Żabojadzka
impreza, na pożegnanie kontrakciarzy. Jest durny listopad, ja wyjeżdżam, wraz z
moimi funiami na misję. Banan. Siedzę sobie między Hewim a Kubim, a dobre wino
rzucili nam na stół, więc czemu nie korzystać. Rzucali parę razy, i wyszło nie
inaczej jak na to że uwaliliśmy się winem… tfu, to znaczy „załapaliśmy humor”.
Zły przykład dla foczuń siedzących za plecami.
- Nooo to ja
się będę zbierać, bo jutro wieczór jadem
na hell!
- Zdrowia Deszczu!
– mruknął Hewlett. – Będzie nam brakować twojego temperamentu!
- A nie
ciała? – mruknął Wenom ze śmiechem.
- Ty jeszcze
kiedyś oberwiesz za te swoje wycyckane teksty. – mruknęłam. – Hewciu, znajdź
sobie jakąś dziewczynę, będziesz miał kogoś do przytulania, całowania…
- …spania… -
dodał Wenom, śmiejąc się.
- To też!
Papa Żydku. – przytuliłam Hewletta. – Papa zboczuchu. – przytuliłam Wenoma.
Miałam już wstać.
- A ja? –
zapytał Kubi.
- Kubuś!
Jaki potwór ze mnie że zapomniałam o tobie! Jak mogę ci to wynagrodzić?
- Tyyyy,
hehe, wiesz jak! – wybuchł śmiechem Wenom, a Hewlett zaraz z nim.
- Buzi. –
roześmiał się Kubi.
- Ale w
policzek, dobrze Kubusiu?
- Bardzo.
I Kubi czuł
się wyróżniony.
Nazajutrz
wieczorem był odlot. Ja się nigdy z nikim nie żegnam z sensie ‘see off’. Nie mam z kim, a to i może
nawet dobrze. Jak mi się coś przydarzy na misji, to chociaż nikt nie będzie
płakał. W samolocie, zaraz po zajęciu miejsca, założyłam słuchawki na uszy,
puściłam muzykę i zasnęłam. To około 8 godzin lotu, więc spokojnie można iść w
kimono. Jak można było się domyślić, obudziłam się na trochę przed lądowaniem.
Na lotnisku widziałam zmasakrowanych usmeców.
Foczęta spoglądały na nich z przerażeniem, jakby się bały że tak samo wrócą do
domu. Wzięłam lefleta[1] od dyżurnego, i
zaprowadziłam ich do ich części kontenerów. Oni mają mieszkać wszyscy razem, ja
– w osobnym tzw. poddachu – jest to płachta maskująca, mająca ściany, nie
mająca podłogi. Generalnie wolę taką, niż dzielic kontener z kimkolwiek. Jest
tu wóz, dystrybutor wody, kilka szafek, i prąd.
Po kilku
dniach po zaaklimatyzowaniu, nadszedł najwyższy czas na próbę artyleryjską,
która jest zawsze robiona znienacka, śmieszne jest to, że zawsze jest próbą, i
przynamniej w polskiej bazie nie zdarzają się prawdziwe alarmy bombowe. Około
godziny 13stej, kiedy wszyscy siedzą u siebie, ze względu na słońce, zawyła
syrena. Akurat paliłam papierosa. Bardzo łatwo wyobrazić sobie moje zdziwienie,
gdy w odległości 800 m uderzył prawdziwy strzał artylerii. Stałam jak ostatni
debil na pustym polu, bo właśnie inny ładunek odciął mi drogę do schronu. Nic
lepszego nie wymyśliłam, tylko wskoczenie do dołu po tym strzale.
Miał
głębokość około 15m, zdawałam sobie sprawę że mogę się połamać. Nie połamałam
się – sturlałam się na dół. Po zakończeniu całej szopki, wszyscy się szukali.
Jakiś Marin[2]
wydarł na mój pluton – nr. 82 – gdzie mają dowódcę. Zaraz zaczęły się moje
poszukiwania, a ja to wszystko słyszałam jakby za cicho. Uderzenia spowodowały
takie chwilowe ogłuszenie. Zaraz na horyzoncie pojawiły się znajome sylwetki.
Ów marin odezwał się.
- Nic ci nie jest?
- Chyba nie.
- Mądraś, bo wiedziałaś że tu nie strzeli.
5tka za inteligencje. Ale karne punkty za to, że nie wiem jak wyleziesz stąd.
- Rzuć linę, to pogadamy.
- Nie mam liny. Wszystkie są w pogotowiu.
- No to poczekam. Ile?
- Z kilka godzin.
- Przeżyję.
I tak
wszyscy sobie łazili po równinie a ja siedziałam w depresji. Nudziło mi się,
robiłam głupie żarty, np. krzyczałam – fire
in the hole… i zapalałam zapałkę. Gdzieś po czterech godzinach, około
17stej nad brzegiem dziury stanął Harrington.
- Maybe something to eat, captain? Może coś do jedzenia, kapitanie?
Spojrzałam
na niego dość pobłażliwie.
- What you
can offer? Co możesz zaoferować? –
zapytałam, skrobiąc coś moim Victorem Inoxem.[3]
- Generally, all. Praktycznie, wszystko.
- Everything? Think carefully about
what you say. Wszystko? Zastanów
się dobrze co mówisz. – uśmiechnęłam się.
- Okay, I wanted to ask … Dobrze, chciałem zapytać…
- Say what you have, don’t ask -
where am I, in a restaurant? Gadaj
co masz, nie pytaj mnie, gdzie ja jestem, w restauracji?
- No. Nie.
- Well, you see. So? No, widzisz. Więc?
- I have a set today attributable to
you, sir. Mam zestaw przypadający
dziś na panią, sir.
- You surprise me with your
intelligence. Zaskakujesz mnie swoją
inteligencją. – odpowiedziałam z miną bitch please. – Throw. Rzucaj.
- I don’t understand why they say
about you that you're weird. Nie
rozumiem dlaczego mówią o pani, że jest pani dziwna.
- Echh, it's
like a joke about the blonde travelling on highway. – westchnęłam, wbijając nóż
w ziemię. Ech, to jak z tym żarcikiem o
blondynce jadącą autostradą.
- What a joke? Co za żart?
- Did not you hear? On the highway,
we all hear the announcement on the radio about the crazy that drives in
opposite direction. Blonde which also drives the highway - there is one, and
here all crazy! Nie słyszałeś? Na
autostradzie, wszyscy słyszymy ogłoszenie w radiu o szaleńcu, który jedzie pod
prąd. Blondynka, która również jedzie na tej autostradzie – tam jeden, a tu
wszyscy wariaci!
Aide
parsknął śmiechem i rzucił pudełko.
- I know that this is not a funny
joke, but it implies? Wiem że to
nieśmieszny żart, ale daje do zrozumienia?
Około
północy wyciągnęli mnie z grajdołka. Marin dodał coś, że dostaliśmy dziwnym
trafem nocny patrol kolejnego dnia, toteż stwierdziłam że odpuszczę ćwiczenia
do patrolu. Tam trzeba być w kupie i nie jęczeć bo zakwasy.
Około 23
wyszliśmy. Mieliśmy nieprzyjemną okazję do poruszania się w mieście-widmie –
wcześniej potraktowane było napalmem, więc wszystkie budynki wyglądały
nieciekawie, wręcz w niektórych układach – strasznie. Z tego co wiedziałam,
można się natknąć tutaj na złodziejaszków, chcących wynieść coś z tych
rozżartych domów. Ale jak uprzedzali – nie są groźni, bynajmniej jeśli nie
podejdzie się do nich od razu z bronią – boją się żołnierzy. Natomiast nie
można tracić czujności, bo na te 10 złodziejaszków, może się pojawić Talib
czystej krwi. Polecono też szukać pewnego Majora, który zaginął w trakcie
przeszukiwania złodziei. Prawdopodobnie został porwany tylko do celów
propagandowych, czyli – jesteśmy mocni,
porwaliśmy amerykańskiego majora – to więc myślę że nic mu nie powinno być.
Podali też na wszelki wypadek rysopis.
Poruszając
się niezbyt raźnym krokiem główną ulicą, zaobserwowałam błysk soczewki
kolimatora, w budynku oddalonym o około 500m.
- …who has a sharp eye? Kto ma ostry wzrok? – zapytałam.
- Iowa and Harrington. – mruknął
Jackson.
- Harrington? Since when? He has
glasses, if I have good memory. Harrington?
Od kiedy? Nosi okulary, o ile mam dobrą pamięć.
- For one
eye. Na jedno oko.
- Where they
are? Gdzie oni są?
- I’m here,
sir. Tutaj, sir. – szepnął Aide.
- You see this window in house with
shutters? Widzisz okno w domu z okiennicami?
- Which window? Które okno?
- First of last floor. On
corner. Pierwsze na ostatnim piętrze.
- I see. Widzę.
- You see sniper? Widzisz snajpera?
Na słowo sniper usłyszałam nagle ciszę i
wszystkie twarze zwrócone były w moją stronę.
- What idiots, have never seen a
sniper? Co idioci, nie widzieliście
nigdy snajpera? – mruknęłam. – Do your job! Do roboty!
- Yes, I can
see, alas. Tak, widzę, niestety. – mruknął drżącym
głosem.
- Don’t tell me that you’re scared
too. No nie mów mi że ty też się boisz.
- Kinda. Trochę.
- I swear, you’re all like girls. We
will taking off him. Daję słowo, wszyscy
jesteście jak dziewczynki. Zdejmujemy go.
- What? Co?
- Taking off. We are going there.
You and Jackson – with me. Ceron – take pair, and check first floor. Rest
– prepare to shooting. Zdejmujemy. Idziemy
tam. Ty i Jackson – za mną, Ceron bierz parę i sprawdź pierwsze piętro. Reszta –
przygotować się do wymiany ognia.
Podeszliśmy
do drzwi. Otwarte. W domu, a konkretniej w izbie, leżało kilkoro ludzi, z
kałachami leżącymi na podłodze. Jeden nie miał nic i leżał pod schodami. Po
cichemu, ja i dwoje ludzi przeszliśmy na piętro. Powoli oczywiście. Stanęliśmy
w ciemnym poddaszu, gdy nagle zobaczyłam laser na Jacksonie! Automatycznie, w
mgnieniu oka obejrzałam się na miejsce promieniowania po czym ujrzałam czarną
postać, stojącą w samym rogu pokoju. Bez wahania mruknęłam – akcja! W tej samej
chwili zastrzeliłam przeciwnika, wyraźnie Afgańczyka. Objęliśmy całe pierwsze
piętro, bo oprócz snajpera, nie było tu nikogo.
Zeszliśmy na
dół. Ceron bardzo ładnie wykonał zadanie, bo wszyscy Talibowie okazali się
porywaczami wcześniej wspomnianego Majora, który leżał pod schodami. Wspomniał
też, że w stajni przechowywany jest też ranny jego żołnierz, który został
postrzelony w akcji poprzedniego dnia.
Wyszliśmy
wszyscy i ruszyliśmy ku stajni. Naszym oczom, a właściwie moim i Harringtona –
ponieważ on szedł pierwszy i się zatrzymał
– ukazał się mały chłopczyk z kałachem. Aide wyciągnął broń i widocznie
nie miał serca do niego strzelić. Podeszłam do Harringtona, właściwie stanęłam
za jego plecami i z pokerową miną strzeliłam prosto między oczy dzieciaka.
- Next time, you may have bullet
between eyes. Następnym razem, to ty
możesz mieć kulę między oczami. – mruknęłam. Spojrzał na mnie przerażony i
jakby z niedowierzaniem, że mogłam coś takiego zrobić.
Weszliśmy do
stajni. Oczywiście w stajni były konie i… nie jeden a pięciu rannych żołnierzy
– czterech SAS i jeden Marines.
- We need chopper. Nico, you know
what to do. Paramedics – you too. Rest of all – surround stables. Potrzebujemy śmigłowca. Nico, wiesz co robić.
Sanitariusze także. Reszta – otoczyć stajnię.
Helikopter
przyleciał, ale okazało się, że nie starczy miejsca dla jednej osoby.
Blackhawki są przecież małe. Ich było w środku czworo, plus naszej grupy 11
oraz 6 tamtych. Postanowiłam zostać.
Żołnierze
uparli się, abym nie zostawała. Ja natomiast wzięłam wyrys terenu od pilota i
do swojej akcji ewakuacyjnej postanowiłam zaangażować… jednego z miejscowych
koni.
Mimo
prostestu, jaki wywołała moja grupa, rozkazałam im wsiadać do helikoptera. O
siebie się nie martwię, nie raz działałam sama. Aide zaproponował, że zostanie
ze mną, będzie bezpieczniej, ale rzuciłam mu krótko że miał wydany rozkaz i
jego ma się trzymać.
Popatrzyłam
chwilę jak odlatują i co… i na koń. Najgorzej by było jakby żaden z nich nie
był do jeżdżenia, ale wisiały siodła, więc nie było to możliwe. Podeszłam do
boksu, przy którym wisiało siodło angielskie, zresztą widocznie dopasowane pod
tego konia. Był duży i czarny, przynamniej teraz był czarny. Na początku
próbował mnie ugryźć, ale dostał po mordzie. Wyprowadziłam go i przywiązałam do
słupa. Osiodłałam go i próbowałam założyć mu ogłowie. Z tym było najwięcej
problemu, ale po kilku nieprzyjemnych próbach przywołania do porządku, uspokoił
się. Nawet był miły i posłuszny, ale to tylko chwilami.
Wyprowadziłam
na dwór to bydlę, zerknęłam gdzie mam się kierować, obejrzałam kompas, potem
mapę, wsiadłam i … Stoi. Wzięłam go na jazdę na kontakcie i dałam łydkę. Nie
ruszył się. Wkurzyłam się i uderzyłam piętami w jego brzuch. W tej samej
chwili stanął dęba. Trzymał się i
skakał, parskając złośliwie. To mnie tak zirytowało, że wyciągnęłam z kieszeni
Berettę i strzeliłam w powietrze.
Nagle
przestał skakać. Opuścił łeb i machnął ogonem. Delikatnie dałam łydkę. Ruszył.
A już myślałam, że sobie nie pojadę, no proszę – Talibowskie wychowanie.
Zarzuciłam jakąś szmatę na głowę i ruszyłam galopem.
***
I chyba się
przeliczyłam. Galop skończył się po 20 minutach, a potem pozostał mi nędzny
kłusik od niechcenia. Do bazy jest daleko, bo z 40 km. Możliwości tego ogiera
były na pewno większe,
ale po co.
Nigdzie mi się nie śpieszy, a w nocy jest całkiem przyjemnie chłodno.
No właśnie.
Nad ranem, już zaczęło świecić i to ostro. Tymczasem ja stępowałam po pustyni,
mając nadzieję, że niedługo zobaczę bramy ISAF.
W dzień, koń
okazał się być rzeczywiście czarny jak smoła, i nie był koniem arabskim –
powiedziałabym raczej, że to jakiś szlachetny europejczyk. Miał bardzo gęstą
grzywę i przeszkadzało mi to przy wolnym poruszaniu się.
Na
horyzoncie wyłoniło się słońce i naparzało prosto w moje oczy, ponieważ
jechałam dokładnie w tym kierunku. Ściągnęłam te bawełniane płótna, zasłaniając
jedynie broń schowaną pod siodłem.
Po prawej z
daleka widać było autostradę i chwilami jakiś samochód. W większości samochody
wojskowe.
Czasami nad
głową przelatywały duże samoloty transportowe, i miałam chociaż wiedzę, czy
jestem blisko czy daleko i czy jadę w dobrym kierunku. Wystarczyło spojrzeć na
wysokość i kurs…
W pewnej chwili,
z mirażu utworzonego przez gorący piasek, zobaczyłam mury jednostki, a
właściwie blaszane ściany. Wreszcie poczułam się dużo pewniej, i kiedy oceniłam
odległość na 2 km, ruszyłam pełnym galopem ku bramie.
Wejście jest
jak zwykle otwarte, dopiero potem jest wieżyczka i sprawdzają kto, co i po co.
Akurat trafiłam na poranną zaprawę i władowałam się na apel poranny. Wjechałam
w bramę w tumanach kurzu, panując nad bestią, efektownie wgalopowałam na główny
plac, ku zdziwieniu wszystkich. W tym
samym momencie odnalazłam wzrokiem mój pluton, przez chwilę smutny, dopóki Nico
nie krzyknął – patrzcie – i wskazał
na bramę. Wszystkim pojaśniały twarze i na twarzach zagościły szerokie banany.
A didżej miał z tego niezłą pompę, bo najpierw spytał co to ma być, a ktoś
ryknął że to polski ułan.
Chyba Bator.
Podjechałam
do swoich i zatrzymałam się w miejscu dla dowódcy
Po apelu
zsiadłam z tego bydlęcia, i usiadłam przy swoim namiocie. Co teraz z nim zrobić?
Głaszcząc tę
piękną i niebezpieczną kreaturę, zauważyłam że przede mną stoi kucharka z
miejscowej stołówki. W ręku
trzymała płócienny worek.
- There’s dry bread for horse. And
some carrots. He will eat it? To suchy
chleb dla konia. I trochę marchwi. Zje to?
Uśmiechnęłam
sie do konia I do niej.
- Sure. Jasne. – odpowiedziałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz