Prolog cz. 1
"Summer fling don't mean a thing"
"To był maj, pachniała Saska Kępa, szalonym, zielonym bzem"
No dobra, to nie Saska Kępa. Witam w koszarach XIX Specjalnej Brygady Kawalerii Powietrznej, gdzieś w tajnym miejscu za Wrocławiem, o którego położeniu mówić mi nie wolno. Wali wszędzie tym pieprzonym bzem, aż kręci mnie w nosie od samego rana. Nawet w biurze.
- Che! –
zawołał Hewlett.
- Co chcesz.
– mruknęłam z nutą dezaprobaty. Dobrze wie że pracuję nad dokumentami floty.
- Wiesz kto
to Meflocci? – zapytał z tym swoim głupim akcentem.
- Twój
alfons. Zgadłam? – burknęłam.
- To
przywódca mafii! – ryknął.
- I twój
przyjaciel? – zapytałam idiotycznie.
- Nie.
Szefuje w San Francisco. – zgasił się.
- I?
- Rozrabia.
Twoi sprzedali cię nam, Skipper.
- Kpisz
sobie. – obudziłam się.
- Nie?
Zerwałam się
z krzesła. Idę jak Bon Jovi na koncert. A właściwie do Franka, czyli Generała
Klimczuka.
- Franiu, co
się do jasnej... – zaczęłam mówic już w drzwiach.
- Słucham? –
podniósł głowę.
- Co ty
robisz? Porypało cię o tych gwiazdek, belek i wstążek? – oparłam się wszystkimi
rękami na biurku, przyjmując groźną postawę.
- W sensie
że w tej chwili?
- Nie udawaj
mnie, tylko mów za co ta mafia.
-
Sprzedaliśmy cię za grubą kasę. Wspomagasz Wojsko Polskie swoją wierną służbą.
– spojrzał powrotem w dół, lekceważąc to co mówię.
- Dź-dzięki.
Ciekawe co będę z tego miała.
- Wycieczkę
do Stanów, na przykład.
***
Śpiewam
sobie ‘One Night In Bangkok’.
Okej, w
myślach mam koncert, a tak naprawdę siedzę w samolocie. Mam nowe dokumenty, na
amerykankę Susannę Cosworth, i właściwie to już lądujemy, bo z daleka widzę KSFO[1]. Ścieżka schodzenia długa i ciężka,
zresztą, znam ten ból. Byłam pilotem, kiedyś.
Dotarłam do
tej całej East Tavern, gdzie miałam się spotkać z jakimś agentem - na poboczu stoi srebrna Corvette, w
wersji cabrio. Mieszkałam zresztą trochę w Stanach, więc tutejsze samochody to żadna nowość.
Zauważyłam też młodego faceta, opierającego się o tę korwę. Idzie tu. Ale siara, trzeba będzie się jakoś tłumaczyć.
- Clint
Cheyenne, CIA. – powiedział, pokazując legitymację.
Uff. A już myślałam.
- Well, I had no problem with
recognizing you. Nie miałem problemu
by Ciebie rozpoznać.
- Seriously?
Naprawdę? – zapytałam.
- My boss told me that you’re not
like other woman in our country. That you are very beautiful. Szef mi powiedział, że nie jesteś jak inne
kobiety u nas w kraju. Że jesteś bardzo piękna.
- That’s
picking up, not work. To podryw, nie
praca. – uśmiechnęłam się.
- Maybe. Follow me. Może I tak. Chodź ze mną.
- I see your
salary is more than big. Widzę że twoja
wypłata jest większa niż spora. – burknęłam patrząc na Corvettę.
- Corvette is normal car in this
state. Better than Camaro. Corvette
to normalne auto w tym stanie. Lepsze niż Camaro.
- You could
don’t say it. Mogłeś tego nie mówić. –
zaczęłam się śmiać.
- Why? Dlaczego?
- I bought Camaro in this city. New.
That’s my current car. Kupiłam
Camaro w tym mieście. Nowe. To mój aktualny wóz.
***
Pojechałam
do bardziej prestiżowej dzielnicy, a raczej to w niej właśnie miałam zamieszkać. W
wieżowcu.
Wielki
apartament, naprzeciwko szeregowce, a w oknie Golden Gate. W szeregowcach
mieściło się kilka banków, sklepów i szkoła tańca, jako jedyna, wyróżniała się
spośród reszty – była jakaś odcięta od tej codziennej szarości w nudnych
betonowo-szklanych płytach. Postanowiłam trochę zwiedzić okolicę, chociaż nie
chciałam odchodzić za daleko bo bym się pewnie zgubiła. Asekuracyjnie usiadłam
na ławce naprzeciwko wcześniej wspomnianej szkoły wywijania – no bo jak się
zgubię, to kaplica. W sumie to słońce powoli zbliżało się ku Pacyfikowi, a ja
siedziałam na stylowej ławce, w miejskim gwarze, który mi nie przeszkadzał w
patrzeniu się na tutejsze tramwaje, pagórki oraz budynki, na facetów też.
Wszystko zdawało się takie obce, chociaż nie ma się co dziwić, ja mieszkałam na
El Camino del Mar, to przy Lincoln Park, druga strona miasta troszkę. Stamtąd
też widać Złotą Bramę, skały w morzu, ocean i prawie nie widać Frisco. I
dobrze. Ogólnie jest cicho, to jest dzielnica dla tych kasiastych, ja tam
pracując, miałam i kwaterę.
Delektuję
się muzyką płynącą z otwartych okien szkoły tańca. Młody instruktor poucza
niektóre oporne panie. Widać że lecą na niego, nie wiem, on chyba nie widzi –
łeee, zresztą, ja też bym na takiego poleciała. Nawet słyszę rozmowę
wychodzących, że jest taki… no jaki jest. Przystojny, umięśniony, fajnie się
rusza, ten to jeszcze ma jakieś hiszpańską urodę… ale pewnie jak większość
instruktorów, ma jakąś pannę, a one jej pewnie zazdroszczą. A która by nie
zazdrościła.
Chwilę potem
lekcja w sumie się skończyła. Na górze jeszcze tańcują, tam jest już instruktorka, dręczy jakąś grupę
aerobiku. Trochę paszteciarska, no ale niech będzie, bo podobno liczy się
wnętrze, (dlatego właśnie ja nikogo nie mam)… Też już powoli kończą. Tańczyłam
kiedyś, to wiem kiedy już zaczynają końcówkę. Taa, szpetne dzieciństwo – Zuzia, wyprostuj się, odchyl głowę w lewo!
Gdzie ta noga, no zastanów się co Ty robisz!
Widzę już ona schodzi na dół. Z jakimś gościem,
jakiś redneck. No ale nieważne, najpierw przymila się do instruktora, potem coś
gada. Nagle wybuch agresji, i wnioskując z tego co robili, to babka wyznała mu
jakąś tajemnicę. Zdradza. Czytam z ruchu ust – o taki ze mnie szpieg. Gościo,
mocno już zdenerwowany, każe jej odejść. Tyle. Wyszła. Nie cierpi, pewnie jakaś
mocna sztuka. Może miał jej dość, w sumie koniec miłości, huehue, ciekawe czego
mnie to tak bawi. A ja siedzę dalej, i w sumie byłoby na tyle, szczerzę się
debilnie do szklanki z sokiem jak niedorozwinięta. Wróciłam do domu, i na
następny dzień znowu siedziałam na tej samej ławce, z napojem w ręku. Papierosów
nie palę, o zgrozo – NIE – ja normalnie to palę, tylko tutaj, w Stanach niezbyt
wypada. Zaraz ganiają cię albo obgadują jak palisz na ulicy. Więc wolę się nie
rzucać w oczy. Gość właśnie chyba skończył pracę, bo wychodzi z zawadiacką pozą
z lokalu. Nieszczęsne było to że wyglądał tak fajnie, że aż mi z wrażenia
wypadła słomka z ust. Musiał to zauważyć. Shit. Uśmiechnął się, zadrżał brwiami
i poszedł dalej. Założyłam okulary przeciwsłoneczne żeby mieć święty spokój,
będę się patrzeć tam gdzie chcę. Na dupę też. Poszedł do kawiarni, wyszedł z
jakimś napojem i chyba poszedłby dalej, ale się odwrócił z wyraźnym uśmiechem.
- You’ll be still staring on me, or
going with me for a walk, pretty peeper? Będziesz się tak dalej na mnie gapić, czy się ze mną przejdziesz,
śliczny podglądaczu?
Zamurowało
mnie. Roześmiałam się, kurde, niechcący poderwałam jakiegoś przystojnego Amerykanina,
z daleka wyglądającego raczej jak Włoch, czy Hiszpan, whatever. Podszedł bliżej
i stanął przede mną. Z daleka wyglądał normalnie, teraz zauważyłam że ma ze dwa
metry w górę. Wyciągnął rękę w moją stronę.
- Come on, Miss Unknown. Chodź, Panno Nieznajoma.
- Okay… -
odpowiedziałam, śmiejąc się.
- Well, what are you doing in San
Fra? You aren’t from here. No, to
co takiego robisz w San Francisco? Bo nie jesteś stąd.
- I’m on
holiday. Jestem na wakacjach.
- So, you don’t know town! Więc nie znasz miasta!
- Probably,
yes. Prawdopodobnie tak. –
uśmiechnęłam się.
- If you’re going to San Francisco, be sure
you are wearing some flowers in your head. Jeśli
wybierasz się do San Francisco, koniecznie włóż trochę kwiatów w swoje włosy. -
zerwał z pobliskiej azalii kwiat i włożył mi za ucho.
- That’s
local attraction? To lokalna atrakcja? –
roześmiałam się, trochę zażenowana.
- Yes, I’m a local attraction. You
have time? Tak, ja jestem lokalną
atrakcją. Masz czas?
- A lot. Dużo.
- Perfectly. Where are you living? Świetnie. Gdzie mieszkasz?
- In a tower near your dance school.
W wieży naprzeciw Twojej szkoły tańca.
Zaproponował,
abyśmy poszli na plażę. Oczywiście skoczyłam do domu i znalazłam co chciałam,
czyli strój kąpielowy (fuck, po co mi strój kąpielowy na misję?). Pod dom
podjechał czerwony ford Mustang, tez w wersji cabrio. Ale świetnie. Tylko
gorzej jak Clint przyjdzie, a ja poszłam się plażować.
Scott, bo
tak miał na imię ten przystojniak, pokazał mi kilka fajnych miejsc w mieście, a
potem Golden Gate. No i plażę, która była po prostu rewelacyjna. Wlazłam z
większą lub mniejszą gracją do wody, po kostki. Nie to że się boję, ale po prostu
było trochę zimno. Jak na Ocean Spokojny przystało. W międzyczasie jak się
zastanawiałam, czy iść dalej czy nie, nowy kolega pomógł mi w podjęciu decyzji,
porywając mnie dalej i wrzucając w fale. Oczywiście jak to ja, zaczęłam udawać
że się topię, bo jakbym nie zgrywała pierdoły przy facetach (o zgrozo,
oczywiście nie w robocie!) to by mnie uznali za babochłopa. Próbował mnie
uratować, ale ja tylko chlusnęłam wodą w twarz, na znak że to zwykła podpucha.
Zaczął mnie podtapiać. Tymczasem policjanci szli sobie plażą, kontrolując
ludzi. Chwilowo, przestałam się topić, zaraz wezmą nas za jakieś dzieci-kwiaty.
- Oh no, they’ll be chasing us. Och nie, będą nas ścigać.- mruknął
zaniepokojony.
- For what? Za co? – odparłam, trochę zdziwiona, nic
nie zrobiliśmy.
- For clothes on beach. We
must do something . Za ciuchy na plaży.
Musimy coś zrobić
- Try to dive? Spróbować zanurkować?
- No… Kiss me. Nie… pocałuj mnie.
- I? –
odparłam, jeszcze bardziej zażenowana. Ja?
- Yes. Tak.
Roześmiałam
się, ale sprawa była poważna. No to co, no trzeba było. Kątem oka spoglądałam
na nich, ale nic nie zrobili. W tym samym czasie pocałunek nieco się
przedłużył, bo ktoś tu się za mocno zaangażował.
- Susannah…
- Yes? Tak?
- What do you think – what type of
crime is leaving clothes in public area? Jak myślisz, jakim typem przestępstwa jest zostawianie ubrań w strefie publicznej?
- Oh, no, you were lying! No nie, kłamałeś!
- Yes, but in good faith. Tak, ale w dobrej wierze.
Zaczęłąm się
śmiać. Albo mnie w sobie rozkochał, albo ja trochę przejęłam ułamek jakiejś
atmosfery wybaczania wszystkim. Normalnie tego nie robię.
Usiedliśmy na plaży. Właściwie słońce już nie
świeciło tak jak wcześniej. Zrobiło się czerwono, a słońce powoli dotykało
wody. Scott najpierw patrzył się w widok, potem odwrócił się do mnie. Niezbyt
śmiałym gestem, zrozumiałam o co chodzi. Pocałował mnie lekko raz w usta. Potem
objął i tym razem to już nie było byle co. Nie wiem czemu, sama przytuliłam się
do niego, trzymając w dłoni jego kościstą i szczupłą twarz. Z pełną werwą,
wstaliśmy i zrozumieliśmy mniej więcej co o sobie myślimy. Odwożąc mnie do
domu, na których światłach, doszło do podobnej rzeczy. Ludzie w tym mieście nie
trąbią z nienawiścią że ktoś nie jedzie na zielonym. Trąbią i gwiżdżą, jak u mnie
w jednostce. Na takich jak my mówimy „chorzy”.
Kiedy
wróciłam do domu, pomyślałam że to chyba najbardziej zwariowany dzień jaki
kiedykolwiek przeżyłam. Wchodząc do
domu, wyczułam że coś jest nie tak. Wyciągnęłam broń i wymierzyłam w osobę
siedzącą na fotelu. Zapaliłam światło. To Clint.
Pokazał mi
zdjęcia mafioso, wyjaśnił tez jego sytuację oraz pokazał jego dziewczynę. Mam
zając się tylko nim samym. Będzie w Lodowej Operze, jutro o 16:00. Trzeba się
będzie wybrać… Nie przepadam za taką muzyką, no ale mniejsza z tym.
Kolejnego
dnia, oczywiście spotkałam się ze Scottem. Okazało się że jest pianistą w
pobliskiej operze, tak – w tej Lodowej. Świetnie, co za szczęście, Deszczu – jak
zwykle. Załatwił mi wejściówkę, na ten sam spektakl na którym będzie Meflocci.
Szkoda chłopaka ale taka praca, mówi się trudno. Zmyłam się po kilku minutach,
pod pretekstem, że muszę porobić kilka zdjęć, kupić pamiątki, czy coś.
Dokładnie o
15:50 byłam już operze. Ubrałam się stosownie, w czarną sukienkę, w sumie i tak
to wszystko jedno. Będzie rozróba i tyle, bo wjeżdża również specjalny oddział,
a przynajmniej tak słyszałam. Co poradzisz, no nic nie poradzisz. Mam tylko
pilnować aby nikt nie zabił Meflocciego, oni go sobie wezmą.
Zanim
weszłam na salę, widziałam Scotta w pełnej krasie, we fraku i ulizanego w stylu
lat 60. Szkoda mi go było. Cholera!
Muzyka
zaczęła grać. W pół godziny po 1 przerwie, miała być akcja. Meflocci siedzi
akurat przede mną, co ułatwia całą sprawę. Zauważyłam że Scott śmieje się do
dziewczyny która siedzi z „moim” mafiosem. Myślę sobie, co za gbur. Liże się do
każdej. Tak myślałam dopóki nie usłyszałam że to jej brat. Para poszła mi uszami.
Czas akcji
nastał bardzo szybko. Zaczęło się - z balkonów pozjeżdżali S.W.A.T. ‘ ci a ja
wyskoczyłam przed targetem, z chęcią obrony, ale nie takiej jakiejby się
spodziewał. Z kolana powaliłam go na ziemię. Do dziewczyny rzuciłam żeby
uciekała, chwilę potem podbiegli do mnie policjanci z chęcią przejęcia
Meflocciego. Rzucili mnie na ziemię obok niego, co już wydawało mi się – no halo,
coś tu nie gra.
- We are in the same league now. Teraz jesteśmy w tej samej lidze. –
mruknął.
Myślę sobie,
coś jest BARDZO nie halo. Siedzę w radiowozie z szefem jednej z
najpopularniejszych mafii w Stanach i raczej powinnam już spadać na lotnisko.
Postanowiłam sobie – co to, to nie. Wykopałam szybę auta i wyplątując się z za
lekko spiętych kajdanek, uciekłam. Wsiadłam do jednej z taksówek i rzuciłam –
airport.
Chwilowo
znalazłam się na KSFO i wparowałam na odprawę najprędzej jak się dało. W tym
zamieszaniu może zauważyli że zwiałam, a może i nie. Celnik na odprawie
podejrzliwie się patrzy na mnie. Bez bagażu, w małej czarnej, jedynie z
paszportem.
Dobra, puścili
mnie. Szybko lecę na najbliższy do Frankfurtu. Stamtąd dostanę się już dalej na
spokojnie.
Właściwie
już samolot startował, kiedy zobaczyłam że radiowozy wyjeżdżają na płytę, ale
dla nich, było już za późno. Nabyłam się już w Stanach, papa. Pora wracać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz