Chanka

Chanka

sobota, 17 maja 2014

Rozdział 8 - W piwnicy pięknego umysłu

Rozdział 8
„W piwnicy pięknego umysłu”

Michael przyszedł do pracy niby jak zwykle. Tym razem jednak uzbroił się w kilka kanapek, termos z mocną kawą, notatnik i … nie do końca normalny długopis, bowiem długopis z kamerą. Przydawał mu się na studiach do niezbyt chlubnych czynów, ale teraz posłuży w słusznej sprawie.
„Dzisiaj nie będzie ani Blackburna, ani Percy’ego. Nikt nie może mi przeszkodzić…” – myślał, przechodząc przez blok po południu. Coś go jednak natknęło, by zajrzeć do izolatki Gabriela.
Collins zastał pusty pokój, z wyrwanymi kablami z monitora pracy serca. Cały ten bałagan wyglądał, jakby ktoś tu dosłownie przed chwilą walczył o swoją godność, a być może i życie. Wyrwany zagłówek od leżanki dopełniał cierpienie wiszące w powietrzu. Miał już wyjść, gdy usłyszał ciche chlipnięcie.
Spod łóżka wyczołgał się Lacroix, potargany, niemal nagi. Na skroniach miał czerwono-sine plamy, policzek odarty jakimś bliżej nieznanym przedmiotem o fakturze zbliżonej do asfaltu. Jego wyraz bólu dopełniała opuchnięta twarz, zapadnięte doły pod oczami. Próbował coś powiedzieć, lecz nie mógł wyartykułować ani słowa, więc się rozpłakał. Michael ukląkł przy nim i z żalem spoglądał w zapłakane oczy chłopaka. On nie był niczemu winien. Nawet Collins nie wiedział co takiego Lacroix uczynił, że Blackburn go gnębi.
- Staram się. Twój ojciec chce Cię stąd wyciągnąć. Czekaj cierpliwie. – odparł, gdy Francuz złapał go za rękę kiedy odchodził.
Michael pełen zgryzoty wyszedł z izolatki smutku i przygnębienia Lacroix’a i pewnie poszedł do szafki we wnęce, wyjął klucz oraz ruszył w kierunku krat. Włożył zadrzewiałe kluczysko, poszarpał się trochę z nim, a następnie położył rękę na starej, przemysłowej klamce. Głęboko w duchu pomyślał, czy to co robi jest właściwe, po czym stwierdził, że robi to dla tych cierpiących i nacisnął klamkę.
Zamknąwszy za sobą wrota, Collins zaczął schodzić w dół drobnymi i cierpliwymi kroczkami po surowych, betonowych schodach, charakterystycznie szurających, gdy choćby postawiło się na nich nogę. Im bardziej schodził w dół, tym bardziej czuł, że wyłącza mu się zmysł wzroku, a nasila słuch. Powietrze było wilgotne i przeniknięte chemicznym zapachem, nie lizolu jak w szpitalu a raczej spirytusem i jakimiś środkami odkażającymi. Ściany były chyba surowe (chyba, bo Michael nie do końca widział to, co jest dookoła niego). Zagłębiał się i wsłuchiwał w szelesty rur, kapanie kropli wody gdzieś na korytarzu wyżej, aż w końcu dotarł na ostatni poziom. Wyglądał on jak szpital lat pięćdziesiątych – wszystko o zarysie bulwy i Garbusa, łóżka z grubych rur bez materacy, uchwyty wyglądające niczym wisząca nad nimi dłoń szkieletu, zasłonki z fizeliny zamoknięte i popleśniałe od spodu, a wreszcie duża, słabo podświetlana tablica z „drogowskazami”, która raz się świeciła, raz nie. Michael stał kilka kroków od schodów w całkowitym cieniu, bojąc się wyjść dalej. Bał się, że napotka Blackburna.
- PERCY?! – krzyknął ktoś w głębi, a echo poniosło głos po korytarzu z prawej strony którego Collins w ogóle nie dostrzegł. Michael z przerażeniem obrócił się w jego stronę, po czym wiedział już, że nie chce tutaj być. „Nie, nie, nie…” – powtarzał w myślach, idąc ku światłu, gdzie chciał się poczuć przez chwilę bezpiecznie. Nagle migotająca jeszcze szybciej jarzeniówka spaliła się, tuż przed tym, jak miał pod nią przejść. Stanął jak słup soli i obłędnie oglądał się dookoła. Słyszał TEN ŚWISZCZĄCY ODDECH, ten sam, kiedy słyszał Lilly odgrażającą się Blackburnowi. Zaczął obracać się wokół, próbując cokolwiek dostrzec w słabym świetle tablicy informacyjnej. Gdy obrócił się dokładnie plecami do niej, spostrzegł, że nie tylko on robi cień na podłodze. Wzdrygnął się, spoglądając w kałużę – widział tam smukłą i wysoką postać, którą na pewno, NA PEWNO nie był Blackburn, ale to, że musiałby się w tej chwili obrócić, nie wchodziło w ogóle w rachubę. Przez myśl przemknęły mu słowa Brendy i Forresta – „dobrze żeś Ty jej nie widział…”. Patrzył nadal w kałużę i przymknął oczy, chcąc na szybko wykombinować cokolwiek. Kiedy już zdecydował, tak, zdecydował – zobaczę, obrócę się i zobaczę…! – jej już tam nie było. Z lekkim zrezygnowaniem a i może zawodem opuścił głowę w bladej poświacie tablicy.
Wtedy jego ramię uścisnęła drgająca i chłodna dłoń, może nawet lekko wilgotna. Collins dygnął, zacisnął zęby…
- Miło że wpadłeś. – mruknął rzężący głosik, dokładnie ten sam, którym zawsze przemawiała Brenda w transie. – Blackburn nadchodzi. Ukryj się w pokoju 31.
- Li… - zaczął niepewnie Collins, jednakże przypomniawszy sobie sytuację przy scrabble, urwał swoja wypowiedź. - … czego ty właściwie ode mnie chcesz? – jęknął cicho, ukazując niezrozumienie i zagubienie w sytuacji.
- Pokój 31, pod biurko, szybko. – mruknęła sapliwie, a sam Michael usłyszał już miarowe kroki Corneliusa, zatem uciekł w popłochu. Zatrzymując się chwilę na rogu, zauważył, że stoi ona w półcieniu. Widok który zapamiętał przez tę sekundę był niesamowicie smutny. Wiedział już, jak wygląda i dlaczego Brenda z Forrestem życzyli mu, aby nigdy jej nie zobaczył.
Lilly tak naprawdę nie była brzydką kobietą, ba – Collins uważał nawet, że po części była piękna. Po części: prawą stronę twarzy miała całkiem normalną, łagodne kości policzkowe, czerwone usta, blada cera i niebieskie oczy o ciekawym wzorze tęczówki, dookoła przyozdobione gęstymi rzęsami. Lewa zaś strona, mniej więcej od kącika ust była już nie blada, a szarawa i pokryta czarnosinymi naczynkami. Nad łukiem brwiowym widniała niedawno szyta, długa i widocznie niegojąca się blizna a pod okiem, dosłownie od powieki w dół ciągnęła się kilkucentymetrowa stara blizna. Oko po tej samej stronie było również wykończone wachlarzem rzęs, jednak tęczówka w tym oku była niewiarygodnie jasna, jakby ktoś pozbawił ją niemal całego niebieskiego pigmentu. Źrenica w tymże oku nie reagowała kompletnie na zmiany światła, toteż Collins posądził, że to po prostu sztuczne, ale bardzo przerażające oko. Cały jej wyraz twarzy i postury był jak skrzywdzona sarna. Na twarzy widać było wyżłobione od łez zmarszczki, zmrużone brwi i skruszony wzrok. Wyglądała, jakby nie zmywała makijażu na noc, lecz Michael był pewien, że to tylko cienie pod oczami, które w połączeniu z kruczoczarnymi włosami dawały pełen wizerunek niewinnego obiektu laboratoryjnego.
Michael zaszył się w ciemnym pokoju, nadal nie widząc gdzie siedzi, i wokół czego. Skruszony i bardzo przestraszony siedział w jakiejś rozległej sali, pod wymacanym biurkiem i nasłuchiwał…
- … nie, nie widziałem go. Nawet lepiej, wiesz, nie będzie się wpierdalał. – syknął Blackburn złowieszczo.
- Pewnie siedzi w tym pojebanym gabinecie i rozmyśla jak wielkie jest jego ego. – parsknął Percy. – Straszny łom z niego, taki sztywny i skurwielały, nie sądzisz?
- Łomem to jesteś ty, bo jeśli masz coś, co można spierdolić, spierdolisz. A on jest łomem ALBO szczwanym spryciarzem, bo na takiego wygląda. Gdyby był debilem, nie byłby tak tytułowany w West Midlands. – mruknął Cornelius, i przystanął. – Kurwa, coś jest nie tak. Lilly jak zwykle spierdoliła, ale zawsze darła ryja, a teraz milczy. – burknął krótko. – Lilly! – krzyknął, przywołując ją jak psa.
Percy i Blackburn stali gdzieś w półmroku świateł, pierwszy mędził coś o wiecznie spalających się jarzeniówkach w tej wilgoci, a Cornelius był wyjątkowo przejęty, że obiekt się nie odzywa.
- Albo ten cwaniaczek ją nie wiem jak, ale jakoś stąd wyciągnął, albo wczorajsza mieszanka barbitalu i koki była mocna bądź zabójcza. – insynuował ckliwie Blackburn.
- Szkoda by było… - mruknął knutowato Percy. – Dupę ma fajną, jakby ją zjarać, to i … - burknął, na co Cornelius strzelił go w twarz.
- Niech ci nigdy do głowy nie przychodzi dupczenie obiektu. – syknął ostrzegawczo.
- Ta, a Brenda? – jęknął lekceważąco, na co zarobił drugiego plaskacza.
- A Brenda to Brenda, i wara od niej. Znajdź sobie jakąś tępą laskę na dyskotece, przeleć i się uspokój. A jak nie to zaraz dostaniesz Androcur dożylnie… - wyrecytował szybko, na co Percy zamknął pysk i się już więcej nie odzywał. – Lilly, cholera jasna!
Ktoś zaszurał butami i chlipnął.
- No jesteś… - mruknął cicho i jakby z nutą troski. Percy parsknął śmiechem.
- Idę włączyć generator. – stwierdził krótko i coś zgrzytnęło. Wtedy światła zapaliły się dosłownie wszędzie. Collins spostrzegł wokół siebie dziwne sprzęty – nieco podobne do tego czegoś, co targał Percy przez korytarz, ale jednak inne… z rurkami do przetaczania krwi, sprzętem do dializy… Wszystko było widocznie pozostawione po rychłym użytku, bowiem wszędzie zalegały stare, czarno bordowe plamy krwi. Sam siedział pod biurkiem, zasłonięty deską frontową, wyglądał przez niewielką szparę z większej odległości. Czuł się jak w czołgu, mając bardzo małe pole widzenia, a bał się, że któryś z pseudo doktorów przejdzie w niezauważony sposób i dorwie nieproszonego gościa.
- Martwiłem się o ciebie. – przekonująco stwierdził Blackburn. Czuć było wyraźną nutę czułości i sztuczności zarazem. – Pójdziesz grzecznie z nami, czy zrobisz tak jak zwykle?
Dokładnie wtedy szurnięcie o beton i głos biegnięcia przeplatany z płaczem dotarł do Collinsa. Cornelius natomiast krótko westchnął sobie i zaczął gdzieś iść. Głos taktowych kroków przeplatał się z dreptaniem w tle jak metrum ¼ z 4/4, i ten stukot na RAZ zbliżał się nieomylnie w stronę Michaela, Collins zaczął się trząśc, jakby wisiał w lustrze wody na środku oceany i prosto w jego stronę płynął rekin. Blackburn wszedł do pokoju, stanął na chwilę, pociągnął nosem i mruknął:
- No zajebię tego co tu palił przy sprzątaniu. O ile ten jebany burdel można nazwać kiedykolwiek sprzątanym. – wycedził nosowo i skierował się w stronę metalowej szafy, skąd wyciągnął jakąś metalową walizkę i podszedł do biurka pod którym siedział Collins; skulony jak trusia, powstrzymujący się od głębszego oddechu i próbujący nie wydać z siebie ani jednego dźwięku. Cornelius upuścił walizkę z grzechotem na ziemię, schylił się, nie szczędząc trafnych rzutów mięsem. Michael wtedy dobrze widział jego zmanierowaną twarz i… podniósł ją frontem do biurka. Twarz, nie walizkę.
Jego maniera przekształciła się w ironiczny uśmiech i tak zastygła. Świdrował Collinsa wzrokiem, oboje wiedzieli, że siebie widzą, Michael był nieruchomy jak Statua Wolności a Blackburn prychnął, popatrzył raz jeszcze w jego oczy i krzyknął:
- Percy! Mamy dodatkowy obiekt badawczy!
Tak widział to Michael w swojej głowie. W rzeczywistości Blackburn naprawdę upuścił tę walizkę, ale nie spojrzał w ogóle na biurko od tej strony – podniósł ją szybko, niezbyt delikatnie rzucił na blat i rozpakował. Collins za cholerę nie mógł wiedzieć co to jest, jedynie po syczących odgłosach mógł się domyślać ładowania jakiejś strzykawki pneumatycznej, albo jej pochodnej. Jak na razie, to przez swój wizjer miał jedynie dobry widok na krocze i kieszenie Corneliusa. W pewnym momencie upadło pudełko z lekami, które się rozsypały, więc Collins mógł się przyjrzeć czym chce faszerować Smoke – był to Loritab, czyli nic nadzwyczajnego jak na szpital, ale jednak bardzo uzależniającego. Mimo wszystko, Blackburn schował to do kieszeni, a zajął się czymś innym na stole, prawdopodobnie nabijaniem już „naboju” do pneumatyka. Tabletkę, która upadła pod nogi Michaela, Collins wziął do swojej kieszeni.
- Percy, gdzie się podziała morfina? – zapytał, wkurzony. – Matka wie, że ćpiesz? – roześmiał się szyderczo. – Laboratorium to nie wystawa dla bezdomnych. To kosztuje.
W tym samym czasie rozległ się niewyobrażalny, i nigdy dotąd nie słyszany krzyk – modulowany i przeciągle przeraźliwy. To krzyk Lilly. Chwilę potem kurdupel Percy wykopał drzwi gabinetu i wszedł z szamotającym się obiektem badawczym, spętanym drucikami z jednej strony wychodzące z ciała Lilly a drugie końce miał początek na biegunach akumulatora samochodowego. Blackburn podszedł do niej spokojnie, jak weterynarz do zwijającego się z bólu zwierzęcia, złapał mocno za prawe przedramię i wstrzelił … ale co? Michael nie miał pojęcia. Podejrzewał jakiś środek uspokajający wysokiego kalibru, bowiem Obiekt za chwilę przestał się szarpać i stał na wacianych nogach, podtrzymywany przez Percy’ego. Cornelius znów podszedł do biurka, coś pogrzebał i jednocześnie nakazał przypiąć obiekt do „tronu”. Percy skierował się z Lilly w stronę fotela, który jakoś w ogóle nie przypominał fotela medycznego, miał on w sobie namiastkę i fotela dentystycznego (ze względu na wiszące ruchome lampy na wysięgnikach oraz przesuwną półeczkę z jakimiś bliżej nieznanymi mu sprzętami, wyglądającymi jednak jak wiertła dentystyczne), i urologiczno-ginekologicznego (klapa i podnóżki) oraz zwykłego stołu zabiegowego, gdyż zaraz po usadzeniu Obiektu i odsunięciu niepotrzebnej zastawy (podnóżków i wierteł), Percy upiął kończyny, tułów i szyję Lilly do fotela i za pomocą małego pilocika fotel podwyższył się i odchylił oparciem do tyłu, zagłówek pozostawiając w takiej pozycji, że Obiekt miał szyję wygiętą maksymalnie w tył, toteż siłą rzeczy nie mógł ani zbyt wiele widzieć, ani się za bardzo ruszyć. W jej usta została włożona zwijka bandażu nasączona przez Percy’ego rozcieńczonym spirytusem, co miało pewnie spełnić zadanie upojenia, uspokojenia i stworzenia pełnej ciszy.
Blackburn podszedł z jakąś małą strzykawką, poklepał w żyły i wstrzyknął to „coś”.
- To co dzisiaj mamy? – mruknął znudzony Percy.
- Xyrem. Widzę że jak zwykle się wycwaniłeś i dałeś knebla z alkoholem. Przygotuj maskę tlenową jak coś, bo jak spłynęło jej w układ to się zacharcha na śmierć. – burknął, włączając monitor. – Zsyntetyzowałeś wczoraj bloker gamma?
- Tak, wyszło niezłe świństwo, ale trzeba zobaczyć efekty. Jak Lilly się zaraz ocknie umysłowo to podam, na razie pójdę wydzielić dawkę. Ile?
- Na początek daj 0,25 ml, damy domięśniowo, zobaczymy reakcję, to rzucimy na żylną.
W chwili, gdy Percy poszedł po to gamma coś tam, Blackburn usiadł na taborecie przy wybudzającej się Lilly, a raczej może lepiej ogarniającej rzeczywistość, bo cały czas była przytomna. Wyjął knebel z jej ust.
- Wiesz że dzisiaj jest ważny dzień? – mruknął, nachylając się nad nią.
- Wczoraj też był. – odparła cichutko.
- Ale wczoraj dostałaś bez przygotowania. Dzisiaj wszystko będzie dobrze, nie będzie kokainy ani barbituranu.
- A jeśli ucieknę? – chlipnęła.
- A wtedy zajmiemy się twoim siostrzeńcem – bękartem i będziesz go miała na sumieniu… - roześmiał się złowieszczo. – Właściwie, to co byś nie zrobiła, prędzej czy później…
- 0,25 blokera gamma, proszę. – przerwał Percy, wchodząc z małą, podłużną strzykawką, w której była jakaś zielono-żółtawa ciecz.
- Widzę, że musiałeś też drugie 0,25 upierdolić w kitlu. – sceptycznie burknął Cornelius gdy zobaczył plamę na fartuchu, przejmując narzędzie pracy. Zdjąwszy czapeczkę z błyszczącej, grubej igły, przyjrzał się kolorowi preparatu po czym bez słowa wbił ją w ramię Obiektu, który chyba był jeszcze oszołomiony wcześniejszym medykamentem.
Collins natomiast siedział pod stołem nie mniej zdruzgotany i oglądał całe to przedstawienie. Przedstawienie, które się dopiero zaczynało…
Chwilę potem zgodnie z przewidywaniami Blackburna Lilly zaczęła się dusić, ale szybko temu zaradził podając maskę tlenową. Oddech się na chwilę wyrównał, po czym Lilly zaczęły trząść drgawki, następnie z nosa popłynęła krew, a cały dramatyczny widok dopełniła zbierająca się piana w jamie ustnej. Cornelius dokładnie wtedy polecił Percy’emu przynieść całą próbówkę tego blokera gamma, sam chwilę popatrzył na cofające się i bielejące gałki oczne, dopiero wtedy podbiegł do metalowej szafy, wyjął zafoliowany skalpel, zapakowaną rurkę tracheotomijną, butelkę tego brązowo-pomarańczowego płynu do dezynfekcji, wraz z rękawiczkami i gąbką. Czym prędzej naniósł go na szyję Lily pod chrząstką, wyjął skalpel, naciął szyję, rozchylił ścianki i włożył rurkę, dokonując w ten sposób szybkiej tracheotomii. Obiekt zaczął oddychać normalnie, lecz nie zaprzestał drgać, toteż Cornelius popędził Percy’ego, który niósł w grubych rękawicach szklany słój z tą samą cieczą. Blackburn w międzyczasie zdjął ubabrane krwią i dezynfekatorem rękawiczki, wyciągnął z otwartej metalowej szafy pistolet strzykawkowy, wyciągnął pojemnik, załadował i wstrzelił kolejną, niemałą porcję tego „czegoś” w brzuch Lilly. Dosłownie dwie sekundy potem drgawki ustały, praca serca się unormatywniła, a Blackburn, bardzo wesół, przybił piątkę Percy’emu wzrokowo.
- Trzeba posprzątać na zapleczu. – mruknął knut, na co Blackburn poszedł w to samo miejsce, gdzie Percy łaził po „leki”.
- Możesz iść do domu. – odparł na odchodne. – Poradzę sobie dalej, jak coś, zawiadomię cię. – po czym zamknął drzwi z napisem „LABORATORIUM”, a chwilę potem wyszedł też Percy, wcześniej pozbierawszy swoje manele.
Michael z przerażeniem oglądał scenę próby laboratoryjnej na Lilly. Nie śmiał nawet pomyśleć, co takiego wcześniej testowali z Corneliusem, skoro ma ona pół twarzy jak zombie, sam był jednak zdziwiony jakich silnych leków przeciwbólowych używają na niej, by nawet nie drgnęła w przypadku nagłej potrzeby wykonania tracheotomii. Nie miał też pojęcia jak, i w której chwili się wydostać, aby nie spotkać przypadkiem Percy’ego czy Blackburna. Siedział jak idiota w biurku i nie miał absolutnie żadnego planu, aby stąd wyjść.
Wtedy tez wszedł Percy w kurtce z powrotem.
- Panie Blackburn, wie pan, tego nowego nie ma na oddziale … - mruknął, a Michael przełknął ślinę. – To nie dziwne?
- Może zapomniał, nowy jest… - burknął krótko w skupieniu.
- No tak, ale jego płaszcz jest w gabinecie, i w ogóle wskazuje na to, że powinien być, a go nie ma… - odparł podejrzliwie. Blackburn wypadł przez drzwi laboratorium.
- Czyli jest takim samym szczwanym liskiem jak jego poprzednicy. – obwieścił. – Znajdź go. – wskazał mu akumulator z drutami do łapania Lilly. Collinsowi drgnęło serce, i już czuł, jak te strzałki wbijają mu się w ciało, gdy z metalowej szafy stojącej za Michaelem wyszedł… Huxley. Blackburn i Percy stali jak wryci.
- Whitcombe? – jęknął kurdupel.
- Azarow. Benedict Azarow. – odparł z rozbrajającym uśmiechem, na co Blackburn się roześmiał.
- Proszę, proszę, tatuś wysłał synka na zwiady, i nie sądził że synuś umoczy? – śmiał się szelmowsko. – Percy… zajmij się Synkiem Tatusia. – Percy pewnie zaczął marsz ku Whitcombe/Huxley/Azarow’owi, na co ten wyciągnął broń, strzelił kilkakrotnie. Percy skrzywił się, podniósł brew, parsknął śmiechem i kontynuował krok, ku zdziwieniu Benedicta. Miał on na sobie kamizelkę kuloodporną. Gdy dotarł do niego, rozpoczęła się szamotanina, której przyglądał się biernie Michael, a w końcu Percy penem insulinowym zadał cios i zapewne dawkę insuliny Azarowowi, który chwilę ustał, spojrzał na swoje ramię i zemdlał. Percy splunął metr od Collinsa i mruknął:
- A jednak ta cukrzyca czasami jest użytecznym ciulstwem.
- Zdejmij Lilly, daj ją na leżankę, nie ruszy się. Wsadź tam Azarowa. – westchnął, podchodząc do biurka. Collins w tej chwili był jeszcze bliżej zawału niż wtedy, gdy oglądał Lilly, bowiem Blackburn stał od niego w odległości nie większej niż pół metra. Mimowolnie cofnął się w głąb biurka i zwinął się jeszcze bardziej, aby nie było go widac przez luft z przodu.
- Musimy pogadać, Ken. – mruknął do Percy’ego. – Zostawmy pana Azarowa, niech popatrzy na swój dzisiejszy niezłapany cel. – roześmiał się krótko.
Pominąwszy śmiech w głowie z imienia Percy’ego, Michael wiedział, że ma teraz jedyną szansę wyjść niespostrzeżonym przez Blackburna i Percy’ego, jednak na 100% zostanie zauważony przez Azarowa, i podejrzewał, że ten da mu wyjść bez słowa. Mimo wszystko Collins padał jak mucha od palpitacji serca, i miał wyraźnie dość całej tej szopki, chciał już się znaleźć na górze. „Mogłem tu nie schodzić…” powtarzał w myślach.
Czubek głowy Michaela wynurzył się zza biurka jak głośniki obwieszczające „CZAS NA TELETUBISIE”. Uważnie spojrzał na uwięzionego Azarowa, który kombinował coś przy pasach – Collins natomiast szybko wstał, przemknął między biurkiem i metalową szafą. Azarow się tylko uśmiechnął, i dalej szperał w szlufce, gdy nagle śrubokręcik którym próbował się uwolnić, spadł na ziemię. Azarow chrząknął krótko, i szepnął:
- Podasz?
Michael wiedział, wiedział że nie powinien tego robić, ale jeśli uwolni Azarowa, wydusi z niego więcej, niż może się zdawać. Może też wpaść w łapy Blackburna – czyli albo wszystko, albo nic. Podkradł się szybko, podrzucił śrubokręt i podszedł do drzwi. Klamka była od drugiej strony, a do tego drzwi otwierały się do wewnątrz, i miał już wychodzic, gdy do drzwi ktoś podszedł i je otworzył – Collins schowany został za skrzydłem drzwi.
Nietrudno było się domyślić, że była to Brenda. Stanęła jak wryta, wypuściła jakieś papiery z rąk, po czym je pozbierała na szybko.
- Dean?! Co się… - jęknęła z niedowierzaniem. Wtedy do pokoju zajrzał przez laboratoryjne drzwi Cornelius.
- Nie Dean, tylko Benedict Azarow. – na jego twarzy rozbłysł szelmowski uśmiech numer dwa. – Pozwól na chwilę. – zaprosił ją gestem ręki do środka, i spojrzał na otwarte na oścież drzwi, za którymi siedział Michael. Zmarszczył brwi, i bezbłędnie podszedł do nich, po czym je zamknął.
Michael to dziecko szczęścia. Gdyby nie parawanik i umywalka za nim, Blackburn zapewne by go odkrył. Mina Collinsa była bliska płaczu, , bowiem widać było jego buty, ale Cornelius wyraźnie nie zwrócił na to uwagi i wrócił do laboratorium. Stojąc tam, mało co nie zwymiotował – w umywalce leżały jakieś odpadki z operacji, krew, ogółem – syf, kiła i mogiła. Gniło to w starej, zakamienionej umywalce, o zardzewiałej armaturze. Czym prędzej wybiegł blady, chciał już przymknąć za sobą drzwi, gdy ktoś je złapał i pociągnął do siebie. Azarow. Bez słowa zrozumiał, że należy spierdalać stąd jak najszybciej – Azarow czym prędzej gdziekolwiek – byle dalej, Collins natomiast biegł i myślał co ma zrobić. Jeśli nie będzie na dyżurze – sprawa dla Blackburna będzie klarowna, jednak jeśli będzie na dyżurze, Cornelius może sobie pomyśleć, że po prostu poszedł do łazienki czy coś. I taką właśnie wersję przyjął Michael.
Zdyszany, blady i zlany potem usiadł na fotelu w gabinecie i złożył twarz w ręce. To, od czego w tej chwili uciekł, to niewyobrażalne tortury i męczeństwo, a to co właśnie ryzykuje, jest dokładnie tym samym. Sięgnął do kieszeni, i wyciągnął coś, co wyglądało jak Loritab, ale nie miał zamiaru przetestować tego na sobie. Włożył to z powrotem i wstał do łazienki. Spojrzał na siebie w lustrze – wyglądał jakby ktoś go otruł polonem, albo miał objawy choroby popromiennej, tak stwierdził, jednak wiedział, że popada w paranoję. Bolało go całe ciało, czuł że jest cały spięty, w uszach cały czas mu coś dzwoniło, jego ręce drżały. Nachylił się do umywalki i przypomniał mu się widok zza parawanu, co spowodowało, że Collins momentalnie poczuł konwulsje i zdążył dobiec do muszli klozetowej, aby zwymiotować. Chwilę potem, odetchnął spuścił wodę, oparł się tym razem o ścianę, i nie patrząc na przeklętą umywalkę, umył sobie twarz. Kiedy już uważał, że czuje się dobrze, postawił się do pionu i nie dalej jak sekundę potem zemdlał.
Obudził się na leżance, na której niegdyś przyjmował sparaliżowaną strachem Brendę. Czuł się, jakby ktoś uciskał mu głowę, albo zrobił sobie z niej piłkę bejsbolową, bo cholernie bolała go głowa z tyłu. Dotknął się tam, poczuł jeszcze większy ból i wymacał opatrunki. Moment później zauważył, że ma na szyi kołnierz ortopedyczny, jęknął coś niewyraźnie, usiłując zobaczyc, kto krząta się obok.
- Panie Collins, proszę się nie ruszać. – mruknął Blackburn, całkiem normalnie, nie jak kilkadziesiąt minut wcześniej zwracał się do Lilly. Pochylił się nad nim, i Michael ujrzał jego bezecną twarz.
- Co się … - wydukał, zamurowany.
- Zemdlał pan w toalecie, a przy okazji walnął przy tym głową o parapet. – odparł, przygotowywując jakąś strzykawkę. Kiedy Michael to zobaczył, chciał się ja najszybciej zerwać i uciekać, lecz nie mógł się ruszyć. Nie, nie miał założonych żadnych pasów. Po prostu nie miał siły.
- Panie, idź pan z tą strzykawką…! – jęknął z przerażeniem, ale przekonująco. Blackburn spojrzał się na niego, uśmiechnął w dziwny sposób, zaśmiał się krótko nie otwierając ust.
- Igieł się pan boisz? – odparł, widocznie rozbawiony. Collinsowi wcale nie było do śmiechu. Nie wiedział co to jest, nie miał pewności czy to witamina czy kuźwa bloker gamma. Nic nie wiedział.
- Niepotrzebne po prostu. – wycedził lakonicznie. Cornelius przeniknął go wzrokiem, dokładnie tak jak w wyobrażeniach Michaela, gdy ten miał go złapac pod biurkiem.
- Nic pana nie boli? – zapytał, wpatrując się cały czas w jego oczy.
- Nie. – skłamał pewnie. Bolało jak skurwysyn. Ale nie chciał ryzykować, co miałby mu podać Blackburn, który kiwnął głową, mrucząc „jak pan woli” i wyrzucił strzykawkę do żółtego kosza na odpady medyczne. Coś tu nie pasowało Michaelowi. Skąd ten syf w umywalce, skoro Michael przed chwilą wyrzucił niezużytą nawet strzykawkę, ale już jednak napełnioną – mało tego, moment później założył żółte rękawiczki i mędził, że nie wie kto tu urzęduje, ale robi większy bajzel niż jego dzieci.
„Ja pierdolę” – pomyślał Michael. – „Dzieci? Kurwa, albo ktoś mnie tu robi w konia, albo jestem wariatem.”
Collins już naprawdę zgłupiał. Jest w domu wariatów i czuje się jak pomyleniec. Cała sytuacja zaczęła go przerastać – nie ufał Blackburn’owi, powiedziałby że łże z tymi dziećmi. Ale jeśli to powiedział, to podważył swoją nieufność, a co za tym idzie – zniechęciłby Collinsa do dalszego penetrowania piwnicy. Z drugiej strony miał Forresta, zaufanego człowieka i zbłąkaną przez Lilly Brendę. Pytanie jest następujące:

KOMU WIERZYĆ?!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz