Chanka

Chanka

piątek, 31 października 2014

MY NAME IS CHUJ. TĘPY CHUJ.

- Pieprzyc to. – mruknęłam. – Jeszcze udawać że nic się nie stało, szczyt bezczelności. Takie teksty, to może wciskać turystom.
Wstałam, a raczej powlokłam się do łazienki, zgasiłam kiepa, bo straciłam na to wyraźną ochotę, umyłam się, jak każdy cywilizowany człowiek i spojrzałam w lustro.
To ten dzień, w którym zatrzymała się Ziemia. A raczej te trzy metry nad niebem, to było to zatrzymanie Ziemi. Dziś zaczęła się kręcić, i już nie niszczy wszystkiego. Koniec miłości, majtki na dupę.












When a man loves a woman
Spend his very last dime
Trying to hold on to what he needs
He'd give up all his comforts
And sleep out in the rain
If she said that's the way
It ought to be

Kolejnego dnia, przeszczęśliwa, powróciłam do roboty. O taak, już czuję znów ten zew wolności, gdzie nikt mi nie mówi co mam robić, gdy nie martwię się, co się dzieje z kimś tam, i mogę sobie bezkarnie robić, co mi się podoba, hehe.
Z pokerową miną weszłam do gabinetu, gdzie siedziała Baśka, cała taka wesoła i rozpromieniona, jak w reklamie kawy – siostra, chyba się zakochałam.
- Czo, bambaryo? – krzyknęłam z korytarza, typowo po wieśniacku.
- Ach, cześć! – wykrzyczała, podskakując na krześle, jakby ktoś jej szpilkę wbił w … Nieważne.
- Elo, elo, sześc, dwa, zero. Nuda? – burknęłam ze śmiechem. Dopisuje mi humor jak w mordę strzelił.
- Ach, nie, nie, nie nuda… - mówiła, patrząc gdzieś w okno. Spojrzałam w to samo okno, sprawdzić, czy coś tam nie wisi/stoi/leży, i z powrotem na nią.
- Koli? – zapytałam niepewnie.
- Tak, bez cukru. – mówiła, odrywając w końcu wzrok od tego okna.
Zmarszczyłam brwi, i nastawiłam ekspres, po czym usiadłam, spojrzałam na zegarek, wskazujący za 15 minut śniadanie.
- No, to co się stało, że zaszczyciłaś swoją obecnością, moje nędzne, oficerskie progi? – bąknęłam.
- Ach, bo wiesz… - westchnęła marzycielsko.
- Tylko nie, nie reklama, ach siostra, chyba się zakochałam, rzygam tym.
Baśka spasowała, i spąsowiała jednocześnie.
- No, snajper, jak snajper, ale nie wiedziałam, że jasnowidz. – burknęła.
- Chodźmy na śniadanie. – parsknęłam znudzona.
- Ale…
- Ale! Chodźmy!
Kroczyłam dumnie przez korytarz, w kierunku stołówki, na której zostałam wytknięta i zauważona przez wszystkich. Zwłaszcza przez własny pluton, który stał w kolejce. Znów patrzyli się na mnie jak na pedofila. A ja czuję się jak pedofil w domu starców. Poszłam po szamę bez kolejki, Baśka nie chciała jeść, toteż siadła tylko obok i wodziła wzrokiem po sali. Ja, przeżuwając jedzenie, wodziłam za nią, o co chodzi.
- No, to, hę, gadaj, pani. – wybełkotałam, z najmniejszą doza kultury.
- Nie tu…
- Daawaj. – jęknęłam.
- No ni… ee.. – nagle przerwała. Szybko odnalazłam wzrokiem jej obiekt westchnień. Trzymała go na wzrokowej smyczy, aż do stolika. Ten na nią krótko spojrzał, do mnie zasalutował i poszedł. Obejrzałam się znowu na nią, a ta była cała czerwona. Z pewną miną, ledwo utrzymując jedzenie w ustach, zaczęłam się śmiać.
- No… pani Kania, kągretulejsząs. Znalazłaś sobie największego cwela, ze wszystkich cwelów, jakich mogłaś wybrać. jegomość Kapitan Torpedał, tyle w temacie.
- Jaki tam pedał, pełni sił fa…
- Nie zdradzaj mi szczegółów, jem.
- Z tym Torpedałem zawsze się powtarzasz. Mogłam się domyślić, że tak powiesz. Ty i te twoje szczeniackie seriale i filmy.
- Mówisz, Torpedał, pospolite? Dobra! Ceron to chuj. Chociaż jak go tak nazywam, to zastanawiam się czy nie obrażam chujów wszechświata. Co ty na to?
- Pani Kapitan Dupo, przestań pedałować.
- Mówisz, nie pedał? Takiego wała.
- Takiego to by każda chciała.
- Czy ja dobrze myślę co robiliście? Znów należy mi się skrzynia wudżitsu?
- To już dawno… wygrałaś przecież skrzynię. Ale ostatnio było bosko i niebezpiecznie…
- E to wiem. Jak pociąg…
- Że tu, tu tu tu, tu, tu tu tu i szybciej?
- Nie. Bez ogumienia i piszczało się wam na ostrych wirażach. Popatrz na mnie. To ty. Widzisz to wybrzuszenie w policzku? To kotlet czy wał?
- DESZCZ, STANOWCZO, PIERDOL SIĘ! – ryknęła. Wszyscy sierżanci z tyłu podśmiewali się z naszej rozmowy. Dowaliłam do pieca:
- Z przyjemnością.
Cała ława poszła salwą śmiechu. Biedacy już nie wyrabiali, ja natomiast skończyłam, odniosłam talerz i powędrowałam dalej do gabinetu, wraz z zadurzoną Baśką.
- Ale myślę, że to szansa na więcej…
- Nie sprzedawaj mi swoich przeżyć, nie jestem producentem filmów porno, kurde, jeszcze miałam iść do Księcia!
- Tak go teraz nazywasz?
- Jego już nie ma… nieważne… Zdrada nie popłaca.
- Ach, no bo my, wczoraj myśleliśmy, że mieliście ekstra romantyczną kolację przy świecach, bo zamienił się z Ceronem na dyżury…
Stanęłam jak wryta, spojrzałam na nią i potem znów przed siebie.
- CO?!!! – ryknęłam.
- No, eee… no zamienił się z nim na dyżury… no bo… no tak chciał Ray, chciał coś ci zorganizować, i się zamienił, ale teraz to podobno go zwolnili, wiesz? Mam nadzieję, że nie przez to.
Wszystkie kolory tęczy zagościły na mojej twarzy. Na początku chorobliwy burak, ze wściekłości, potem bledsza pomarańcz, przechodząca na żółto, bo zaczęło mi się robić od tego niedobrze, następnie na zielono, trochę niebieskiego i w końcu fioletowo, bo ciśnienie zabuzowało mi w krwi. Istotnie, zawrzała, jak cholera.
- E… ej, co się stało?

- KURWA MAĆ!

środa, 29 października 2014

... who's gonna drive you home, tonight?

Milczałam, wpatrując się w jakiś bliżej nieokreślony punkt w przestrzeni. Kuba też na mnie nie patrzył - siedział ze zmarszczonymi brwiami, opierając się o rękę w jakimś zdystansowanym grymasie.
- Mówiłem, że jeszcze nie. - szepnął, szukając niczego w powietrzu oczyma. - To nie odpowiednia pora. Nieważne. - zaczął się motać, jakby sam nie wiedział, co już odebrałam, a czego jeszcze nie. I niekoniecznie źle.
Przetarłam twarz, jakbym płakała i przybrałam zadumaną pozę. W rzeczy samej - moja głowa w środku przypominała jakąś Sodomę i Gomorę różnistych myśli. CO, DLACZEGO, JAK, JESTEM ŚLEPA, JEŁOPIE, EHE, A MOŻE TO ŻARTY, A MOŻE JA NAROBIŁAM NIECHCĄCY JAKICHŚ NADZIEI?
Odchrząknęłam cienko w głuszy własnego mieszkania. Jakub podniósł głowę, jakoś chyba źle to odebrał.
- Będę się zbierał... - mruknął cicho, biorąc do ręki kurtkę.
- Źle, nie, nie, zaczekaj, nadinterpretujesz, nawet głupie chrząknięcie. - wymamrotałam szybko w tempie enigmy. - Siądź, porozmawiajmy.
Spojrzał na mnie tak nieufnie, że żałowałam iż w ogóle zatrzymałam jego wychodzenie stąd.
- To nie ma sensu, jesteś pij...
- I może lepiej? - bąknęłam. - Ciężko mi... ciężko mi się oswoić z tą myślą. Ty nigdy nic nie pokazujesz, nie ukazujesz, jesteś jak jakaś dysfunkcyjna mimoza. Skąd mogłam...
- Toś powiedziała. Przyganiał kocioł garnkowi. - słusznie zauważył.
- Tak, masz rację. Też jestem mimozą. - burknęłam, bo to słuszna prawda. - I nie wkurza cię to?
- Nikt nie jest bez wad. - odparł.
- I co, też byś ze mnie wymazywał wszystko co złe?
- Jakie też? - zdziwił się. - Cholera, no nie, dlaczego miałbym kogoś zmieniać? Każdy odpowiada sam przed sobą przy lustrze. Nie mnie oceniać co robisz i jaka jesteś.
- Przecież mnie znasz.
- To co masz na myśli to chwilowe. Kiedyś sama to zrozumiesz. - uśmiechnął się, po raz pierwszy tego wieczoru.
- Bo co, bo wiesz, bo jesteś starszy, ćpałeś, jarałeś, chlałeś, nie?
- Słuchaj. - kucnął przede mną. Spojrzałam z zażenowaniem w bok. - Jestem za każdym razem w Rezerwuarze. Robię to samo co ty i cała nasza trupa teatralna. Nie mam z tym problemu. Ludzie słabi i słabsi.
- Jestem słaba, tak? - wyszlochałam ze smutkiem, jakby ktoś mi powiedział że jestem głupia. Przecież ja jestem super twarda, super komando, super żołnierz, dżarhed, pała z wojska. Nie jestem cienką cipą.
- Jesteś słabsza. Teraz. Dlatego nie chciałem ci nic mówić. Widzisz, płaczesz. - przetarł mi łzę z policzka.
O KURWA JA RYCZĘ.
- ... ale ... ale co ja mam takiego, że cię że tak powiem... trafiło na mnie? Jestem okropna.
Jakub krótko się zaśmiał, wzruszył barkami.
- Zakochałaś się kiedyś?
- Zdawało mi się że tak. - znów, spojrzałam gdzieś nie wiem gdzie.
- Nie, nie mówię o tym gadzie. Ale, czy wtedy coś cię trafiło, takie coś, że wiesz, że musisz z nim...
- Przestań, proszę.

Nastała znów dłuższa chwila ciszy.

- Dlatego to nie jest odpowiedni moment. Zrobisz coś wbrew sobie, coś głupiego, a ja jesteś ślepy na to co robisz i źle to odczytam.
- Co odczytasz?
- To zobaczysz co zrobisz. - wymamrotał, już się odwracając. Nie dosłyszałam tego, ale wiedziałam jedno, muszę go zatrzymać. Booooooney M, ja muszę, MUSZĘ!

Dopadłam go w drzwiach i jakimś dziwnym sposobem przewróciłam na ziemię. Jeb. Będę mieć pranie czerepu u sąsiadów. Ale wiecie co?
WALI MNIE TO.

- O żesz, jeny, przepraszam, ja chciałam tylko... - złapałam się za głowe. Istotnie, nie chciałam nokautować. Przywalił tak głucho w podłogę, że aż ja się skrzywiłam, a uwierzcie, że jeśli ja się krzywię (a widziałam i słyszałam w życiu dużo dziwacznych, strasznych i makabrycznych rzeczy) to musi być naprawdę ... takie wzdrygające. Aż po ciarki.
- Mówiłem że zrobisz coś głupiego, ale nie wiedziałem że akurat to. - złapał się za tył głowy.
- Zaraz przyniosę lodu, jeeeej, idź się połóż na sofę czy gdzieś... - ostatnie słowo tak jakoś mi wpadło w zdanie i zabrzmiało ... dość dwuznacznie?
Położył się na sofie, a w zasadzie tak w połowie. Przytargałam jakieś szmaty takie worki na lód i przyłożyłam w tył głowy.
- Cholera, jakie zimne! - syknął.
- A weź nie marudź chłopie. - poczułam się już normalnie. No może nie do końca, bo stałam za nim, trzymając worek na głowie (oczywiście nie swojej) a drugą za podbródek i nie wiem czemu, przytuliłam (tak to określę) ją do swojego sadła.
O ja, ale ma fajny zarost. - pomyślałam sobie.
- I lepiej już? - mruknęłam zakłopotana.
- Mhm. - potwierdził. - Zuzka, ja już naprawdę muszę i lepiej będzie jak ... - zaczął, ale ja siadłam obok i zaczęłam świdrować wzrokiem.
- Nie kręć już. Wiem już co czujesz do mnie. Oboje wiemy. Nie magluj mnie tu piosenkami, i wiem że nie powiesz tego wprost, bo jesteś facetem.
- Nie chciałem ci tego mówić, bo wiem, że w takiej sytuacji bardzo ci się spodoba jakieś inne męskie ramię. Na przykład moje, idąc na łatwiznę.
- Jaką, cholera, łatwiznę?
- Dostajesz wszystko na talerzu. Mnie.
Chwilę pomyślałam. Ma rację, oj.
- A co, chcesz udawać niedostępnego? - głupio zapytałam.
- Nie. - wstał już wyraźnie z tej swojej dziwnej pozycji. - Może słabo umiem odczytywać twoje sygnały, ale teraz jestem niemalże pewien, że wiesz że jestem twój. Nie chcę być kimś, kto zapełni twoją pustkę po innym. Chciałbym być kimś kto na taka pustkę nie zezwoli.
- I wiesz co?
- Co. - mruknął znów, kolejny raz idąc do drzwi.
- I teraz zrobię to coś głupiego o czym myślałeś.

*ZAGADKA - CO TO TAKIEGO?

Scenariusz ten sam, budzę się twarzą w dół na piersi znajomego mi mężczyzny. Tak samo, jak zwykle, kompletnie nago, tylko kołdra przykrywała nas od pasa w dół.
Jakub nie spał, podniosłam się lekko, z uwagą i wstydem, aby nie ukazywać mu w świetle dziennym mojej nagości. Popatrzył na mnie takim monotonnym wzrokiem i pogładził po ramieniu. Ja również patrzyłam na niego niezbyt wesoło… OJJJJJ CZUŁAM SIĘ JAKBYM MIAŁA 15 LAT I WŁAŚNIE POSZŁA DO ŁÓŻKA Z PIERWSZYM LEPSZYM ŻIGOLEM, A MAMA ZARAZ WRÓCI ZE SKLEPU.
- Jesteś piękna. – stwierdził krótko i dosadnie. – Zwłaszcza w tym stroju. – uśmiechnął się. - Rozumiem, że chcesz, aby to zostało między nami?
- A co, chciałeś się komuś pochwalić? – parsknęłam.
- Nie, po prostu chcę się upewnić, czy dobrze myślę. Ja również nie chcę być zadręczany przez Wenoma i Hewletta.
- Wszystko co tutaj się działo, zostaje między nami. – wyciągnęłam w jego stronę rękę, którą uścisnął. Położyłam się z powrotem, głaszcząc jego ramię.
- Czytałaś tę kartkę od niego? – zapytał, koniuszkami palców masując mi plecy.
- Nie. – mruknęłam szybko.
- Nadal go kochasz?
- Myślę, że nawet nienawidzę. – odwróciłam twarz w jego stronę, spoglądając na jego posępną minę.
- A czy ty… czy ty mnie byś kochała, jak jego … ?
Odpowiedziałam na to pytanie milczeniem, przybliżyłam się do jego szyi.
- Jeśli byś się zasłużył, to pewnie tak. – szepnęłam. – Pamiętasz, że zawsze mówiłam, że jeśli zostanę westalką do trzydziestki, to pójdę do ciebie?
- Tak.
- I jak myślisz, dlaczego do ciebie?
- Bo jestem kimś bliskim tobie, ale nie umiesz mnie kochać.
- Ale żeś to ujął, panie remuatyczny. Ale nie nawet o to… chodzi o to, że nie jesteś takim wyrzynaczem, jak Wenom, czy On. Jesteś prawdziwie romantycznym i nienahalnym facetem. Powinnam za ciebie wyjść, wiesz?
Kuba spojrzał na mnie podobnie jak wczoraj.
- Zrobiłabyś to? Wyszłabyś za mnie?
- Nie czas na takie obietnicę, ale jeśli miałabym wybierać pomiędzy zdrajcami i debilami… Wolę ciebie.

Usiadłam na chacie w kurtce, kiedy odwiozłam Kubę i glapiłam się w telewizor przez jakieś 15 minut. Zachciało mi się papierosa, zaczęłam więc grzebać po kieszeniach, szukając zapalniczki. W pewnej chwili nawinęła mi się pod rękę kuleczka papieru. Zmarszczyłam brwi i wiedziałam. Wiedziałam, że to przeczytam.

wtorek, 28 października 2014

NIEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE ODNAAAAAAAAAAJDZIE WINCYJ NAS... TA SAMA CHWIŁAAAAAA

Popatrzyłam się z uśmiechem na Jakuba.
- Na serio. – krótko westchnęłam.
Kuba spojrzał się na mnie krytycznym wzrokiem, skinął głową i zaczął dalej obserwować ulicę, jak na kierowcę przystało.
- Tak chcesz lizać rany? – spytał, co chwila na mnie spoglądając. Nerwowo w chuj.
- Myślę, że jest to dobrym lekiem. A ty odpowiednim lekarzem. – mruknęłam, spoglądając na okno.
- Na jakiej podstawie tak sądzisz?
- Nie jesteś dziwkarzem. Doskonale rozumiesz kobiety, ich problemy i uczucia. Nie jesteś też gejem. Jesteś kolejny, taki z lekka idealny. Tylko nie mów mi o sobie strasznej prawdy, dobrze? – zaczęłam mazać paluchem po szybie.
- Nie mam strasznej prawdy. Takiego jakiego mnie znasz, taki jestem. Nie mam nic do ukrycia, może po za tym, że nie miałem okazji przelecieć stada lasek, jak Wenom, czy twój były. – odparł cicho.
- Jesteś … jesteś zielony w tym temacie? – uśmiechnęłam się sama do siebie.
- Trochę. – westchnął lekko ze wstydem.
- To jak ja… - parsknęłam śmiechem.
- Nie no, ty podobno miałaś wspaniałego kochanka, rozumiem, że od kolejnych wymagałabyś czegoś więcej, niż od poprzedniego.
- Może nie tyle więcej, co czegoś innego. Może właśnie delikatnej miłości, nie napastliwej i gwałcącej, tylko lekkiej i pobudzającej zmysły. A może nie wymagam niczego. – westchnęłam znów, rozmarzona. Kuba zamilkł i krytycznie tym razem popatrzył na ulicę.
- Jeśli nawet bym się zgodził, to czego byś oczekiwała? – spytał niepewnie.
- Ja nawet nie potrzebuję seksu. Chodzi mi tylko o czułość i delikatność. To bycie. A tamto powyżej, może być takim dodatkiem, ciekawym urozmaiceniem… Chociaż, i może to jest to, ten zakazany owoc, dalej kusi…
- Czyli nie oczekujesz, abym poszedł z tobą do łóżka? – zaczął kombinowa, gestykulując rękoma.
- Powiem ci, że nie, ale w głębi duszy, liczę na to.
- Kobiety… mówią nie, myślą tak. – uśmiechnął się.
- Mężczyźni … niby zawsze gotowi, lecz odmawiają. – roześmiałam się, rechocząc.
Jakub spojrzał się na mnie po raz kolejny.
- Mogę z tobą zostać, ale nie licz na nic więcej. Nie taki jestem.
Zagryzłam wargę z uśmiechem.
- Zapłacę ci, jeśli chcesz. – roześmiałam się.
- Nie. – roześmiał się i on. – Nie o to mi chodzi. Chodzi o to, że … ech... - westchnął głęboko. Spojrzałam mu w oczy.
OOOO JAAAA WIELKI KRASNOLUD SZCZERZY SIĘ ZA OCZAMI.
- Coś cię dręczy? – spojrzałam na niego z lekkim uśmiechem.
- Widzę że ciebie coś dręczy.
- Nie, ciebie bardziej. Ta paplanina to jak robienie perkusji z pozytywki. Przekręć kluczyk i powiedz co masz do powiedzenia.
- To jest trochę ciężkie do...
Uśmiechnęłam się pod nosem i odchrząknęłam.
- Ciężkie to są walizki.
Jakub hurr-durr-nął coś pod nosem, ale nic złożonego nie powiedział. Nawet równoważników zdań. W ogóle było to niespójne, nielogicznie, jak matura z polskiego napisana przez małpę.
- Wiem, że to nie jest odpowiedni moment na takie oświadczenia… - odchrząknął.
- Jest, jak najbardziej. – zaczęłam machac rękami, z miną not bad.
- Nie jest. Nie jesteś gotowa na to. Ani ja.
Poderwałam się na fotelu jak bachor z ADHD na widok śmiej-żelków.
- O ja cię nie pierdolę, teraz to musisz powiedzieć! - ryknęłam z werwą. Jeśli on TAK powiedział, że ja NIE JESTEM NA TO GOTOWA, to to musi być coś cholernie ważnego i delikatnego.
- Jesteś pijana, pójdziesz spać, źle to przyjmiesz. Porozmawiamy kiedy indziej.
- Powiedz to. Po prostu.
- Nie. - hurr-burrnął po raz drugi. Z zaciśniętymi wargami rzuciłam się do schowka, porozrzucałam pirackie płyty, i o tak. O TAK.
Jeb w odtwaracz, piosenka numer 1, rok 1992, Becia powie to za mnie!


Kuba spojrzał na mnie takim... eee... wzrokiem. Ciężko powiedzieć jakim. Takim pustym, ale z krztą czegoś w stylu "omujborze, wydało się". Skryty strasznie jest, wiecie o tym, a teraz mu się średnio udaje.
Do końca drogi nie odezwał się ani słowem. Becia przeleiała, przeleciało stado Cyganów na Cyganach, i cisza, 4 i 33 jak w ryj strzelił.

Wypatoczyłam się z samochodu, chyba już tak bardziej trzeźwa. Jak żółw łomotałam się do wejściowych, słusznie zauważył (tzn. nabrał się) że sobie nie poradzę, toteż poszedł za mną i otworzył mi kolejne drzwi - od klatki.
Wtedy moje supermoce wróciły, zawinęłam się na pięcie, dałam susa do drzwi i zatarasowałam sobą wyjście.
- Gadaj. - burknęłam.
Minę miał jak skrzywdzone zwierzę. Już nie dawał rady się ukrywać.
- Jeśli już, to nie tutaj. Samochód?
- Mieszkanie. - wycedziłam.

Usiadł na kanapie. Spięty jak plandeka na żuku. Złapałam krzesło, postawiłam przed sobą, siadłam okrakiem i oparłam się na oparciu.
- Słucham.
"Rozmowę" przerywało głuche bicie wiatru o ściankę budynku. Wpatrywałam się w niego, a jego czarne (pod wpływem pory dnia) oczyska łypały po podłodze, jakby nikt nie sprzątał tutaj od roku.

Jeśli by tak stwierdził, to miałby rację.

- Rozmyślam o czasach naszej młodości... - mruknął niepewnie. Chciałam wyrwać - hej! Ja nadal jestem młoda!
Ale tego nie zrobiłam. Zaintrygowało mnie to.
- Byliśmy tylko my, tacy młodzi, szaleni, wolni... - skończył (chyba!) ze świeczkami w oczach. - Nie znasz tego, prawda?
O tak. Dokładnie tak wtedy wyglądałam. Coś mi świta, ale...
- We were young and wild and free... Now nothing can take you away from me... We've been down that road before...
- Ale to już koniec... sprawiasz że wciąż wracam po więcej.
Zamurowało mnie. Tak mnie zamurowało, że siedziałam tam jak kołek, wpatrując się nadal w niego. Chyba zaraz się poryczę. Prawie jak w jakimś romansidle.

UWAGA
Jeśli do tej pory nie kojarzysz (tak jak ja powyżej) o co tutaj do cholery chodzi, już tłumaczę.

To jest piosenka Bryana Adamsa. Następny wers - refren - brzmi tak:
Kochanie jesteś wszystkim, czego pragnę


poniedziałek, 27 października 2014

WÓDA RYJE BANIE

W tej samej chwili, Raymond wszedł do Rezerwuaru i kroczył odważnie w moją stronę, z tą samą miną. Stanął naprzeciw Jakuba, ten na to powolnie się odwrócił, impertynencko uśmiechnął.
- I’m sorry, can I take this seat? Przepraszam, czy mogę tutaj usiąść? – zapytał wyjątkowo szlachetnie i uprzejmie, ot szambelan się znalazł…
- Niestety, I can’t speak english. But I can tell you something, you know? You’re faggot. Niestety, nie umiem mówić po angielsku. Ale coś ci mogę powiedzieć, wiesz? Kutas z ciebie. - Kubi spojrzał się na niego, potem na mnie i odszedł, szukając Wenoma, pewnie po to aby ten z kolei nie zrobił dymu. Ray usiadł obok, w moim kierunku i patrzył przez jakąś minutę. Milczał. Potem wyciągnął kartkę, którą zostawiłam na biurku. Ja nie patrzyłam na niego ani przez chwilę, ale kątem oka widziałam co robi.
- Everything is written on this sheet. I have no more excuses. Wszystko jest napisane na tej kartce. Nie mam więcej wymówek.– wymamrotałam.
- Yes, everything is written, better – Doug translated it to me. Susannah, I can only… Tak, wszystko jest napisane, lepiej - Doug mi to przetłumaczył. Susannah, mogę tylko...
- Shhh… rewind your words. Ciiiii... przewiń swoje słowa.
- Susannah…
- Error. This is written. Błąd. Napisałam to.
- Okay, Major. I have to ask you… Dobrze, majorze. Muszę cię spytać...
- No asking. Everything is on sheet, and what isn’t on sheet, is in your head. Farewell. Nie ma żadnego pytania. Wszystko jest na tej kartce, a co nie jest na niej, jest w twojej głowie. Żegnam.
- I… Ja...
- FAREWELL! ŻEGNAM!
Ray wstał i chciał już wyjść, ale się wrócił.
- I wrote something, too. Też coś napisałem. – położył kartkę na barze. Sięgnęłam po nią, i nie patrząc co tam jest, zmięłam to i wrzuciłam to do kosza, jak Xanax. Wyszedł. Adieu, baj baj, etycy. Tyle, że przy wejściu, na zewnątrz natknął się na Wenoma. To był błąd. Po paru minutach w barze powstała wrzawa, a Stefan znerwicowany, wybiegł na dwór powstrzymać bijatykę. Ja natomiast, siedziałam dalej, w znowu opustoszałej salce. Po 20 minutach, Stefan ramię w ramię z Kubą, wprowadził Wenoma, któremu ściekała krew z nosa i wargi. Usiedliśmy wszyscy wokół niego, ze spirytusem i apteczką.
- Wlałem mu. Ma za swoje. – uśmiechnął się, ukazując białe zęby zbroczone krwią, i podał mi rękę.
- Ta, wlałeś… - jęknął Stefan, przypominawszy trochę syna Adasia Miauczyńskiego - Sylwka. - Jakby go Węgier nie powstrzymał, to byś dzisiejszą noc w szpitalu spędził, panie obrońco. – Co jak co, Deszczu, ale bić to się ten twój lowelas umie…
- Już żaden kurwa jego mać lowelas. A po za tym, to ja go uczyłam, heh, co za ironia, nie?
- Rzeczywiście! – roześmiał się Kuba.
- Ale miałeś tego nie robić, przecież prosiłam…
- Mów swoje, a ja będę robił co chciał.
- Eee idź ty!
- Tak samo mówisz, Deszczu, tylko trochę inaczej… - zauważył Stefan.
- Może i tak. – pociągnęłam łyka. – Ale to już nie ma żadnego znaczenia. Jestem ślimakiem. żółwiem. Jestem wolna jak stado kurew. Jehehehehehe… - zaczęłam się śmiać.
- Jakubie, odwieziesz ją do domu, nie? – zapytał Stefan.
- Jasne, tylko przywłaszczę sobie samochód na noc, dobrze Deszczu?
- A może chcesz przywłaszczyć właściciela w pakiecie? Wprawdzie plombę pierwszego użytku już ktoś zerwał, to mnie to lotto i koło fortuny.
Wenom spojrzał ze śmiechem na zdumionego Jakuba, który minę miał coś jak Mother of God i Pokerface.
- Słucham? – wysapał ze śmiechem. Ja mrugnęłam do niego i podpiłam jeszcze co w kielonku zostało.
- Widzę Deszczu, rozpuszczasz się… - parsknął ze śmiechem Wenom.
- Deszcz pierdoli głupoty, nie przejmuj się. – uśmiechnął się Stefan.
- Ale czemu ma nie korzystać, Stefano, jeśli składa mu propozycję, co z tego że niemoralną? – Wenom nadal podśmiewał się z kolegi. – Ja bym brał w ciemno! Dosłownie! … no chyba, że jesteś jeszcze prawiczkiem, albo nie masz się czym chwalić, to bym tego nie robił. A tak w ogóle, to dlaczego nie ja, przecież go pobiłem!
- Bo ty jesteś Ruchacz Zawodowy, i odwalasz fuszerkę. – splunęłam do szklanki.
- Ale powiedziałaś, że ci to lotto i koło fortuny, no więc, jak chcesz się kochana spocić, to tylko ze mną. – wyszczerzył się.
- Sebek, przestań, bo wstydzę się przy was siedzieć. – mruknął Stefan.
- Do ciebie, mój drogi, to pójdę, jak będę na głodzie i bez pieniędzy. – roześmiałam się.
- Oh, to szkoda że pomagałem ci z tym Randallem, to byś była i na głodzie i bez pieniędzy… Łot a piti.
- Zamknij się.
- A dlaczego Kuba? Stefan też niczego sobie!
- Stefan, przepraszam że to powiem, nie podobasz mi się i jesteś stary.
- Dziękuję, żona nie narzeka.
- O i żona. – dodałam. – Widzisz, to jest wierne jak Hachiko!
- Jakub, i jak, idziesz w tango? – szturchnął nadal zdumionego Kubę. – No widzisz, Deszczu, byłaś kiedyś na Kubie?
- Byłam.
Wenom przybrał minę Kubiego.
- Ale w Hawanie, na Kubie.
- A to się nie liczy. Kubuś, zatkało kakao…? Oops, to znaczy, nie chcę wyprzedzać faktów, ale…
- Sebastian, cholera, skończ prowadzic lekcje wychowania do życia w rodzinie! – warknął Stefan.
- Ja miałam szóstkę z tego przysposobienia obronnego do życia w rodzinie. - burknęłam ze śmiechem. - Wenom, jesteś jebnięty gorzej niż Ed1. I co, wyrwałeś jakąś sarnę?
- Łanię. E nie, chyba już się nie podobam. 28 lat to nie 23, nie?
- Pewnie, 5 lat sprawniejszy ku… aj ja już nic nie mówię, bo Stefcia się na mnie tak patrzy. – jęknęłam.
- Wyrzucę cie zaraz za wsiarz na dwór, i wrócisz na piechotę. – roześmiał się. – Idźcie stąd, pieprzcie się gdzie chcecie i z kim chcecie, ale nie tu… Wynocha.
- Dobra, panowie mądrzy, ja jadę. – burknęłam.
- Raczej ktoś cię powiezie. – oponował Stefan. – Kuba, mógłbyś?
Zamyślony Kuba wytrącił się z natłoku zastanawiania.
- …yyy tak, tak.
- Hehe. – roześmiał się Wenom. – Nad czym tak myślałeś, co? – mrugnął do niego okiem.
- Na pewno nie nad tobą. – odparł ze śmiechem. – Deszczu, chodź już, za dużo dziś dla ciebie wrażeń, oj za dużo… - podjął mnie za ramię.
- Taaha… oj dużo.
Jakub wyprowadził mnie z tawerny w stronę samochodu, mimo śmiechu i nabijania się Wenoma. Ten został w tawernie, bo czekał na nocny tramwaj. Stanęliśmy oboje przy Chevy, i zaczęłam grzebać po kieszeniach, czując gdzieś ciężar wabika na blachary. Gdy go odnalazłam, wręczyłam Jakubowi i trzymając się samochodu, usiadłam w miejscu pasażera. Kuba usiadł za kierownicą i odpalił samochód. Kompletnie nie patrzyłam się, jak mu się udało odpalić dziadygę za pierwszym razem, a powinnam, bo mi to nie wychodzi. W końcu ruszyliśmy.
- Deszczu… - zagadnął Kuba.
- Tso… - odparłam monotonnie.
- Ty tak na serio, czy jesteś pijana?


1Z Ed, Edd i Eddy

niedziela, 26 października 2014

Drink, drank, drunk

Wyszłam do Stefana, wieczorową porą. Postanowiłam dać czas, na pozbieranie swoich pierdoletów, a i przy okazji ulżyć sobie. Nawet nie chcę widzieć jego twarzy.
Usiadłam więc za barem, nie w Rezerwuarze – bo przyszłam sama. Stefan trochę dziwnie się na mnie popatrzył, wycierając kieliszki. Sala była pusta, a ja z otwartą gębą, spuszczoną głową i myślami gdzieś indziej, siedziałam niczym kołek.
- Witaj, Deszczu. – chrząknął.
Podniosłam głowę i oparłam się na ręce.
- Cześć Stefan… otwierasz?
- Jeszcze nie. Dla ciebie mam otworzyć?
- Jakbyś mógł… - zaczęłam grzebać po kieszeniach. Wyciągnęłam opakowanie Xanax'u i przeczytałam uważnie ulotkę. Stefan patrzył się na mnie uważnie, wyciągając Finkę i soki potrzebne do zrobienia Ambrozji.
- Dzisiaj sama Finka. – mruknęłam, kątem oka spoglądając na jego ręce. Stefcia zdziwił się i spojrzał na mnie od dołu.
- Co się stało? – zapytał, zaniepokojony.
Obejrzałam się na pustą salę i znów na Xanax.
- Chyba nie masz zamiaru tego mieszać, co?
Odpowiedziałam milczeniem.
- Słuchaj, to nie jest rozwiązanie. Ty wiesz w ogóle, czym ci to grozi?
Odpowiedź podobna. Stefan wyraźnie węszy samobójstwo, bo dopiero teraz mnie olśniło...
- Kojarzysz Whitney Houston? Zmarła od valium, tego gówna co masz w ręce i alkoholu. Nie baw się w to. Daj. – wyciągnął rękę. Ja natomiast nie podałam mu tego, tylko wzrokiem wyszukałam kosz i wrzuciłam za trzy.
- Dobra, więc poproszę setkę. – mruknęłam. Stefano zaczął nalewać, ale coś się ocknął i zmierzył mnie wzrokiem.
- Nie brałaś tego rano?
- Nie, wiem przecież co to za syf. Powiedzmy że lekarz mi przypisał, a ja nie mam zamiaru tego brać. – wyrecytowałam monotonnie…
- I dobrze. – nalał. – Moja siostra się w to wkopała, i siedzi teraz w psychiatryku… ach, tak w ogóle, to z jakiej przyczyny ci to przypisali?
- Hmm, na zespół odstawienny. Ale ja go nie mam, nigdy nie miałam… Czuję się świetnie, miałam to brać, jakby mnie jakieś schizy wzięły. – skłamałam, po czym wzięłam kieliszek i wypiłam duszkiem.
- Zapoję?
- Nie. – skrzywiłam się. – …nie trzeba, dzięki.
- To, co się stało?
- Ekhem… pewnie wiesz, co się działo w moim życiu w ostatnim tygodniu, nie?
- A kto nie wie?
- Właśnie. A dziś zakończyłam związek, rozpoczęty oficjalnie kilka dni temu.
- Tsaaa?
- Tsa. Wierz, lub nie, to dobra decyzja. Jeśli dla was facetów, fellatio jest taką wielką umiejętnością, to już wolę być głupia i nic nie umieć.
- Facet dał ci kosza, bo nie chciałaś zrobić mu loda?
- Steeefaaan… ja mu nawet kurde wcześniej dałam dupy! I nie chodzi o debilną laskę, bynajmniej nie w moim wykonaniu.
- Wiesz, bo jeśli by tak zrobił, to biorąc pod uwagę, że wcześniej wpuściłaś go do łóżka, to straszny moron musiałby być…
- Moron, powiadasz? Może i moron, słuchaj, wyobraź sobie – poznajesz piękną kobietę, ona kocha ciebie, ty ją. Dajesz jej wszystko, uchylasz jej nieba, aby jej dogodzić. Robisz to, na co ma ochotę, nawet gdyby ci kazała zamknąć bar, co jest twoim hobby, to byś zamknął… I wyobraź sobie, że pewnego dnia okazuje się być zwykłą dziwką. Ale to jeszcze nie wszystko! Dziwką, i to nie tanią, a za darmo. Ty o tym się dowiadujesz, powiedzmy – akceptujesz – i żyjecie sobie dalej, bo ci obiecała, że zaprzestanie tego. I wtedy ty chorujesz… ona się tobą opiekuje, sraty w łaty, i pewnego dnia, chcesz zaskoczyć ją w jej pracy z kwiatami, a tu wchodzisz – patrzysz – pod stołem siedzi jakiś facet i … i wiesz… tego, no.
- Rozumiem, że w twojej wersji, po prostu przyłapałaś faceta z jakąś babką na lodziku? Ta?
- Jakbyś tam był. Nalej…
- Ale nie rozumiem, co z tą dziwką…
- No przecież w naszym rozumowaniu, dziwka = ogier… tylko każde jest inaczej postrzegane, ka pe wu?
- Ahaaa, to rozumiem… chociaż… czekaj. Poznałaś faceta, mega przystojnego…
- Ta.
- Oboje się kochaliście, on był romantyczny, jakby wymarzony, tsa?
- Tsa.
- Ale okazał się być ogierem, i dalszą część opowiadania znamy.
- Ta. No i muszę przyznać, że złapałam się na tym, jak zwykła wieśniara.
- To znaczy że?
- To znaczy, że dałam mu dupy, mało tego – nieśmiganej…
Stefan spłonął rumieńcem, mnie natomiast pijacki rumieniec od dawna już powoli brał.
- No to naprawdę, gościu cię po prostu…
- Wyruchał. I dosłownie, i w przenośni. O przepraszam, mam telefon…! … ooo, od tego pana, od dzisiaj już nie odbieram telefonów! – i spektakularnie odrzuciłam połączenie. I to, i dwadzieścia następnych… W końcu telefon ucichł, a ja już byłam na połowie Finlandii…
Zadzwonił telefon. Miałam odrzucić, ale to Hewlett. Może być coś ważnego, i nie związanego ze sprawą…
- Słu-cham… - krzyknęłam.
- Deszczu, co ty odwalasz?
End call. Stefan uśmiechnął się pod nosem.
- Telefon zaufania?
- Tiaa… Hewlett to jego kumpel od gówniarza. Będzie trzymał jego stronę, ale już niedługo, mój plan…
- Wiedziałem! WIEDZIAŁEM!
- Co …
- Wiedziałem, no po prostu wiedziałem, że ty tak łatwo nie odpuścisz!
- Ależ odpuszczę, tylko pozostawię po sobie ślad… - uśmiechnęłam się szyderczo. Było już koło 21, czyli po otwarciu bramy, ludzi zaczęło przybywać.
- To co takiego przygotowałaś… ?
- E, nic takiego. Po prostu zafundowałam mu wyjazd z mojego życia za państwowe pieniądze. – parsknęłam. – Stefan, kończy mi się…
- Całej już ci nie dam. Co najwyżej pół, bo mi tu zejdziesz na tamten świat.
Do baru wszedł Hewlett. Sam. Szybko wyszukał mnie wzrokiem i przysiadł się, obracając mnie ku sobie. Popatrzyłam na niego zapijaczonym wzrokiem.
- Co - ty – wyrabiasz. – wyrecytował.
- A może jakieś, cześć, hejka, na początek, a nie mi tu z taką spycharą wyjeżdżasz przed orkiestrę… - parsknęłam.
- O co ci chodzi? Co on zrobił źle? – zaczął mi perswadować.
- On? On nic nie zrobił źle! Ktoś za to, zrobił dobrze… - roześmiałam się.
- On nie rozumie, za cholerę nie rozumie! Wini się, że to może przez to odstawianie, że może był za ostry i zbyt oschły, ale chciał cię w ten sposób utemperować… on chciał dobrze!
- Nie chodzi o to. – wysapałam, ze zdenerwowaną miną. – To nie chodzi o to.
- To o co, do jasnej cholery, bo moja cierpliwość, jako mediatora, powoli się kończy!
- Niech sobie przypomni, co robił dziś w gabinecie u siebie, z jakimś kompotem, i że ja miałam tam przyjść… nie ważne… Problem rozwiązał się sam! – wybuchnęłam ponownie śmiechem, machając kieliszkiem…
- Nie rozumiem cię…
- Nie musisz.
- No ja nie, ale on...
- Ale on wie, tylko ci nic nie mówi! – zaczęłam machać palcem. – Dobrze wie, co zrobił, ale mu wstyd!
Hewlett, znerwowany, wstał do wyjścia, spojrzał na butelkę i na Stefana.
- Ile już wypiła?
- Tę jedną pije od 17…
- Więcej jej nie dawaj.
- Ej, ty! – krzyknęłam do Hewletta, który już się obrócił do wyjścia. – Nie będziesz kurde rządził w moim życiu! Robię co chcę, i…
- Żyję swoim życiem. Tak, tak, znam to. – odwrócił się. – Tylko pamiętaj, że ja twoich zwłok nie mam zamiaru identyfikować jutro w kostnicy. Widzimy się jutro, na razie. – odparł oschle, i wyszedł, mijając w wejściu Wenoma i Kubę, którym nawet nie odpowiedział należycie – cześć. Potem popatrzyli na mnie, i podeszli.
- Nie idziesz do Rezerwuaru? – zapytał Wenom.
- Nie… - mruknęłam popijając. – Dzisiaj nie.
- Wenom mówił, że idzie dzisiaj na dziwki, także jest nieosiągalny… - parsknął Kuba.
- Tak. Znaczy, przyszedłem w poszukiwaniu łatwych łani, a ty Kuba, pilnuj Deszczowi dupy, co by mi się nie nawinęła pod…
- Dobra, dobra, ja mogę być pijana, ale nie aż tak!!
- Widzę parę kompocików na trzeciej. Bywajcie!
Kuba usiadł przy barze i ze śmiechem patrzył na emeryta-podrywacza. Ja w tym czasie odpieczętowywałam nową butelkę.
- Pijesz? – spytałam Kuby.
- A niee, nie mam dziś ochoty.
Przerwałam odkręcanie na chwilę, popatrzyłam się, i kontynuowałam.
- Ty już wiesz?
- Wiem, Wenom opowiadał mi o tym świństwie… Szkoda, że go nie stłukł.
- Po pierwsze, to Deszczu tłucze, a nie za Deszcza, tak dla reguły. A dwa, że nie mam ochoty się pogrążać. Trzy, że nie chcę tego roztrwaniać na kawałki, żebym się sama posypała…
- … ty go naprawdę kochałaś…
- Nie, ku*wa, na niby. Pewnie, że naprawdę. Nigdy w życiu się tak nie czułam, i daję sobie rękę uciąć, że nigdy w życiu podobne uczucie mi się nie zdarzy… - zaczęłam powoli się łamać.
- Nie powiem ci, że cię rozumiem… znaczy w pewnym sensie. Ale może, warto było dać mu szansę?
- Dałam mu szansę, chyba nawet kilka… Nie jestem Szansa na Sukces, że będę oczekiwać, aż po którejś się wybije, bo się nie wybije, a jak się wybije, to kurde po pięćdziesiątce. Nie chcę czekać, ale… Ale to już koniec…
- Tylko, że…
- Nie obstawaj po jego stronie, bo ci nagadam jak Hewlettowi… - krzyknęłam, popijając.
- Widziałem.
- No właśnie, Kubusiu, grunt to widzieć i słyszeć… Nie wiem jak się po tym pozbieram, nie wiem co będzie jutro, ale wiem jedno. Dziś rano ostatni raz go widziałam w życiu. I nigdy więcej nie chcę widzieć, rozumiesz? Nigdy…
- Chyba go nie zabiłaś…?

- Nie, no coś ty, wpakowałabym się do paki, tylko dla zemsty? Zemsta ma być na nim, nie na mnie… - w tej chwili spojrzałam w drzwi… Za szybą stał Hewlett, i coś tłumaczył… Ray’owi. Strasznie usilnie, a on spoglądał na mnie, z takim płaczliwym zrezygnowaniem, jakby jego serce ktoś w tej chwili kroił na kawałki, po to, aby można było te kawałki upiec, i nakarmić biednych. Chciał wejść, ale Hewlett chyba najwyraźniej bał się rzeźni. Wiedział, że głupią butelką potrafię zabić, a bez niej - także. Wiedział, że ta furia, która siedziała w moim sercu, uwolni się, jak wrócę do domu, i porozwalam wszystkie meble, potłukę obrazy, talerze, szklanki, lampy, żarówki. Nie chciał, aby coś stało się jego przyjacielowi. Nie chciał, aby też na to patrzył. Tak myślę, że tak myślał…

sobota, 25 października 2014

Hammer to fall

Kolejnego dnia poszłam do pracy. Wiem, że Ray jeszcze miał dziś coś tam załatwiac, więc poszłam do gabinetu z lekarzami, w którym dyżur pełnił dziś on. Chciałam mu dać kluczyki do samochodu (a uwierzcie, że to jest szczyt mojego zaufania!), bo emką, to nie da rady biletu chociażby kupić. Janusze kierownicy nawet jak znają angielski, to powiedzą że nie rozumieją.

Miałam już tam wejść, ale usłyszałam jakieś dwuznaczne głosy i odgłosy. Śmiech przeplatany krótkimi, ale jakże wymownymi dialogami, i takim głębokim oddychaniem. Można by powiedzieć śmiało, że na moje oko, ktoś tam komuś robi dobrze, i to bardzo dobrze. Stanęłam jak wryta pod drzwiami, i z lekka wściekła. Brew mi ustawicznie dygotała. Usiadłam obok i słuchałam dalej.
- …hmm… honey, you are doing it the best… arghhh… humph… ohhh yeahh… - było słychać męski głos. Tylko męski. Ale ja już wiedziałam, co tam się dzieje. Z wbitym wzrokiem w podłogę, zaciskałam pięści i myślałam co zrobić. Pójść i rozkurwić pierdolnik? O nie... pójdę do pierdla.
Wtedy napatoczył się Wenom, spojrzał na mnie, milcząc, potem spojrzał z zaciekawieniem na drzwi, i powrotem na mnie, popijając kawę.
- No, niezła klientka musi tam dobrze komuś…
- Nie kończ, wiem. – podniosłam rękę.
- Po co tu siedzisz?
Spojrzałam jeszcze na niego, z kluczami w ręku. Wenomowa mina, taka typowa, narkotycznie wesoła, zamieniła się w powściągliwą i baaaardzo wkurzoną, delikatnie mówiąc.
- Ależ ja zajebie chuja. – stwierdził, odkładając kubek na parapet i podwijając rękawy. Chciał już wejść, ale ja go powstrzymałam.
- Nie.
- Ty na takie kwiatki zezwalasz? – syknął piskliwie.
- Nie.
- Więc?
- Nie.
Całą ta idiotyczną rozmowę przerwał jęk rozkoszy tego kogoś kto tam był. Wenom jeszcze bardziej podsycony, niczym ogień benzyną, zapłonął niczym Arsenał i już był gotów wybuchnąć na pół dzielnicy, gdy stwierdziłam, że to nie ma sensu, i że chodźmy stąd.
- Ja pieprzę, Deszcz, ty to tak zostawisz?
- Nie.
- Czy w twoim dzisiejszym słowniku, jest inne słowo niż nie?
- Nie. Nie i nie. Na następne pytanie też odpowiem nie. Zrobię to tak, żeby jak najszybciej zapomnieć i dać sobie szanse nieprzeżywania tego, w jakiś ceremonialny sposób. – powiedziałam, wyciągając telefon. W dalszym ciągu siedzieliśmy pod salą. Zadzwonił telefon, co ten skwitował zwykłym – oh, fuck. Wymownie zerknęłam na Wenoma, którego mina przypominała mi Tytusa Bombę, z paroma zębami na wierzchu. Mi się zeszkliły oczy, bo znów mnie oszukano. Wzięłam wstałam i wyszłam z tamtej części budynku.
Wenom podążał za mną, ciumkając słomkę od kubka, weszliśmy razem do gabinetu i usiadłam do biurka.
- Świństwo. – podsumował krótko.
- … mówisz? Chodzi ci o sam fakt, czy sam sposób? – parsknęłam z ironią.
Popatrzył z litością i z uśmiechem.
- Oczywiście że sam fakt. Sposób jest jak najbardziej w porządku.
- Zawsze potrafisz pocieszyć. A więc tak – skoro mam tu papier, o rezygnacji, to ja zrobię inaczej. Jeszcze go Frankowi nie oddałam.
- Czyli?
Rozdarłam podanie o zwolnienie.
- Aha. Mów dalej.
Wzięłam się za komputer.
- … z racji oszustwa na Sztabie Armii Stanów Zjednoczonych Ameryki… uzurpuje się o zwolnienie dyscyplinarne z kursu, w trybie na-tych-mias-towym. Podaje się również polecenie, aby rozpatrzeć tę sprawę w ojczystym kraju… ecie pecie… podpisano… major Deszcz…
- Geniusz zła. - orzekł Wenom.
- Otóż właśnie. – znów wzięłam wstałam i poszłam do Franka.
Pod gabinetem pustki, więc od razu sobie weszłam, bez pukania. Widok tam zastany, przeraził mnie jeszcze bardziej, niż to, co słyszałam przed chwilą.
Błaszczyk.
Klimczuk śmiał się z nim do rozpuku, a kiedy zobaczył mnie w drzwiach (a kiedy zobaczył mnie jeszcze Błaszczyk), uśmiechnął się krótko, na moją zdziwioną minę. Błaszczyk z lekka się uśmiechnął i westchnął.
- Proszę, proszę. Mój ulubiony pupil i gwiazda więzienia. Dalej nie salutujesz, mój ty psotniku?
Pomachałam trochę kartką, cedząc – pierdol się, pierdol się. Podałam ją Klimczukowi (który moim cedzeniem był wyraźnie nieusatysfakcjonowany) i chciałam już wyjść, gdy Franek ozwał się demonicznym śmiechem.
- Mścisz się za coś, Deszczu?
Odwróciłam się z szelmowskim uśmiechem.
- Nie-e. – i wyszłam. Wchodząc do gabinetu, zamknęłam drzwi i usiadłam za papierem. Pierdolnę takie kazanie, takie forever gudbaj że nawet wizy nie dostanie.

Nie wiem jak zacząć ten list, a raczej wytłumaczenie tego wszystkiego co ma się stać w nadchodzących dniach. W zasadzie to ty powieneś się tłumaczyć, nie ja, ale już nie o to tutaj chodzi. Znam swoje wady i nikt nie musi mi ich wypominać. Zwłaszcza osoba która ponoć mnie kocha. To tak pro forma, bo nie chodzi tutaj o mnie.
Byłam pod twoim gabinetem aby dać ci klucze do auta. Wiesz ile to dla mnie znaczy, a chciałam tylko, byś nie musiał mieć nieprzyjemności związanych z jazdą komunikacją miejską. Ale może i dobrze że poszłam i się dowiedziałam czegoś, co utwierdziło mnie w przekonaniu, iż nie powinniśmy być razem. Jeśli dla ciebie "kochaniem" może być byle jaka inna szmata, byle chętna do loda, to ja stanowczo dziękuję
Nie rób scen, to ani z mojej strony, ani z niczyjej ręki nie dostaniesz za nadobne. Zbieraj graty, pakuj się i wyjeżdżaj czym prędzej. Dla mnie nie istniejesz.
Od dzisiaj, dla ciebie
Major 
 
 

Taką oto karteczkę położyłam u siebie na biurku, nie myśląc nawet o tym, że napisałam ją po polsku, czego adresat nie zrozumie.

I'm not in love, so don't forget it.
It's just a silly phase I'm going through.
And just because I call you up,

Don't get me wrong, don't think you've got it made.

środa, 22 października 2014

wokół mnie gorąco... bezpiecznie. słońce topi serce... bajecznie

Ray przystanął, i nie obróciwszy się, mruknął tylko:
- Because Xanax, that’s why. Bo tak. – odparł ozięble.
Zacisnęłam wargi i wciągnęłam ciężko powietrze. Popatrzyłam znowu w okno.
- I won’t take it. Nie wezmę tego. – ryknęłam bardziej stanowczo, lecz nie tak, jak zwykle.
Ray idąc ku kuchni obrócił się i powiedział:
- You mustn’t. You mustn’t do anything, it’s your life. But don’t break life other people, by the way. Nie musisz. Nic nie musisz robić, to twoje życie. Ale nie łam życia innym ludziom, ot tak przy okazji.
Odwróciłam się i padłam w poduszkę. Chciało mi się płakać. Chciało mi się tak ryczeć, ale nie mogłam. Schowałam głowę pod poduszką i myślałam zawzięcie, jak jest mi cholernie wstyd, jak mogę robić takie świństwa, bez kiwnięcia palcem czy mrugnięcia okiem. To całe zło, które wyrządzam w pracy, przenosi się na moje własne podwórko, czy tego chcę, czy nie. Zaczynam zabijać wokół siebie i samą siebie, a prawem jest, aby nie palić własnego domu…
Podniosłam się po raz kolejny, z chęcią zmiany i werwą, aby przejść ostateczne katharsis, ale nie aż tak głębokie, żeby wytrzeć z siebie cechy unikalne, za które lubię siebie samą. Wstałam i ubrałam się w dres, podeszłam do drzwi, co wyraźnie zauważył Ray, i ze zdziwieniem patrzył na to, co chcę zrobić. Dumnie założyłam adidasy, zarzuciłam kaptur na głowę. Tak jest! Zmienię się! To dziś dzień, będzie przełomem, będzie zburzeniem pieprzonego muru berlińskiego, i wynalezieniem prądu, o! Jehaha! Na przekór skurwysyńskiemu życiu, ot co! Yippie-ka-yay, motherfucker!
I wyszłam na korytarz, stanęłam przy windzie, drzwi od mieszkania otworzyły się, i spoglądał z nich Ray. Ja natomiast z szerokim uśmiechem zamachnęłam się, aby przycisnąć uroczyście przycisk do przywołania windy, i patrząc na Raya, uderzyłam z całym impetem w ścianę, na co się skrzywiłam i jęknęłam, chuchając na palec. Coś w rodzaju uśmiechu przemknęło po jego twarzy. Jeszcze raz, tym razem, uważając, co bym trafiła w guzik, zamachnęłam się o jakieś 70 cm mniej i pół centymetra przed przyciskiem zatrzymałam palec. Przypomniałam sobie, że właściwie, gdzie ja idę konkretnie? I po co?
Ściągnęłam kaptur i prześlizgnęłam się w drzwiach, obok wyraźnie już rozbawionego Raymonda. Ten tylko zamknął drzwi za mną, i wrócił tam, gdzie stał – do kuchni. Ja natomiast usiadłam jak psychol na kanapie, stercząc na wznak i patrząc się na program telewizyjny.
Mecz piłki ręcznej Polska – Niemcy! Ło kurna, jak można było by zapomnieć! (można by było, jak się dwa dni przespało)
Natychmiast wpadłam w euforię i z zacięta miną uruchomiłam telewizor, z rykiem – trza lampy grzać, będzie Grunwald!
Momentalnie znalazłam się obok lodówki i z szyderczym uśmiechem otworzyłam ją. Przeszukując półki natknęłam się na wyraźny deficyt pifka. Grzebałam dalej, dalej i głębiej (dalej dalej, ręko Gadżeta!), aż w końcu wytargałam jakiegoś podstarzałego Leszka, i tuląc znalezisko w dłoniach, oświadczyłam, że ‘należy iśc po pifko’. Ray, słysząc moje postanowienie, szybko spojrzał się na mnie i momentalnie wyrwał mi Lesia z rąk, spoglądając bardzo surowo. Moja ujarana dusza, była wręcz spłakana utratą nowego przyjaciela.
- No way. Nie ma mowy. – mruknął, kręcąc głową.
- But meczyk …!? Ale meczyk!? – zająknęłam.
- But Xanax … ? Ale Xanax?
Zrobiłam ‘szmutnom minem’ i poczłapałam do pokoju, z wyraźnym niezadowoleniem. W połowie drogi przystanęłam i odwróciłam się, podeszłam do szafki i wyciągnęłam chipsy. Potem sięgnęłam do górnej szafki i wyciągnęłam tonik. Ray w tej samej chwili kazał dać ten tonik do kontroli, czy coś jest może nie w porządku z zawartością, jak z tabaką. Nalał sobie połowę szklanki i patrząc na mnie trochę upił, po czym skrzywił się i wypluł do zlewu.
- What the … it is? Co … to jest?
- Soda plus quinine, all together – tonic. Soda plus chinina – razem: tonik.
- Disgusting. Obrzydliwe.
- But good replacement of alcohol… Ale dobry zamiennik alkoholu. - odparłam smutno.
Jak to polska reprezentacja, przegrywała ostro w pierwszej połowie, i tak mnie to zdenerwowało, że cisnęłam pilotem o podłogę, wyraźnie strasząc Ray’a. Klęknęłam przy szafce pod ekranem i wyciągnęłam jedno pudełko z szuflady, dosyć grube i takie, jakby z ‘jedynką z Championa’1, z dumnym napisem ‘GDY CI SMUTNO, GDY CI ŹLE…’.
W rzeczy samej – Kapitan Bomba!
Znalazłam odcinek, na którym zakończyłam ostatnie oglądanie, i odpaliłam. Usiadłam wygodnie na kanapie, a Ray, stojąc przy stoliku barowym, z uśmiechem zaczął patrzeć się w ekran.
- I don’t understand anything, but it must have instructive translation, am I right? Niczego nie rozumiem, ale to musi mieć jakieś pouczające tłumaczenie, nie?
Odwróciłam się z miną Mckayli Maroney, i przycisnęłam opcję napisów po angielsku. Nawet nie wie jak się myli.
W tej chwili, Ray jakoś rozpromieniał, usiadł obok i śmiał się z tekstów, które mi są doskonale znane, dlatego teraz to mi coś w rodzaju uśmiechu czasami pojawiało się na twarzy. Poszłam raz się umyć i znów wróciłam na maraton. Około 23 coś mnie tknęło i odwróciłam głowę do niego.
- You are gonna leave me? Zostawisz mnie?
Ray popatrzył na mnie, z lekkim uśmiechem, przysunął się bliżej – bo siedział na drugim końcu kanapy – i wyszeptał ‘strasznie mnie do tego prowokujesz, ale tego nie zrobię, chyba że bardzo będziesz nalegać’. Pod wpływem tego dwuznacznego tekstu, spaliłam buraka i spojrzałam się powrotem na Bombę. To jest takie dwulicowe. Ray tymczasem nie powrócił na swoje miejsce, tylko odgarnął moje włosy i położył swoją głowę na moim ramieniu. Wydawało mi się to dosyć dziwne, a na pewno bardzo pedalskie, i takie e. I chyba to wyczuł, bo za chwilę wstał i powiedział coś, że nie chciałby być niegrzeczny, ale chce iść już spać (a śpi na sofie, na której ja siedzę)… Podniosłam się, wyłączając telewizor i bez słowa powędrowałam do siebie, przymykając drzwi, w sumie nie wiem po co.

1Najtańszy, ekonomiczny

poniedziałek, 20 października 2014

W sumie i tak jesteś kolejną cegłą w murze

- You will do, if I'll do it, or not, well it doesn’t make sense, that if I would tell you this straight route to this bunch, he he, no way… Zrobisz, tak czy owak, ech – to nie ma żadnego sensu, gdybym powiedziała ci prostą drogę do tej skrytki...
- It’s not nice. To nieładnie. – słusznie zauważył. – But keep talking. Ale kontynuuj.
- All in all it’s just another brick in the wall… W sumie to tylko kolejna cegła w ścianie... - zaintonowałam jak Gilmour i Waters w duecie.
Ray spojrzał chwilę na dwóch wyżej wymienionych panów na obrazie, pokręcił głową i rozejrzał się po mieszkaniu. Podszedł do wstawki z surowego muru na ścianie, i zaczął podważać podejrzane cegły, zdejmować obrazki i opukiwać kamienie. Znalazł jeden o dość osobliwym dźwięku. Próbował go podważyć, wyjąc, ale nic z tego.
- To prostsze niż myślisz. – bąknęłam, z bananem na ryju. Wstałam i wsunęłam cegłę w jej miejsce, po czym usłyszeliśmy kliknięcie i front cegły wyskoczył, odsłaniając szeroką paletę asortymentu. Ray spuścił powietrze z piersi, odetchnął i spojrzał na mnie, nieco podnosząc brwi. Ja natomiast walnęłam się na kanapę, rozwalając każdą kończynę w różne strony świata, nie tylko te na kompasie. Pan Poszukiwacz, walony Indiana Jones, tylko przeszedł gdy już zutylizował moje zasoby, i pogłaskał mnie po głowie, chwaląc mnie za dojrzałą decyzję.
- Sometimes, it’s good have something from shitty and moron. - burknęłam. Czasami to dobrze mieć coś z gówniarza I kretyna.
- We have too big fellowship of morons in this world. Mamy za duży poczet debili na tym świecie.
W myślach tylko przemknęła mi myśl, że największym pocztem debili jest amerykańska armia, ale postanowiłam tego nie mówić, by nie ranic uczuć tego jakże wrażliwego i delikatnego człowieka… westchnęłam i spojrzałam ślepo w ekran zgaszonego telewizora. To będzie trudne, bardzo trudne wyrzeczenie, choć szczerze mówiąc – jak najbardziej prawidłowe. Przecież nie od dziś wiadomo, że narkotyki szkodzą.
Podniosłam się i leniwie przeciągnęłam. Obejrzałam się na niewinnie zmywającego <sic!> talerze, zamrugałam oczyma, że coś tu jest nie tak, ale w sumie mi pasuje i po cichu wstałam, wykradłam się z mieszkania i wpełzłam do windy, niczym postrzelony Bond. Zjechałam nią do garażów i poszłam do rzyga, przegrzebałam go uważnie… i jest. Apteczka, HE HE, co jak co, ale jakby ktoś potrzebował pomocy, to mam nawet morfinę, buahahaha. Z zaciętą miną, wyciągnęłam puszkę z amfetaminą, zsypałam trochę na palec, wciągłam, chwilę się delektując, i wsypałam nieco do pudełka z tabaką, białą nawiasem mówiąc, toteż nikt w życiu się nie domyśli. Nikt!
Zadowolona, rytmicznym krokiem, poszłam do windy, i oparłam się. Jak królowa stanęłam pod ścianą i podniosłam głowę do góry, nie wiem czemu, śmiejąc się do siebie, takim głębokim i przerażającym śmiechem, jakby ktoś mi zmodulował głos na didżejce.
Drzwi od windy ukazały mi niestrudzonego Pana Poszukiwacza, który najwyraźniej czekał na windę. Minę miał przestraszoną, która potem zmieniła się w podenerwowaną.
- You felt offened? Uraziłem cię? – zapytał.
- No… He he… Nie, hehe... - parsknęłam.
- You are angry? Jesteś zła?
- Kche, che, che… nope… Nie... - wybełkotałam.
Pan Poszukiwacz wyciągnął mnie z windy i przytulił, tak mocno, że aż ciężko mi było oddychać. Mój wyraz twarzy był zabójczy – najpierw taki uchachany od ucha do ucha, a teraz – eee, co jest?
- … I thought that I told something wrong… I’m sorry, I’m trying to… to help you. To help us… and we could, hey, hey, Jesus Christ, what you …? Pomyślałem że powiedziałem coś nie tam... przepraszam, próbuję... próbuję ci pomóc. Pomóc nam... moglibyśmy, hej, hej, na Boga, co się …?
Osunęłam się w tym uścisku jak zmarłe, bezwładne dziecko i rozpoczęłam upadek ku podłodze. Zmajaczonym i tępym wzrokiem spojrzałam na niego i poczułam takie jakby ogromne ciepło w głowie, a na końcu korytarza stał … Randall.
- Wypuścili cię! To ja cię gołymi rękoma zajebie! – krzyknęłam. - Co ty do mnie mówisz, ty nazistowska świnio!? Pierdol się na złamany ryj… ty kurwo stara niedojebana! – wrzeszczałam. – Wypierdalaj, hitlerowska kreaturo!
Ray coś próbował mnie uspokajać, głaskał mnie po głowie, a ja powoli coraz bardziej popadałam w zamroczenie, mrugając nerwowo oczyma i drżąc. Zaniósł mnie do mieszkania i położył na wersalce, po czym zadzwonił gdzieś, i położył chłodny ręcznik na moje czoło. W tym samym momencie straciłam przytomność.
Obudziłam się u siebie, na swoim kochanym wyrku. Leniwie się przeciągnęłam i zobaczyłam na stole pudełko Xanaxu. Z przerażeniem, odwróciłam od niego wzrok, zamknęłam oczy i powtarzałam sobie ‘ nie, tego tu nie ma, nie ma tego tu’ i odwracałam się z powrotem, niechętnie spoglądając na owe opakowanie. Usiadłam wyżej i spojrzałam w okno, a na nim na siebie. Przypomniało mi się, od kiedy właściwie zażywam te syfy. Od przerwy pomaturalnej, kiedy mieliśmy swój zespół psycho rockowy, coś jak Pink Floyd, od tamtej pory, to zaczęło wchodzić w życie, a kilka lat potem stało się nałogiem. Chcąc nie chcąc, postąpiłam śladami Syda Barretta, i chyba czas najwyższy zawrócić. Z tym że to droga jednokierunkowa, i zdaje mi się, że za chwilę będzie zjazd. Oby na lepsze, ale błagam, tylko nie Xanax!
Do mieszkania wszedł Ray, taki jakiś zamyślony i niepoukładany od wewnątrz, a na zewnątrz, oczywiście, wręcz z perfekcjonistyczną precyzją, wyczesany i wypachniony, w eleganckim szarawym płaszczu, sięgającym mu aż do połowy uda, i finezyjnie zaplątanym szaliczkiem pod szyją, zimno niebieskiego koloru. Cały on, choćby miał na głowie kilka setek (spraw), to o swój wygląd zewnętrzny, zawsze zadba. Takie jakieś, dziwne, wręcz niemęskie zboczenie.
Spojrzał krótko na mnie, widząc że się obudziłam, odwrócił wzrok i poszedł się rozebrać. Za chwilę był znów w polu mojego widzenia, i tym razem znów mnie nie zawiódł – granatowa, lekko połyskująca koszula od Calvina Kleine’a i czarne spodnie, jakoś idealnie wytonowane, do tej koszuli. Tsaa, wyczucia w modzie, to można mu tylko pozazdrościć. Właściwie, nie dziwię się, skoro miał starszą siostrę.
Przeszedł, kompletnie mnie ignorując, i wypakował wcześniej przyniesione zakupy, na które nie zwróciłam uwagi. Z zainteresowaniem patrzyłam co robi, on jednak nadal zdawał być się mnie obojętny. Kiedy wszedł do sypialni, aby odłożyć kluczyk, nie wymieniając ani słowa ze mną, zrobiło mi się strasznie przykro, okropnie i wstyd. Gdy wychodził, wycisnęłam z siebie:
- Why Xanax … ?! Dlaczego Xanax …?!

niedziela, 19 października 2014

Is it only a dream that there'll be no more turning away?

Wracając już po pracy, ciągle cisnęły mi się myśli, co jeszcze mogę się dowiedzieć, a czego jeszcze nie było mi dane poznać. Gorzej chyba niż CIA, nic nie może być, no może – terrorysta, ale to się wzajemnie wyklucza. Diler narkotyków nie, no bo po co by kazał mi wyrzucać ekwipunek zaobrazkowy. I tak resztę mam pochowane w innych miejscach, aż tak to się nie poświęcam. Wystarczy nigdy nie zostać przyłapanym, ja nie kłamię, tylko nie mówię całej prawdy. Jak mnie weźmie jakaś kicha, to wtedy co, znów popaść w alkohol? Za drogi i nieskuteczny. Wracając do zawodów, myślałam jeszcze, co może być zawodem, którego nie wykonuje się poza miejscem zamieszkania, ani kilka godzin. Kiedyś mi się obiło o uszy, że ma wykształcenie medyczne, ale nieukończone. Płatny zabójca? Nigdy w życiu, prędzej ja. Złodziej, ani jakiś szantażysta ekonomiczny, eee, na kij mi to wyliczanie. Zaraz będę na chacie z różowym rzygiem… a właśnie. Zanim pójdę do domu, muszę go umyć. Zejdzie mi się na pewno z godzinkę.
Szorując, delikatnymi ruchami maskę samochodu, myślałam chwilę, czy te szyby, które zostały wmontowane, gdy jechałam do pracy, są uszczelnione… bo jak nie, to zaleje mi środek. Rzyg złazi niechętnie, znaczy rozwadnia się, ale często trzeba płukać szmatę, co by tego różowego niewiele było. Po wymyciu, opłukałam samochód i zaczęłam woskować. Tak mnie to zajęło, że w sumie nie wiem kiedy minęło kilka godzin, bo kiedy zadzwonił mój telefon, zorientowałam się dopiero, że jest 19:30.
Pomyślicie pewnie, och jak się martwił, zadzwonił 4,5 godziny od momentu kiedy powinnam wrócić.
Nie. Bramę od jednostki zamykają o 19, a ja czasami siedzę dłużej, zwłaszcza po takich wybrykach, jak dzisiejsza rozmowa. Nie odebrałam telefonu, bo już w sumie kończyłam, został mi tylko jeden błotnik. Za chwilę do garażu z kluczykami wpadł zasapany Ray, który jak mnie zobaczył, odetchnął z ulgą i oparł się o drzwi.
- Where have you been all this time? Gdzie byłaś cały ten czas? – wyzionął.
- Just cleaned my car, actually – I’m finishing… Właśnie sprzątałam auto, w zasadzie już kończę... - mruknęłam, zajęta polerką.
- I worried about you. Why you didn’t tell me about this, why didn’t you call? Martwiłem się o ciebie. Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym, dlaczego nie zadzwoniłaś?
Podniosłam wzrok z zamurowaną miną.
- Why didn’t I tell? Well, I forgot. But why you resigned? All this time, I was thinking, what else you can do, as job? I thought that you’re hitman or drugs dealer, you know? I don’t have any ideas, because I don’t know, what you will do, if you joined be jobless. So? Dlaczego nie powiedziałam? No cóż, zapomniałam. Ale dlaczego zrezygnowałeś? Cały czas rozmyślałam, co innego możesz robić, jako pracę? Myślałam że jesteś płatnym zabójcą, albo dilerem narkotykowym, wiesz? Nie mam żadnych pomysłów, bo nie mam zielonego pojęcia co będziesz robił, jeśli wybrałeś bycie bezrobotnym.
- Well, you know that I’m pianist, I told you it, in … nevermind where. I told you. No, wiesz że jestem pianistą, powiedziałem ci to w... no nie ważne gdzie. Mówiłem ci.
- Continue… Kontynuuj.
- I handed in my CV in concert hall. I think I’ll get this job. Dałem CV do filharmonii. Myślę że dostanę tę robotę.
- You don’t speak polish, so in which way you would work? And, how you got classified of it? Nie znasz polskiego, więc w jaki sposób będziesz pracował? I skąd wziąłeś ogłoszenie?
- I didn’t. I just handed in my CV. I have degree of Juilliard school, it’s … Znikąd. Dostarczyłem tylko CV. Skończyłem Julliard, to...
- Harvard of the music schools, yada-yada… How you imagine your work in Poland? You can speak Polish, master? Harvard muzycznych szkół, bla-bla... Jak wyobrażasz sobie swoją pracę w Polsce?
- I’m sure that after seeing my CV, they will want me, anyway if they don’t have job for me. Jestem pewien, że po obejrzeniu mojego CV, będą mnie chcieli, bez względu na to czy mają posadę dla mnie, czy nie.
- Jasne, panie Mozart. A teraz z innej beczki… znaczy… zaraz, jest jakiś obiad?
- I didn’t understand. Nie zrozumiałem.
- Kurde sory – is any dinner in home? Jest jakiś obiad w domu?
- Yes, it is. But what you wanted to say? Tak, jest. Ale co chciałaś powiedzieć?
- Nevermind, żreeeć! Nieważne! – pobiegłam w stronę drzwi, wciskając mu w ręce klucze, impertynencko zarzucając płaszczem.
Stojąc w windzie, popatrzyłam na swoje odbicie w szybie i na odbicie pana Mozarta. Teraz dopiero uderzyła mnie potężna różnica wzrostu między mną a Wielkim Mozartem, wynosiła grubo ponad 30 cm, strach by pomyśleć, jakbym była o 20 cm niższa. Troll i Yeti, ot co…
- Ray? – bąknęłam, przypominając sobie, o czym rozmyślałam w samochodzie. Że tak irytujące pytanie, utknęło mi między głową a językiem, psia mać.
- Yes? Tak? – odparł, spoglądając na mnie z zaciekawieniem, ale coś mu się kiepsko poaktorzyło, i zauważyłam w tym nutę zdziwienia, a gdzieś za oczyma przerażenia. Gdzieś tam, za tą srebrną i błyskotliwą tarczką tkwił taki miały krasnoludek, który jakby trzymał w ręce tętnicę w mózgu i groził rozcięciem, w razie rychłego nieposłuszeństwa.
- I wanna ask you, but you must be honest… clearly honest, like priest on confession. Chcę cię o coś zapytać, ale musisz być szczery, jak ksiądz na spowiedzi. – napomknęłam, z uwagą wpatrując się dalej w srebro, upatrując, czy gdzieś ten krasnoludek nie wyłazi.
- Sure. Jasne. – wypowiedział pewnie, choć jak na moje szpiegowskie oko, tyćkę niepewnie.
- You resigned army. Resigned CIA… joined music. I don’t wanna believe, but… I gotta feeling that you hide something, and don’t want to talk about it. Zrezygnowałeś z armii. Zrezygnowałeś z CIA... wybrałeś muzykę. Nie chcę mi się wierzyć, ale... mam przeczucie że coś ukrywasz i nie chcesz o tym rozmawiać. – wyrecytowałam, spoglądając co jakiś czas w czubki butów, aby przybrać pozę i minę kota ze Shreka, co doszczętnie perfekcyjnie opanował Doug – chodzi mi na przykład o scenę ze stołem z powyłamywanymi nogami.
Tymczasem krasnolud raczył wyjrzeć zza spojrzenia i ukazać swoją perfidną twarz. Ray chwilę zamilkł, głęboko westchnął, jakby myślał – kurde, ma mnie. Spojrzał raz jeszcze na mnie, niczym jak Vic Vega na pana Białego i Różowego, dołożyć w rękę kubek i istny Michael Madsen, vel Pan Blond, stoi we własnej osobie, w windzie, obok mnie.
- I don’t have any secrets. But you have. They call it ‘drugs. Nie mam żadnych tajemnic. Ale ty masz. Nazywają to narkotykami. – emancypacyjnie zaznaczył ostatnie zdanie, które powinno mnie urazić, względem wcześniejszej jatki z wywalaniem mąki, ale… nie tylko Szwajcaria złotem stoi, znaczy się, nie tylko za obrazem chowam cenne drobne. Chyba wiedział, że taki głód, a raczej – taka ochota na przyjemności, niczym cukierek, uzależnia i zachęca na więcej, kosztem kłamstwa.
Przełknęłam ślinę, i zmrużyłam oczy. Spojrzałam na zegarek, nie wiedzieć czemu, a potem na windę, znaczy się, na ten taki „wysokościomierz”, czyli gdzie się znajduje. W milczeniu oczekiwałam na niechybne ‘dling, dlang, dlung’ staro wrocławskiej windy, która tylko z bliska ukazywała swój urok rodem z lat 70. Istotnie, blok z tego okresu pochodził, tylko te jedne, pieprzone windy, nie zostały wymienione podczas generalnego remontu. Chyba jak ktoś się kiedyś zakatrupi w niej i zrobi niechcący trumnę, to wtedy zmienią.
I jest sygnał. To niezręczne wymienianie spojrzeń zakończyło otworzenie drzwi, i prędki wyjazd z windy. Ray cierpliwie podążał za mną, ale na twarzy rysowała mu się typowa dla jego gatunku i płci, niecierpliwość. Nacisnęłam na klamkę z grymasem na twarzy, z przyzwyczajenia z impetem pchając drzwi. Uderzyłam czołem prosto w szkło od judasza, bo drzwi zaprotestowały. Tak naprawdę, nie sądziłam że drzwi są zamknięte. Szarpnęłam raz i drugi, zamek zakołotał płaczliwie, szarpnęłam więc po raz trzeci, uderzając splecioną w pięść dłonią, dopóki drzwi nie wydał głuchego łomotu świadczącego o zatrzaśnięciu. Lecz to nie było zatrzaśnięcie. Oprzytomniałam i rozpoczęłam przetrzepywanie kieszeni w poszukiwaniu pęczka kluczy , który jak zawsze sam podwijał się pod rękę, i balastując w kieszeni, dawał dowód swojej obecności, tak teraz uciekł gdzieś jak szop pracz w śmietniku i szczerzy zęby, jakby miał niezły ubaw z dozorcy niedorajdy. Ten ubaw w duchu dławił Raymond – podszedł i spojrzał na mnie tak, jakby chciał się roześmiać, ale ta myśl i ten jebany krasnoludek trzymał skutecznie minę w poważnym grymasie twarzy. Wyciągnął klucz, celowo go jeszcze potrząsając, aby zaznaczyć kto tu jest blondynką, a gdy już odnotowałam, co ze mną jest nie tak, stuliłam pysk i spojrzałam na zamek, w myślach wymyślając mu od kurewsko przezabawnych złośliwców. Z taka też miną weszłam do mieszkania, milcząc i rozmyślając, czy moja ostatnia skrytka, ten ostatni pieprzony bastion, został odkryty przez żołnierza z Montezumy. Byłego żołnierza z Montezumy, skrytkę należącą do aktualnej namiastki żołnierzy z Montezumy. Rzucona na podłogę torba pierdolnęła przeraźliwie, a ja aż się wzdrygnęłam na ten głuchy dźwięk i syknęłam, po raz kolejny wyklinając, ale tym razem torbę i tym też razem na głos. Ray skrzywił się, orientując się chyba, że to co powiedziałam nie było miłe, a na pewno w żadnym przypadku przyjemne. Odwróciłam się na pięcie i runęłam na kanapę, wyciągając nogi. Gdy już się dogodnie usadowiłam, zdałam sobie sprawę, że właściwie przyszłam tu głównie zjeść, pożywienie to był główny cel tego szaleńczego „biegu” na szczyt wieżowca. Westchnęłam i tym razem nie mieląc niepotrzebnie ozorem, co by nie niepokoić „niepoliszmena”, wstałam i zabrałam się do kuchni, wyniośle ociągając stopami. Stanęłam przy patelni, i kilka razy, z kilku ujęć obejrzałam ugotowane cudo, jak Magda Gessler, krytycznie, ale i ciekawie się przyglądając temu … czemuś. Ray wreszcie ruszył z miejsca, niczym zagapiony mechanik na pit stopie, i zaczął szprechać, co to jest i z czym to się je. Dosłownie. Ja w miarę słuchania czułam jak ślina spływa mi do ust, i byłam gotowa podnieść całą patelnię i impertynencko władować całość, podobnie jak rodowity polak żłopie piwo, gdy wreszcie wyjedzie na obóz integracyjny z kolegami. Jednak coś mnie, jak nigdy, powstrzymywało i mówiło - te lala, tak przy świadkach nie wypada. W rzeczy samej, jeszcze parę ładnych tygodni temu, nie miałabym oporów wpieprzać rękami jakieś udko i bezceremonialnie popijając piwem albo winem, racząc się dodatkowo bogato przysłodzonym ciastem. Nie dbając oczywiście, o to czy ktoś patrzy czy nie, czy może mam czekoladę pod nosem, albo czy buraczki fantazyjnie nie przystroiły mojej koszuli. To nie miało dla mnie kompletnego znaczenia. Coś czuje że nastaje czas jakiegoś katharsis, hę?
- Sit down, I’ll prepare it for you… Siadaj, przygotuję ci to. - nagle złagodniał i poszedł do kuchni. Usiadłam, I za chwilę już pałaszowałam szamkę. Siedziałam, nieufnie spoglądając w rozbrajające, choć często rozbierające spojrzenie, zaczęłam jeść to kubańskie cudo. W sumie, było całkiem dobre, ale syte chyba tylko dla weganów, którym absolutnie nie jestem. Nigdy nie popierałam wegetarian, z tego względu, że skoro świnia ma uczucia to dlaczego tak jak świni i króliczka, nie broni się konia, a już o tym, że rośliny może też czują ból, to nie wspomnę. Dlatego nienawidzę, jak ktoś robi ból, ale dupy z tego właśnie powodu. Może zabijmy siebie, drodzy ekolodzy, bo niszczymy Ziemię? Ki idiota takie głupoty wymyśla? Z przemyśleń wyrwał mnie dotyk Raymonda. Spojrzałam się znów na niego, z taką miną, jakbym miała rentgen w oczach. Podjął moją lewą dłoń i głaskając ją dosyć osobliwie wydusił z siebie kilka słów, choć chciał to zrobić stanowczo, jak na mężczyznę przystało, jedynie wydźwięk niepewności, wymieszany z melodyjnie barytonowym głosem, wydobył się z jego ust.
- I want us to be honest. You can tell me everything, and we would try to solve your problems. Chcę żebyśmy byli ze sobą szczerzy. Możesz powiedzieć mi wszystko I wtedy spróbujemy rozwiązać twoje problemy.
Moja dotychczas obojętna mina, zamieniła się w spazmatyczny burak z nutą niedorzeczności, chcący zamaskować strach przed niewygodną prawdą.
- Ja nie mam nic do powiedzenia. – burknęłam niefrasobliwie. Ray spojrzał na mnie tym razem wątpiąco i spojrzał w stół, po czym podniósł głowę i popatrzył gdzieś za mnie, ja się obróciłam, nie wiedząc o co chodzi. Zwróciłam głowę z powrotem ku niemu i arogancko zaczęłam rozstrzeliwywać go wzrokiem. SZAJSE!
- I… I know that you… you have something up your sleeve... Ja... Ja wiem że ty... że masz coś w zanadrzu... – wydukał niepewnie.
- …but what do you mean this time? … ale o co ci tym razem chodzi? - krzyknęłam dosyc opryskliwie. – Everytime when something is wrong, not going with your thoughts. Could you tell me, with bold and capital letters, without fucking hesistance, what’s going on? Za każdym razem, kiedy coś idzie nie tak, nie tak jak sobie umyśliłeś. Mógłbyś mi powiedzieć, pogrubionymi I drukowanymi literami, bez żadnych jebanych przerywników, o co ci chodzi? – zaczęłam opluwac się jadem. Raymond puścił moją dłoń, I wstał.
- You know… only somebody, who keeps something in secret, react aggressively… when somebody is accusing him or her. I know that in this flat is still cocaine, acid and other surprises, just waiting in hiding… I want us to be honest. You were thinking, that when you give me everything from behind of picture, without fuss, it’ll be nice? Alas, I’m very cagy and experienced with addict, well, I know that good-bye with drugs, it occur to you too easily. Wake up, you are really adult, to tell drugs last good-bye! Wiesz... tylko ktoś, kto ma jakiś sekret, reaguje agresywnie... kiedy ktoś oskarża go bądź ją. Wiem że w tym mieszkaniu nadal jest kokaina, kwas i inne niespodzianki, tylko czekające w ukryciu... Chcę żebyśmy byli ze sobą szczerzy. Myślałaś, że kiedy dasz mi wszystko zza obrazka, bez zbędnych ceregieli, to będzie fajnie? Niestety, jestem bardzo nieufny i doświadczony z uzależnionymi, i wreszcie wiem, że to pożegnanie z narkotykami przyszło ci za łatwo. Obudź się, jesteś naprawdę dorosła, żeby powiedzieć narkotykom ostatnie „do widzenia”! – wygłosił swoje kazanie, na co ja z miną Jokera, zaczęłam bić brawo. Moja mina oznaczała dla Raymonda wygraną za rozpracowanie mojej inteligencji, ale też zniesmaczenie, bo to rzeczywiście była tajemnica, o której nawet w najśmielszych snach bym nie powiedziała. Choćby mnie przypalali i grozili śmiercią - na tyle ten nałóg był nieustępliwy.
- I don’t wanna do mess, so tell me where it is, and I won’t do you excuses. Nie chcę robić bałaganu, więc powiedz gdzie to jest, to nie będę ci robił wymówek.
Na ostatnie słowa parsknęłam gromkim śmiechem, I rypnęłam kilkakrotnie widelcem w stół, aby zaznaczyć mój ubaw I zlekceważenie…

sobota, 18 października 2014

Generał brygady - tududu tududu - wychodzi na zwiady - tududu tududu

Usiadłam i w sumie spojrzałam się przez chwilę na swoje buty, co wyglądało jak wizyta gówniarza na dywaniku u dyrektora, w przedszkolu, jakbym miała 5 lat i podpaliła klasę, a nauczyciela zwyzywała od kutasonogich pieniaczy. Potem spojrzałam na Klimczuka i z powrotem na te buty, które były wyjątkowo brudne, jak moja dusza. Franek skończył pisać, odsunął się od biurka i spojrzał na mnie, tak jakby trochę z politowaniem, ale uważnie. Tak jakby był moim ojcem i przyłapał mnie na seksie. Obrócił się do tyłu i wziął jakąś zakurzoną książkę, dmuchnął na nią, i przetarł ręką, co by było widać napis co to jest.
- Deszczu, nigdy nie sądziłem, że w mojej pracy, będę musiał kiedykolwiek tłumaczyć coś starszemu oficerowi. Jesteś pierwszym starszym oficerem płci pięknej w naszej elicie i pierwszym którego muszę w tej chwili pouczać… - odparł monosylabicznie.
NIE NO CO TY TATO.
Na słowo pouczenie, podniosłam głowię, co wyraźnie odnotował.
- Nie licz, że pouczenie ode mnie to jak pouczenie na policji. To nie te ubrania, żeby tak było, dobra? Pozwól że zacytuję… - poszukał w regulaminie - … osoby będące w podlegających sobie nawzajem stanowiskach pracy, nie mogą być w oficjalnym związku ani innych bliskich sobie stosunkach… i teraz odnajduję sposób karania: …karany może być tylko i wyłącznie pracownik o wyższym stopniu, któremu podlega drugi pracownik, będący jego partnerem. Kary są następujące: w przypadku jednokrotnego wykrycia takowego wykroczenia, żołnierz o wyższym stopniu dostaje karę: 14 dni pozbawienia wolności. W przypadku kolejnego wykroczenia, kary są następujące: a) 14 dni pozbawienia wolności, gdy żołnierz należy do korpusu szeregowych bądź podoficerów, b) degradacji do najniższego stopnia w korpusie, dodatkowo – 30 dni pozbawienia wolności, zamiennie z 60 dni przejęcia statusu szeregowca, gdy należy do oficerów młodszych, c) degradacja do najniższego stopnia w korpusie, dodatkowo – 60 dni pozbawienia wolności, zamiennie z 30 dni wojskowej kolonii karnej, gdy należy do korpusu oficerów starszych d) degradacja do stopnia majora, gdy należy do korpusu generalskiego, bez możliwości powrotu do tego korpusu. Rozumiesz teraz, o co chodzi?
Spojrzałam na Klimczuka.
- 60 dni jako szeregowiec, mówisz?
- 30 dni kolonii karnej, majorze.
- Kurwa, no tego to ja się nie spodziewałam. – przetarłam twarz ręką.
WEŹ SIĘ TATO.
- Gdybyś nie pokazała się wszystkim za rączkę, nic by się nie stało. Nikomu bym nie powiedział, zachowałbym to dla siebie. Znam cię dość długo i nawet na rękę by mi było jakby cię w końcu jakiś osobnik płci męskiej usidlił i uspokoił, szczylku. Wiesz co mam na myśli. Teraz wszyscy wiedzą, i sama sobie zawdzięczasz to, że po prostu muszę, naprawdę – muszę z twojego zachowania wyciągnąć konsekwencje.
Popatrzyłam chwilę na regał z regulaminami, potem wpatrując się w dwie flagi, olśniło mnie.
-… zaraz, ale przecież to nie jest ta sama armia, chłopie, wiesz?
- To nie ma żadnego znaczenia. - złożył ręce, w geście że nie odpuści.
ALE TATO.
- A czy ma znaczenie to, że ja znałam wcześniej tego, powiedzmy, partnera?
Klimczuk spojrzał się na mnie tak groźnie, że jakbym była psem to by ogon do dupy mi uciekł, tak bym go podkuliła.
- Może i ma, a jakie masz na to dowody? Żadne.
- Jest świadek.
- Ty i on nie możecie być świadkami we własnej sprawie.
- … jest taki świadek, który wyśpiewa ci wszystko, mało tego, masz go w zasięgu ręki. - pstryknęłam palcami.
JESTEM GENIUSZEM.
Klimczuk spojrzał na mnie dosyć tępo.
- No to, kogo wezwać? – podniósł telefon.
- Hewletta. – założyłam ręce.
Za moment miał pojawić się Hewlett, a Franek z pokerową miną spoglądał na mnie i na drzwi.
- Mogę wiedzieć, co Hewlett ma do tej sprawy?
- Zaraz będziesz wszystko wiedział, generałku ty mój.
Z potężnym hukiem wpadł Hewlett, wepchnięty przez któregoś ze swoich kolegów, co by się nie stresował. Zasalutował i w sumie to popatrzył na mnie, śmiejąc się i na Franka…
- Sierżancie Hewlett, czy chciałby pan być świadkiem w sprawie tej tu obecnej…
- Ale że chodzi o nią i o jej … ta, jasne Deszczu. Ostatnia deska ratunku?
Popatrzyłam się na Hewletta z dołu na górę.
- Jeśli mówisz, że deska, to masz rację.
Hewlett usiadł z bananem na twarzy i zwrócił się do generała.
- Co mam mówić?
- Wszystko co wiesz, od początku…
Hewlett głęboko westchnął, popatrzył się na mnie i z zapartym tchem opowiadał o tragedii młodego Aide, o jego rodzicach, jak się wychowywał, potem szybko przeszedł do San Francisco, gdzie kazał mi dokładać swoje partie informacji, i tym samym wspólnie doszliśmy do porwania i Jalalabadu. Następnie ja już zaczęłam za dużo mówić, na co przystopował mnie Klimczuk, i o Tajlandii Hewlett mówił, sam, mimo trudności, z przedstawianiem scen z plaży Phuket. Jebany kabel.
Ja coraz bardziej zniżałam wzrok ku dołowi, a Klimczuk coraz bardziej chyba zaczął współodczuwać to, co się działo. Wiecie, sranie w banie, love story.
Nie znacie Klimisiaczka, ale to taki nietypowy gość, który żyje w świecie Harlequina. Beka konkretna z niego wśród jemu równych, ale nikt nie odważył mu się w twarz powiedzieć, że mężczyzna czytający romansidła to pizda. Zwłaszcza wojskowy,
... momentami, nawet się śmiał, a ja podnosiłam wzrok i ufnie patrzyłam na opowiadającego, co by nie przekręcił czegoś tam.
- … no i wtedy, gdy się dowiedział o tym że ten zboczeniec Randall miał ochotę na jego dziewczynę, się chłopak wkurzył i stwierdził że ma dość tego ukrywania się. To że wy wiecie, to nie raczej jej wina, tylko jego. Po za tym, naprawdę nazywa się inaczej i w sumie kasując jego tożsamość, pod którą jest jej podwładnym, okazuje się, że sprawa w ogóle nie istnieje.
- Kasować tożsamość jedno, ale ludziom nie wykasujesz tego z pamięci.
- A co to za problem wywalić Deszcza na urlop, hę?
- Nawet nie wiesz jaki. - parsknął, wiedząc że tylko my oboje wiemy (to znaczy, ja i Klimczuk), że mnie nie da się dać urlopu. Ja nie mam życia poza pracą. Nie potrafię się odnaleźć, kiedy nie pracuje.
- Brzmi to trochę abstrakcyjnie – Deszcz, urlop. Boję się tylko że Deszcz mi z tego urlopu nie wróci. I pewnie nie chcesz iść, co Deszczu? - zapytał troskliwie.
- A co ja będę całe dnie robić, co? Tylko nie bardzo rozumiem co miałeś na myśli mówiąc że nie wrócę... - mój wykrywacz szowinizmu drgnął.
- Właśnie. Może jakąś misyjkę?
Właśnie miałam powiedzieć – jaha – ale Hewlett tak się na mnie popatrzył, że kazanie Wenoma przypomniało mi się z prędkością międzygwiezdną.
- … bardzo chętnie, lecz nie.
- Ja chyba znowu ci odpuszczę, wiesz? Ludziom, powiem… naprawdę nie wiem co, bo zgaduję, że nie mogę ujawnić podwójnej tożsamości?
- Ja nie wiem. - burknęłam.
- Ani ja. - odparł Hewlett.
- Wezwę tutaj zaraz obiekt dyskusji.
Za chwilę przyszedł Ray.
- Hewlett, tłumacz, to co mówię. Z racji tego, że wiemy co się kroi między wami dwojga… nie, nie tobą i Hewlettem… wyższa twoja mać musi zostać ukarana, a ja po litanii której wysłuchałem przed chwilą, nie mam serca tego robić. Deszcz nie chce iść ani na urlop, ani na misję. Problem nie leży w karze, a w jakiejś przyczynie, czemu mam odpuścić. Możliwości jest kilka – albo podamy to, że jesteś podwójny, albo to, że któreś z was odchodzi ze swojego stanowiska, chociaż znając Deszcza, to tu chodzi tylko o ciebie, albo to, że coś z prawem, ale zaraz znajdą się inni amatorzy.
tłum: - Ja mogę odejść, bez żadnych problemów.
Wbiłam wzrok w Ray’a. Doskonale wiedziałam że zrezygnował z CIA, rezygnuje z USMC, to ciekawe, co jeszcze?
Klimczuk popatrzył na moją minę, parsknął i westchnął.

- To w takim razie sprawa sama się rozwiązała. Dziękuję za współpracę. Dokończcie formalności już u siebie, Hewlett. Deszczu – wracaj skądś przyszła. Nie chcę cię widzieć w moim gabinecie co najmniej tydzień… I idź się wyspowiadać, zbereźniku.