Chanka

Chanka

czwartek, 22 maja 2014

"Non, je ne regrette rien"

Żabojadzka impreza, na pożegnanie kontrakciarzy. Jest durny listopad, ja wyjeżdżam, wraz z moimi funiami na misję. Banan. Siedzę sobie między Hewim a Kubim, a dobre wino rzucili nam na stół, więc czemu nie korzystać. Rzucali parę razy, i wyszło nie inaczej jak na to że uwaliliśmy się winem… tfu, to znaczy „załapaliśmy humor”. Zły przykład dla foczuń siedzących za plecami.
- Nooo to ja się będę zbierać, bo jutro wieczór jadem na hell!
- Zdrowia Deszczu! – mruknął Hewlett. – Będzie nam brakować twojego temperamentu!
- A nie ciała? – mruknął Wenom ze śmiechem.
- Ty jeszcze kiedyś oberwiesz za te swoje wycyckane teksty. – mruknęłam. – Hewciu, znajdź sobie jakąś dziewczynę, będziesz miał kogoś do przytulania, całowania…
- …spania… - dodał Wenom, śmiejąc się.
- To też! Papa Żydku. – przytuliłam Hewletta. – Papa zboczuchu. – przytuliłam Wenoma. Miałam już wstać.
- A ja? – zapytał Kubi.
- Kubuś! Jaki potwór ze mnie że zapomniałam o tobie! Jak mogę ci to wynagrodzić?
- Tyyyy, hehe, wiesz jak! – wybuchł śmiechem Wenom, a Hewlett zaraz z nim.
- Buzi. – roześmiał się Kubi.
- Ale w policzek, dobrze Kubusiu?
- Bardzo.
I Kubi czuł się wyróżniony.

***

Nazajutrz wieczorem był odlot. Ja się nigdy z nikim nie żegnam z sensie ‘see off’. Nie mam z kim, a to i może nawet dobrze. Jak mi się coś przydarzy na misji, to chociaż nikt nie będzie płakał. W samolocie, zaraz po zajęciu miejsca, założyłam słuchawki na uszy, puściłam muzykę i zasnęłam. To około 8 godzin lotu, więc spokojnie można iść w kimono. Jak można było się domyślić, obudziłam się na trochę przed lądowaniem. Na lotnisku widziałam zmasakrowanych usmeców. Foczęta spoglądały na nich z przerażeniem, jakby się bały że tak samo wrócą do domu. Wzięłam lefleta[1] od dyżurnego, i zaprowadziłam ich do ich części kontenerów. Oni mają mieszkać wszyscy razem, ja – w osobnym tzw. poddachu – jest to płachta maskująca, mająca ściany, nie mająca podłogi. Generalnie wolę taką, niż dzielic kontener z kimkolwiek. Jest tu wóz, dystrybutor wody, kilka szafek, i prąd.
Po kilku dniach po zaaklimatyzowaniu, nadszedł najwyższy czas na próbę artyleryjską, która jest zawsze robiona znienacka, śmieszne jest to, że zawsze jest próbą, i przynamniej w polskiej bazie nie zdarzają się prawdziwe alarmy bombowe. Około godziny 13stej, kiedy wszyscy siedzą u siebie, ze względu na słońce, zawyła syrena. Akurat paliłam papierosa. Bardzo łatwo wyobrazić sobie moje zdziwienie, gdy w odległości 800 m uderzył prawdziwy strzał artylerii. Stałam jak ostatni debil na pustym polu, bo właśnie inny ładunek odciął mi drogę do schronu. Nic lepszego nie wymyśliłam, tylko wskoczenie do dołu po tym strzale.
Miał głębokość około 15m, zdawałam sobie sprawę że mogę się połamać. Nie połamałam się – sturlałam się na dół. Po zakończeniu całej szopki, wszyscy się szukali. Jakiś Marin[2] wydarł na mój pluton – nr. 82 – gdzie mają dowódcę. Zaraz zaczęły się moje poszukiwania, a ja to wszystko słyszałam jakby za cicho. Uderzenia spowodowały takie chwilowe ogłuszenie. Zaraz na horyzoncie pojawiły się znajome sylwetki. Ów marin odezwał się.
- Nic ci nie jest?
- Chyba nie.
- Mądraś, bo wiedziałaś że tu nie strzeli. 5tka za inteligencje. Ale karne punkty za to, że nie wiem jak wyleziesz stąd.
- Rzuć linę, to pogadamy.
- Nie mam liny. Wszystkie są w pogotowiu.
- No to poczekam. Ile?
- Z kilka godzin.
- Przeżyję.
I tak wszyscy sobie łazili po równinie a ja siedziałam w depresji. Nudziło mi się, robiłam głupie żarty, np. krzyczałam – fire in the hole… i zapalałam zapałkę. Gdzieś po czterech godzinach, około 17stej nad brzegiem dziury stanął Harrington.
- Maybe something to eat, captain? Może coś do jedzenia, kapitanie?
Spojrzałam na niego dość pobłażliwie.
- What you can offer? Co możesz zaoferować? – zapytałam, skrobiąc coś moim Victorem Inoxem.[3]
- Generally, all. Praktycznie, wszystko.
- Everything? Think carefully about what you say. Wszystko? Zastanów się dobrze co mówisz. – uśmiechnęłam się.
- Okay, I wanted to ask … Dobrze, chciałem zapytać…
- Say what you have, don’t ask - where am I, in a restaurant? Gadaj co masz, nie pytaj mnie, gdzie ja jestem, w restauracji?
- No. Nie.
- Well, you see. So? No, widzisz. Więc?
- I have a set today attributable to you, sir. Mam zestaw przypadający dziś na panią, sir.
- You surprise me with your intelligence. Zaskakujesz mnie swoją inteligencją.  – odpowiedziałam z miną bitch please. – Throw. Rzucaj.
- I don’t understand why they say about you that you're weird. Nie rozumiem dlaczego mówią o pani, że jest pani dziwna.
- Echh, it's like a joke about the blonde travelling on highway. – westchnęłam, wbijając nóż w ziemię. Ech, to jak z tym żarcikiem o blondynce jadącą autostradą.
- What a joke? Co za żart?
- Did not you hear? On the highway, we all hear the announcement on the radio about the crazy that drives in opposite direction. Blonde which also drives the highway - there is one, and here all crazy! Nie słyszałeś? Na autostradzie, wszyscy słyszymy ogłoszenie w radiu o szaleńcu, który jedzie pod prąd. Blondynka, która również jedzie na tej autostradzie – tam jeden, a tu wszyscy wariaci!
Aide parsknął śmiechem i rzucił pudełko.
- I know that this is not a funny joke, but it implies? Wiem że to nieśmieszny żart, ale daje do zrozumienia?
Około północy wyciągnęli mnie z grajdołka. Marin dodał coś, że dostaliśmy dziwnym trafem nocny patrol kolejnego dnia, toteż stwierdziłam że odpuszczę ćwiczenia do patrolu. Tam trzeba być w kupie i nie jęczeć bo zakwasy.
Około 23 wyszliśmy. Mieliśmy nieprzyjemną okazję do poruszania się w mieście-widmie – wcześniej potraktowane było napalmem, więc wszystkie budynki wyglądały nieciekawie, wręcz w niektórych układach – strasznie. Z tego co wiedziałam, można się natknąć tutaj na złodziejaszków, chcących wynieść coś z tych rozżartych domów. Ale jak uprzedzali – nie są groźni, bynajmniej jeśli nie podejdzie się do nich od razu z bronią – boją się żołnierzy. Natomiast nie można tracić czujności, bo na te 10 złodziejaszków, może się pojawić Talib czystej krwi. Polecono też szukać pewnego Majora, który zaginął w trakcie przeszukiwania złodziei. Prawdopodobnie został porwany tylko do celów propagandowych, czyli – jesteśmy mocni, porwaliśmy amerykańskiego majora – to więc myślę że nic mu nie powinno być. Podali też na wszelki wypadek rysopis.
Poruszając się niezbyt raźnym krokiem główną ulicą, zaobserwowałam błysk soczewki kolimatora, w budynku oddalonym o około 500m.
- …who has a sharp eye? Kto ma ostry wzrok? – zapytałam.
- Iowa and Harrington. – mruknął Jackson.
- Harrington? Since when? He has glasses, if I have good memory. Harrington? Od kiedy? Nosi okulary, o ile mam dobrą pamięć.
- For one eye. Na jedno oko.
- Where they are? Gdzie oni są?
- I’m here, sir.  Tutaj, sir. – szepnął Aide.
- You see this window in house with shutters? Widzisz okno w domu z okiennicami?
- Which window? Które okno?
- First of last floor. On corner. Pierwsze na ostatnim piętrze.
- I see. Widzę.
- You see sniper? Widzisz snajpera?
Na słowo sniper usłyszałam nagle ciszę i wszystkie twarze zwrócone były w moją stronę.
- What idiots, have never seen a sniper? Co idioci, nie widzieliście nigdy snajpera? – mruknęłam. – Do your job! Do roboty!
- Yes, I can see, alas.  Tak, widzę, niestety. – mruknął drżącym głosem.
- Don’t tell me that you’re scared too. No nie mów mi że ty też się boisz.
- Kinda. Trochę.
- I swear, you’re all like girls. We will taking off him. Daję słowo, wszyscy jesteście jak dziewczynki. Zdejmujemy go.
- What? Co?
- Taking off. We are going there. You and Jackson – with me. Ceron – take pair, and check first floor. Rest – prepare to shooting. Zdejmujemy. Idziemy tam. Ty i Jackson – za mną, Ceron bierz parę i sprawdź pierwsze piętro. Reszta – przygotować się do wymiany ognia.

Podeszliśmy do drzwi. Otwarte. W domu, a konkretniej w izbie, leżało kilkoro ludzi, z kałachami leżącymi na podłodze. Jeden nie miał nic i leżał pod schodami. Po cichemu, ja i dwoje ludzi przeszliśmy na piętro. Powoli oczywiście. Stanęliśmy w ciemnym poddaszu, gdy nagle zobaczyłam laser na Jacksonie! Automatycznie, w mgnieniu oka obejrzałam się na miejsce promieniowania po czym ujrzałam czarną postać, stojącą w samym rogu pokoju. Bez wahania mruknęłam – akcja! W tej samej chwili zastrzeliłam przeciwnika, wyraźnie Afgańczyka. Objęliśmy całe pierwsze piętro, bo oprócz snajpera, nie było tu nikogo.
Zeszliśmy na dół. Ceron bardzo ładnie wykonał zadanie, bo wszyscy Talibowie okazali się porywaczami wcześniej wspomnianego Majora, który leżał pod schodami. Wspomniał też, że w stajni przechowywany jest też ranny jego żołnierz, który został postrzelony w akcji poprzedniego dnia.
Wyszliśmy wszyscy i ruszyliśmy ku stajni. Naszym oczom, a właściwie moim i Harringtona – ponieważ on szedł pierwszy i się zatrzymał  – ukazał się mały chłopczyk z kałachem. Aide wyciągnął broń i widocznie nie miał serca do niego strzelić. Podeszłam do Harringtona, właściwie stanęłam za jego plecami i z pokerową miną strzeliłam prosto między oczy dzieciaka.
- Next time, you may have bullet between eyes. Następnym razem, to ty możesz mieć kulę między oczami. – mruknęłam. Spojrzał na mnie przerażony i jakby z niedowierzaniem, że mogłam coś takiego zrobić.
Weszliśmy do stajni. Oczywiście w stajni były konie i… nie jeden a pięciu rannych żołnierzy – czterech SAS i jeden Marines.
- We need chopper. Nico, you know what to do. Paramedics – you too. Rest of all – surround stables. Potrzebujemy śmigłowca. Nico, wiesz co robić. Sanitariusze także. Reszta – otoczyć stajnię.
Helikopter przyleciał, ale okazało się, że nie starczy miejsca dla jednej osoby. Blackhawki są przecież małe. Ich było w środku czworo, plus naszej grupy 11 oraz 6 tamtych. Postanowiłam zostać.
Żołnierze uparli się, abym nie zostawała. Ja natomiast wzięłam wyrys terenu od pilota i do swojej akcji ewakuacyjnej postanowiłam zaangażować… jednego z miejscowych koni.
Mimo prostestu, jaki wywołała moja grupa, rozkazałam im wsiadać do helikoptera. O siebie się nie martwię, nie raz działałam sama. Aide zaproponował, że zostanie ze mną, będzie bezpieczniej, ale rzuciłam mu krótko że miał wydany rozkaz i jego ma się trzymać.
Popatrzyłam chwilę jak odlatują i co… i na koń. Najgorzej by było jakby żaden z nich nie był do jeżdżenia, ale wisiały siodła, więc nie było to możliwe. Podeszłam do boksu, przy którym wisiało siodło angielskie, zresztą widocznie dopasowane pod tego konia. Był duży i czarny, przynamniej teraz był czarny. Na początku próbował mnie ugryźć, ale dostał po mordzie. Wyprowadziłam go i przywiązałam do słupa. Osiodłałam go i próbowałam założyć mu ogłowie. Z tym było najwięcej problemu, ale po kilku nieprzyjemnych próbach przywołania do porządku, uspokoił się. Nawet był miły i posłuszny, ale to tylko chwilami.
Wyprowadziłam na dwór to bydlę, zerknęłam gdzie mam się kierować, obejrzałam kompas, potem mapę, wsiadłam i … Stoi. Wzięłam go na jazdę na kontakcie i dałam łydkę. Nie ruszył się. Wkurzyłam się i uderzyłam piętami w jego brzuch. W tej samej chwili  stanął dęba. Trzymał się i skakał, parskając złośliwie. To mnie tak zirytowało, że wyciągnęłam z kieszeni Berettę i strzeliłam w powietrze.
Nagle przestał skakać. Opuścił łeb i machnął ogonem. Delikatnie dałam łydkę. Ruszył. A już myślałam, że sobie nie pojadę, no proszę – Talibowskie wychowanie. Zarzuciłam jakąś szmatę na głowę i ruszyłam galopem.

***

I chyba się przeliczyłam. Galop skończył się po 20 minutach, a potem pozostał mi nędzny kłusik od niechcenia. Do bazy jest daleko, bo z 40 km. Możliwości tego ogiera były na pewno większe,
ale po co. Nigdzie mi się nie śpieszy, a w nocy jest całkiem przyjemnie chłodno.

No właśnie. Nad ranem, już zaczęło świecić i to ostro. Tymczasem ja stępowałam po pustyni, mając nadzieję, że niedługo zobaczę bramy ISAF.
W dzień, koń okazał się być rzeczywiście czarny jak smoła, i nie był koniem arabskim – powiedziałabym raczej, że to jakiś szlachetny europejczyk. Miał bardzo gęstą grzywę i przeszkadzało mi to przy wolnym poruszaniu się.
Na horyzoncie wyłoniło się słońce i naparzało prosto w moje oczy, ponieważ jechałam dokładnie w tym kierunku. Ściągnęłam te bawełniane płótna, zasłaniając jedynie broń schowaną pod siodłem.
Po prawej z daleka widać było autostradę i chwilami jakiś samochód. W większości samochody wojskowe.
Czasami nad głową przelatywały duże samoloty transportowe, i miałam chociaż wiedzę, czy jestem blisko czy daleko i czy jadę w dobrym kierunku. Wystarczyło spojrzeć na wysokość i kurs…

W pewnej chwili, z mirażu utworzonego przez gorący piasek, zobaczyłam mury jednostki, a właściwie blaszane ściany. Wreszcie poczułam się dużo pewniej, i kiedy oceniłam odległość na 2 km, ruszyłam pełnym galopem ku bramie.
Wejście jest jak zwykle otwarte, dopiero potem jest wieżyczka i sprawdzają kto, co i po co. Akurat trafiłam na poranną zaprawę i władowałam się na apel poranny. Wjechałam w bramę w tumanach kurzu, panując nad bestią, efektownie wgalopowałam na główny plac, ku zdziwieniu wszystkich.  W tym samym momencie odnalazłam wzrokiem mój pluton, przez chwilę smutny, dopóki Nico nie krzyknął – patrzcie – i wskazał na bramę. Wszystkim pojaśniały twarze i na twarzach zagościły szerokie banany. A didżej miał z tego niezłą pompę, bo najpierw spytał co to ma być, a ktoś ryknął że to polski ułan.
Chyba Bator.
Podjechałam do swoich i zatrzymałam się w miejscu dla dowódcy
Po apelu zsiadłam z tego bydlęcia, i usiadłam przy swoim namiocie. Co teraz z nim zrobić?
Głaszcząc tę piękną i niebezpieczną kreaturę, zauważyłam że przede mną stoi kucharka z miejscowej stołówki. W ręku trzymała płócienny worek.
- There’s dry bread for horse. And some carrots. He will eat it? To suchy chleb dla konia. I trochę marchwi. Zje to?
Uśmiechnęłam sie do konia I do niej.
- Sure. Jasne. – odpowiedziałam.



[1] Leflet – leaflet z ang. Papierek, ulotka
[2] Marin – żołnierz Marines
[3] Victor Inox – scyzoryk oficerów Szwajcarskich

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz