliśmy sobie u Stefana, ale za barem była jego żona, tak więc rozmowa była na poziomie i przyzwoita.
Wenom od razu dodał, że fakt iż rozum zadziałał mu wtedy  gdy  i mi, nie ma nic ze mną wspólnego, oprócz tego, że nauczył się na moich błędach. I aby nie czytać tego jako zachętę do związku, na co odparłam, że nie chcę już żadnego.
- Kobiecie trudno jest wytrzymać bez mężczyzny. – mruknął, mając ze mnie ubaw. – Tobie zwłaszcza.
- Dlaczego akurat mi? – zapytałam psychoANALityka, lekko zaciekawiona.
- Raz, z fizjologicznych względów, chyba wiesz o  czym mówię. – roześmiał się. – Ale nie to jest główną przyczyną. Ty potrzebujesz kogoś, kto będzie się Tobie przeciwstawiał, ale uczestniczył w głupich pomysłach, i potem wyśmiewał, że to było głupie. Kogoś, kto ściągnie cię na ziemię, jeśli tego trzeba. I kogoś, kto znajdzie sobie na ciebie bardzo odpowiednią smycz, której nie będziesz widzieć, a on jej nie będzie wykorzystywał do celów innych niż protekcja.
- Mów, panie, bo gadasz pan ciekawie. – parsknęłam.
- Szczerze? Trudno o takiego. 99% facetów używało by tej smyczy, aby robić coś, co byłoby dla nich dobre. I znam taki 1%.
- Kuba. – mruknęłam. Wenom tylko twierdząco mruknął i pokiwał głową.
- To była twoja szansa…
- Ale ją spieprzyłam, i nie odwrócę tego. I nie róbcie mi jakichś z nim niby to przypadkowych spotkań. Głupio mi, to raz, a dwa – niech dobry facet się nie marnuje. Ja już postanowiłam…
- Nie jestem taki jak Hewlett. To wasza wspólna decyzja, a mało brakowało…
- Czego, brakowało?
- On chciał ci się oświadczyć.
- Kuba?
- Kuba. Jakby ci to delikatniej powiedzieć – po prostu czekał na dobry moment. I nie doczekał…
- Mówisz to, żeby mnie przekonać.
- Nie, ja ci po prostu uświadamiam, jak bardzo spierdoliłaś. – roześmiał się.
- Dzięki, dobry z ciebie kumpel. Tobie też mam przypomnieć jak spierdoliłeś? – warknęłam ze śmiechem.
- Nie musisz. Ja to po prostu wiem, i zdaję sobie z tego sprawę. Dodatkowo – nie odkręcę tego. Jill nie żyje.
- Właśnie. I szczerze sobie życzę tak wesołego podejścia do życia po traumatycznym  rozstaniu. Zresztą… traktujmy go jako kolegę. I traktujmy siebie jako kolegów. Nie ma go tu, nie ma o  czym rozmawiać…
- No, po za tym, że się zmienił…
- Zmienił? Niby na co? I w co?
- Przecież nie chcesz o tym rozmawiać.
- A racja… no i wracając do zmian, to Baśka ma jakiś extra plan zmian. Nie wiem na czym polega, ale jutro ma do mnie wbić, i kazała kupić coś na wątrobę. Fajne te zmiany, szczerze mówiąc, bo kazała mi kupić dwie zero siódemki.
- Nie wiem, co ma na myśli, ale Ceron chyba nie będzie zadowolony z tego… wiesz, w końcu, mąż.
- Mąż czy nie mąż, człowiek chyba. Myślę, że zrozumie. Pobrali się dosyć dawno, więc wiesz… chyba się nie docierają, nie? – parsknęłam, ze śmiechem, widząc to docieranie.
- Nie mnie się pytaj, no ja im w tym nie pomagam. – roześmiał się. – Lepiej by było po prostu, aby do domu przyszła trzeźwa.
Zgodnie z zaleceniem Baśki kupiłam i dwie zero siódemki, i chipsy, i pifko, i lody… Wszystko chyba czym można zaleczać ból nie idąc do apteki.
Około 17 przyszła i od razu, bez głupiego gadania, wypakowała wielką teczkę i kazała odpalać kompa. Lekko zdziwiona, posłusznie wypełniłam rozkaz, i czekałam, co każe robić. Będziemy nakurwiać w LOLa?
Otworzyłyśmy każda swoją 0,7.

środa, 3 grudnia 2014

Halo, policja, proszę przyjechać do mojej głowy

Piękny poranek. Słońce wpada przez szpitalne okno niczym bolid do boksu. Odłożyłam długopis i spojrzałam na leżący zegarek obok. Czwarta rano, tak myślałam. Położyłam się normalnie, myśląc, że Ray’owi widocznie gówno zależało, bo spierdzielił aż się za nim kurzyło. Nie można być jednak pewnym, że nie przyjdzie raz jeszcze, i kolejny. Brzuch i gardło to części ciała, których nie czuję. Dobre mają tutaj te środki przeciwbólowe chyba.
Popatrzyłam na zegarek jeszcze raz. Była tam jakaś kartka, cała pokreślona. Nic się nie dało z niej odczytać, trochę te kartki jak w Slenderze, nie…
Wpatrując się z malowidła, rozpoznałam gdzieniegdzie charakter pisma Ray’a. Gdzieś wcześniej już go pokazywałam Wam, taki elegancki i w ogóle bardzo czytelny. Prawie jak kaligraf.
Ale tym razem nic mu z tego nie wyszło. Tusz był nieświeży, ale tej kartki tutaj wczoraj nie było. Nic tu nie było oprócz worka z moimi pokrwawionymi ubraniami, klapersami[1] no i inną biżuterią, w tym już wcześniej wspomniany zegarek. Pewnie tu był, a ja spałam, czyli pewnie znów przyjdzie, bo nie powiedział tego co chciał mi powiedzieć. Może wyeksmitował tę ciotkę? Zrobiłby to dla mnie? Oderwałby się od nich, by zostać tu…? Zobaczymy. Jeśli tak – to będzie dowód prawdziwej miłości. Jeśli nie – nie będę żałować że odszedł. Będę żałować tych kilku straconych lat i samej siebie.
Gdy słowa ‘kilka straconych lat’ utkwiły mi w głowie, od razu mózg włączył funkcję – przypomnij, jak było fajnie. Ta, fajnie… przypadkowe spotkanie, komplementy, uczucie, haha, potem zawód, tłumacz, ogniste uczucie, seks, mój pierwszy raz, smutek, uczucie, związek, seks, wspólne akcje i plany, potem znów zawód, poświęcenie, smutek… Działa jak algorytm. Uczucie, zawód, tłumacz, seks. Ewentualnie coś innego, ale… nie na tym chyba powinien opierać się związek. Nie na zawodach, tłumaczeniu i miłości cielesnej. Chyba Wenom miał rację – to co odczuwasz, to chyba pożądanie. Ten wie, co mówi, zawsze potrafi wszystko nazwać. Może właściwie, to nie była miłość? Przecież nie dbaliśmy o siebie. Wprawdzie Ray niby skłaniał mnie do rzucenia używek, ale jak sam potem przyznał, że chciał mieć nade mną władzę… Zaraz.
Jestem głupia. Tępa blondynka, kurna powietrze w mózgu jest więcej warte niż ta bezwartościowa materia w moim. Jak mogłam, śliniąc się i na kolanach, wrócić do kogoś, kto chciał mnie mieć jak niewolnicę? No czy ja jestem w ogóle przytomna?
Gdzie jest ta moja niepodległość, no?
Gdzie mój honor, kutwa!?
No gdzie są te wartości, które były sensem i sposobem na życie?!
Przecież zawsze mówiłam, że nie dam się nikomu posiąść!
… zamilcz. Zamknij się. To Twoja wina. To coś, co się skusiło, to właśnie zakazany owoc. Dałaś się porwać. Wiesz o tym, wiedziałaś! I chciałaś więcej, więc masz! Jak chce zerwać różę, to licz się z tym, że się o kolce pokaleczysz!

Nigdy więcej żadnego związku. Nigdy. Zechce ci się, pomyśl – nie. Złóż śluby czystości, albo nie wiem, kup sobie wibrator, się zaspokój sama.

I tu znów popadasz w to samo.

Pierdol misję kobiety. Stań się zwykłym, nieznaczącym, bezpłciowym robotem. Nie miej uczuć. Nie daj się, ani nie dawaj. Kopa każdemu, kto waży się spróbować. Starczy ci to, co miałaś. Żałuj. Żałuj, dziwko, bo to co było Ci dane, nie wróci. Ty nie potrafisz żyć z kimś.

Z tymi myślami bijącymi się w głowie, dotrwałam aż do obchodu, gdzie orzeczono, że jest trochę lepiej i pewnie w tym tygodniu wyjdę. Całe szczęście, nie liczę już, który raz jestem w szpitalu ostatnio.
Zaraz po lekarzu, który poszedł dalej, wszedł Ray. Był jakiś dziwny, osowiały i apatyczny. Oczy miał podkrążone, niczym podkowy pod oczami. Zapytał, czy może wejść dalej, czy ma się zmywać. Słodki kotek – mode on. Kiwnęłam głową, mówiąc, że nie chcę długo rozmawiać, bo gardło mnie boli. Skinął głową, zamknął drzwi i usiadł w tym samym miejscu co Fonda. Patrzył na mnie strasznie boleśnie, nerwowo ściskając zęby, co widać było na jego żuchwie.
- You … you can’t live with her, am I right? Ty... nie możesz żyć z nią, mam rację?
Skinęłam głową, że i owszem.
- You wanna me to leave my family, yes? Chcesz żebym zostawił moją rodzinę, tak?
Pokręciłam głową. Zdziwił się.
- I’ve made a choice. Take her to the USA, and stay there. I’m unable to live with somebody. Podjęłam decyzję. Zabierz ją do USA i tam zostań. Jestem niezdatna do życia z kimś.
- With me? Ze mną?
- With any man on whole world. It doesn’t mean, that I’m lesbian. I’m just myself. Just alone. Z jakimkolwiek facetem na całej Ziemi. To nie znaczy że jestem lesbijką. Jestem tylko ja. Tylko sama.
- Don’t do it, I can send her to the States, I promise, I will. Nie rób tego, mogę ją wysłać do Stanów, przyrzekam, tak zrobię.
- But you won’t say, that she isn’t your aunt. I was thinking about everything, you know? And that’s my proposition: go home. Ale nie powiesz że nie jest twoją ciotką. Przemyślałam sobie wszystko, wiesz? I to moja propozycja - jedź do domu.
- I won’t leave you. Nie zostawię cię.
- You have to. Musisz.
- I won’t! Nie! – krzyknął. Z całkiem spokojnej rozmowy, zaczęła się bardzo zażarta dyskusja. Nihilistyczny krzyk i ekscentryczne negacje biły się na polu najwyższych wartości moralnych, niszcząc i depcząc kulturę słowa, i kolejnie  prawa człowieka, zmierzając dalej, ku gorszemu. Zdenerwowałam się, i warknęłam, grożąc policją i więzieniem cioci. Nagle bitwa zgasła, niczym żelatyna rozpuszczona we wrzątku. On zgasł, a ta woda stężeje. Tą wodą było to uczucie, które w tej chwili tężeje i chłodzi. Nienawiść. Nienawiść jak żelatyna, śmierdzi podkładaną świnią, jest obrzydliwa i smakuje tylko dobrze z mięsem i octem. Mięso z pola walki plus mój ocet, którego używałam wcześniej do krojenia serca (cross heart by knife with vinegard). Galareta ze świni. Ohydne danie.
Odszedł. I niech nie wraca. W końcu wracam do stanu używalności.



[1] klapkami