Chanka

Chanka

poniedziałek, 19 maja 2014

"Summer fling don't mean a thing"

Prolog cz. 1
"Summer fling don't mean a thing"

"To był maj, pachniała Saska Kępa, szalonym, zielonym bzem"
No dobra, to nie Saska Kępa. Witam w koszarach XIX Specjalnej Brygady Kawalerii Powietrznej, gdzieś w tajnym miejscu za Wrocławiem, o którego położeniu mówić mi nie wolno. Wali wszędzie tym pieprzonym bzem, aż kręci mnie w nosie od samego rana. Nawet w biurze. 
- Che! – zawołał Hewlett.
- Co chcesz. – mruknęłam z nutą dezaprobaty. Dobrze wie że pracuję nad dokumentami floty.
- Wiesz kto to Meflocci? – zapytał z tym swoim głupim akcentem.
- Twój alfons. Zgadłam? – burknęłam.
- To przywódca mafii! – ryknął.
- I twój przyjaciel? – zapytałam idiotycznie.
- Nie. Szefuje w San Francisco. – zgasił się.
- I?
- Rozrabia. Twoi sprzedali cię nam, Skipper.
- Kpisz sobie. – obudziłam się.
- Nie?
Zerwałam się z krzesła. Idę jak Bon Jovi na koncert. A właściwie do Franka, czyli Generała Klimczuka.
- Franiu, co się do jasnej... – zaczęłam mówic już w drzwiach.
- Słucham? – podniósł głowę.
- Co ty robisz? Porypało cię o tych gwiazdek, belek i wstążek? – oparłam się wszystkimi rękami na biurku, przyjmując groźną postawę.
- W sensie że w tej chwili?
- Nie udawaj mnie, tylko mów za co ta mafia.
- Sprzedaliśmy cię za grubą kasę. Wspomagasz Wojsko Polskie swoją wierną służbą. – spojrzał powrotem w dół, lekceważąc to co mówię.
- Dź-dzięki. Ciekawe co będę z tego miała.
- Wycieczkę do Stanów, na przykład.

***

Śpiewam sobie ‘One Night In Bangkok’.
Okej, w myślach mam koncert, a tak naprawdę siedzę w samolocie. Mam nowe dokumenty, na amerykankę Susannę Cosworth, i właściwie to już lądujemy, bo z daleka widzę KSFO[1]. Ścieżka schodzenia długa i ciężka, zresztą, znam ten ból. Byłam pilotem, kiedyś.
Dotarłam do tej całej East Tavern, gdzie miałam się spotkać z jakimś agentem - na poboczu stoi srebrna Corvette, w wersji cabrio. Mieszkałam zresztą trochę w Stanach, więc tutejsze samochody to żadna nowość. Zauważyłam też młodego faceta, opierającego się o tę korwę. Idzie tu. Ale siara, trzeba będzie się jakoś tłumaczyć.
- Clint Cheyenne, CIA. – powiedział, pokazując legitymację.
Uff. A już myślałam.
- Well, I had no problem with recognizing you. Nie miałem problemu by Ciebie rozpoznać.
- Seriously? Naprawdę? – zapytałam.
- My boss told me that you’re not like other woman in our country. That you are very beautiful. Szef mi powiedział, że nie jesteś jak inne kobiety u nas w kraju. Że jesteś bardzo piękna.
- That’s picking up, not work. To podryw, nie praca. – uśmiechnęłam się.
- Maybe. Follow me. Może I tak. Chodź ze mną.
- I see your salary is more than big. Widzę że twoja wypłata jest większa niż spora. – burknęłam patrząc na Corvettę.
- Corvette is normal car in this state. Better than Camaro. Corvette to normalne auto w tym stanie. Lepsze niż Camaro.
- You could don’t say it. Mogłeś tego nie mówić. – zaczęłam się śmiać.
- Why? Dlaczego?
- I bought Camaro in this city. New. That’s my current car. Kupiłam Camaro w tym mieście. Nowe. To mój aktualny wóz.

***

Pojechałam do bardziej prestiżowej dzielnicy, a raczej to w niej właśnie miałam zamieszkać. W wieżowcu.
Wielki apartament, naprzeciwko szeregowce, a w oknie Golden Gate. W szeregowcach mieściło się kilka banków, sklepów i szkoła tańca, jako jedyna, wyróżniała się spośród reszty – była jakaś odcięta od tej codziennej szarości w nudnych betonowo-szklanych płytach. Postanowiłam trochę zwiedzić okolicę, chociaż nie chciałam odchodzić za daleko bo bym się pewnie zgubiła. Asekuracyjnie usiadłam na ławce naprzeciwko wcześniej wspomnianej szkoły wywijania – no bo jak się zgubię, to kaplica. W sumie to słońce powoli zbliżało się ku Pacyfikowi, a ja siedziałam na stylowej ławce, w miejskim gwarze, który mi nie przeszkadzał w patrzeniu się na tutejsze tramwaje, pagórki oraz budynki, na facetów też. Wszystko zdawało się takie obce, chociaż nie ma się co dziwić, ja mieszkałam na El Camino del Mar, to przy Lincoln Park, druga strona miasta troszkę. Stamtąd też widać Złotą Bramę, skały w morzu, ocean i prawie nie widać Frisco. I dobrze. Ogólnie jest cicho, to jest dzielnica dla tych kasiastych, ja tam pracując, miałam i kwaterę.
Delektuję się muzyką płynącą z otwartych okien szkoły tańca. Młody instruktor poucza niektóre oporne panie. Widać że lecą na niego, nie wiem, on chyba nie widzi – łeee, zresztą, ja też bym na takiego poleciała. Nawet słyszę rozmowę wychodzących, że jest taki… no jaki jest. Przystojny, umięśniony, fajnie się rusza, ten to jeszcze ma jakieś hiszpańską urodę… ale pewnie jak większość instruktorów, ma jakąś pannę, a one jej pewnie zazdroszczą. A która by nie zazdrościła.

Chwilę potem lekcja w sumie się skończyła. Na górze jeszcze tańcują,  tam jest już instruktorka, dręczy jakąś grupę aerobiku. Trochę paszteciarska, no ale niech będzie, bo podobno liczy się wnętrze, (dlatego właśnie ja nikogo nie mam)… Też już powoli kończą. Tańczyłam kiedyś, to wiem kiedy już zaczynają końcówkę. Taa, szpetne dzieciństwo – Zuzia, wyprostuj się, odchyl głowę w lewo! Gdzie ta noga, no zastanów się co Ty robisz!
 Widzę już ona schodzi na dół. Z jakimś gościem, jakiś redneck. No ale nieważne, najpierw przymila się do instruktora, potem coś gada. Nagle wybuch agresji, i wnioskując z tego co robili, to babka wyznała mu jakąś tajemnicę. Zdradza. Czytam z ruchu ust – o taki ze mnie szpieg. Gościo, mocno już zdenerwowany, każe jej odejść. Tyle. Wyszła. Nie cierpi, pewnie jakaś mocna sztuka. Może miał jej dość, w sumie koniec miłości, huehue, ciekawe czego mnie to tak bawi. A ja siedzę dalej, i w sumie byłoby na tyle, szczerzę się debilnie do szklanki z sokiem jak niedorozwinięta. Wróciłam do domu, i na następny dzień znowu siedziałam na tej samej ławce, z napojem w ręku. Papierosów nie palę, o zgrozo – NIE – ja normalnie to palę, tylko tutaj, w Stanach niezbyt wypada. Zaraz ganiają cię albo obgadują jak palisz na ulicy. Więc wolę się nie rzucać w oczy. Gość właśnie chyba skończył pracę, bo wychodzi z zawadiacką pozą z lokalu. Nieszczęsne było to że wyglądał tak fajnie, że aż mi z wrażenia wypadła słomka z ust. Musiał to zauważyć. Shit. Uśmiechnął się, zadrżał brwiami i poszedł dalej. Założyłam okulary przeciwsłoneczne żeby mieć święty spokój, będę się patrzeć tam gdzie chcę. Na dupę też. Poszedł do kawiarni, wyszedł z jakimś napojem i chyba poszedłby dalej, ale się odwrócił z wyraźnym uśmiechem.
- You’ll be still staring on me, or going with me for a walk, pretty peeper? Będziesz się tak dalej na mnie gapić, czy się ze mną przejdziesz, śliczny podglądaczu?
Zamurowało mnie. Roześmiałam się, kurde, niechcący poderwałam jakiegoś przystojnego Amerykanina, z daleka wyglądającego raczej jak Włoch, czy Hiszpan, whatever. Podszedł bliżej i stanął przede mną. Z daleka wyglądał normalnie, teraz zauważyłam że ma ze dwa metry w górę. Wyciągnął rękę w moją stronę.
- Come on, Miss Unknown. Chodź, Panno Nieznajoma.
- Okay… - odpowiedziałam, śmiejąc się.
- Well, what are you doing in San Fra? You aren’t from here. No, to co takiego robisz w San Francisco? Bo nie jesteś stąd.
- I’m on holiday. Jestem na wakacjach.
- So, you don’t know town! Więc nie znasz miasta!
- Probably, yes. Prawdopodobnie tak. – uśmiechnęłam się.
 - If you’re going to San Francisco, be sure you are wearing some flowers in your head. Jeśli wybierasz się do San Francisco, koniecznie włóż trochę kwiatów w swoje włosy. - zerwał z pobliskiej azalii kwiat i włożył mi za ucho.
- That’s local attraction? To lokalna atrakcja? – roześmiałam się, trochę zażenowana.
- Yes, I’m a local attraction. You have time? Tak, ja jestem lokalną atrakcją. Masz czas?
- A lot. Dużo.
- Perfectly. Where are you living? Świetnie. Gdzie mieszkasz?
- In a tower near your dance school. W wieży  naprzeciw Twojej szkoły tańca.
Zaproponował, abyśmy poszli na plażę. Oczywiście skoczyłam do domu i znalazłam co chciałam, czyli strój kąpielowy (fuck, po co mi strój kąpielowy na misję?). Pod dom podjechał czerwony ford Mustang, tez w wersji cabrio. Ale świetnie. Tylko gorzej jak Clint przyjdzie, a ja poszłam się plażować.
Scott, bo tak miał na imię ten przystojniak, pokazał mi kilka fajnych miejsc w mieście, a potem Golden Gate. No i plażę, która była po prostu rewelacyjna. Wlazłam z większą lub mniejszą gracją do wody, po kostki. Nie to że się boję, ale po prostu było trochę zimno. Jak na Ocean Spokojny przystało. W międzyczasie jak się zastanawiałam, czy iść dalej czy nie, nowy kolega pomógł mi w podjęciu decyzji, porywając mnie dalej i wrzucając w fale. Oczywiście jak to ja, zaczęłam udawać że się topię, bo jakbym nie zgrywała pierdoły przy facetach (o zgrozo, oczywiście nie w robocie!) to by mnie uznali za babochłopa. Próbował mnie uratować, ale ja tylko chlusnęłam wodą w twarz, na znak że to zwykła podpucha. Zaczął mnie podtapiać. Tymczasem policjanci szli sobie plażą, kontrolując ludzi. Chwilowo, przestałam się topić, zaraz wezmą nas za jakieś dzieci-kwiaty.
- Oh no, they’ll be chasing us. Och nie, będą nas ścigać.- mruknął zaniepokojony.
- For what? Za co? – odparłam, trochę zdziwiona, nic nie zrobiliśmy.
- For clothes on beach. We must do something . Za ciuchy na plaży. Musimy coś zrobić
- Try to dive? Spróbować zanurkować?
- No… Kiss me. Nie… pocałuj mnie.
- I? – odparłam, jeszcze bardziej zażenowana. Ja?
- Yes. Tak.
Roześmiałam się, ale sprawa była poważna. No to co, no trzeba było. Kątem oka spoglądałam na nich, ale nic nie zrobili. W tym samym czasie pocałunek nieco się przedłużył, bo ktoś tu się za mocno zaangażował.
- Susannah…
- Yes? Tak?
- What do you think – what type of crime is leaving clothes in public area? Jak myślisz, jakim typem przestępstwa jest zostawianie ubrań w strefie publicznej?
- Oh, no, you were lying! No nie, kłamałeś!
- Yes, but in good faith. Tak, ale w dobrej wierze.
Zaczęłąm się śmiać. Albo mnie w sobie rozkochał, albo ja trochę przejęłam ułamek jakiejś atmosfery wybaczania wszystkim. Normalnie tego nie robię.
 Usiedliśmy na plaży. Właściwie słońce już nie świeciło tak jak wcześniej. Zrobiło się czerwono, a słońce powoli dotykało wody. Scott najpierw patrzył się w widok, potem odwrócił się do mnie. Niezbyt śmiałym gestem, zrozumiałam o co chodzi. Pocałował mnie lekko raz w usta. Potem objął i tym razem to już nie było byle co. Nie wiem czemu, sama przytuliłam się do niego, trzymając w dłoni jego kościstą i szczupłą twarz. Z pełną werwą, wstaliśmy i zrozumieliśmy mniej więcej co o sobie myślimy. Odwożąc mnie do domu, na których światłach, doszło do podobnej rzeczy. Ludzie w tym mieście nie trąbią z nienawiścią że ktoś nie jedzie na zielonym. Trąbią i gwiżdżą, jak u mnie w jednostce. Na takich jak my mówimy „chorzy”.
Kiedy wróciłam do domu, pomyślałam że to chyba najbardziej zwariowany dzień jaki kiedykolwiek przeżyłam.  Wchodząc do domu, wyczułam że coś jest nie tak. Wyciągnęłam broń i wymierzyłam w osobę siedzącą na fotelu. Zapaliłam światło. To Clint.

Pokazał mi zdjęcia mafioso, wyjaśnił tez jego sytuację oraz pokazał jego dziewczynę. Mam zając się tylko nim samym. Będzie w Lodowej Operze, jutro o 16:00. Trzeba się będzie wybrać… Nie przepadam za taką muzyką, no ale mniejsza z tym.
Kolejnego dnia, oczywiście spotkałam się ze Scottem. Okazało się że jest pianistą w pobliskiej operze, tak – w tej Lodowej. Świetnie, co za szczęście, Deszczu – jak zwykle. Załatwił mi wejściówkę, na ten sam spektakl na którym będzie Meflocci. Szkoda chłopaka ale taka praca, mówi się trudno. Zmyłam się po kilku minutach, pod pretekstem, że muszę porobić kilka zdjęć, kupić pamiątki, czy coś.
Dokładnie o 15:50 byłam już operze. Ubrałam się stosownie, w czarną sukienkę, w sumie i tak to wszystko jedno. Będzie rozróba i tyle, bo wjeżdża również specjalny oddział, a przynajmniej tak słyszałam. Co poradzisz, no nic nie poradzisz. Mam tylko pilnować aby nikt nie zabił Meflocciego, oni go sobie wezmą.
Zanim weszłam na salę, widziałam Scotta w pełnej krasie, we fraku i ulizanego w stylu lat 60. Szkoda mi go było. Cholera!
Muzyka zaczęła grać. W pół godziny po 1 przerwie, miała być akcja. Meflocci siedzi akurat przede mną, co ułatwia całą sprawę. Zauważyłam że Scott śmieje się do dziewczyny która siedzi z „moim” mafiosem. Myślę sobie, co za gbur. Liże się do każdej. Tak myślałam dopóki nie usłyszałam że to jej brat. Para poszła mi uszami.
Czas akcji nastał bardzo szybko. Zaczęło się - z balkonów pozjeżdżali S.W.A.T. ‘ ci a ja wyskoczyłam przed targetem, z chęcią obrony, ale nie takiej jakiejby się spodziewał. Z kolana powaliłam go na ziemię. Do dziewczyny rzuciłam żeby uciekała, chwilę potem podbiegli do mnie policjanci z chęcią przejęcia Meflocciego. Rzucili mnie na ziemię obok niego, co już wydawało mi się – no halo, coś tu nie gra.
- We are in the same league now. Teraz jesteśmy w tej samej lidze. – mruknął.
Myślę sobie, coś jest BARDZO nie halo. Siedzę w radiowozie z szefem jednej z najpopularniejszych mafii w Stanach i raczej powinnam już spadać na lotnisko. Postanowiłam sobie – co to, to nie. Wykopałam szybę auta i wyplątując się z za lekko spiętych kajdanek, uciekłam. Wsiadłam do jednej z taksówek i rzuciłam – airport.
Chwilowo znalazłam się na KSFO i wparowałam na odprawę najprędzej jak się dało. W tym zamieszaniu może zauważyli że zwiałam, a może i nie. Celnik na odprawie podejrzliwie się patrzy na mnie. Bez bagażu, w małej czarnej, jedynie z paszportem.
Dobra, puścili mnie. Szybko lecę na najbliższy do Frankfurtu. Stamtąd dostanę się już dalej na spokojnie.
Właściwie już samolot startował, kiedy zobaczyłam że radiowozy wyjeżdżają na płytę, ale dla nich, było już za późno. Nabyłam się już w Stanach, papa. Pora wracać.



[1]San Francisco Int’l Airport

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz