Rozdział 2
Efektywność i afektywność
Michael z samego rana ruszył do Reading i był tam już na
godzinę 9.00. Poprosił Richarda, aby mogli pójść na spacer, na co Christensen
się nie zgodził. Poratował go jednak lord Peter, który zaproponował przejażdżkę
konną Michaelowi i Hubertowi. Richard podszedł do tego trochę sceptycznie, ale
ostatecznie się zgodził.
Wyjście Huberta na dwór było wręcz majestatyczne, jakby
wszedł do raju. Ramię w ramię podążał chętnie z lordem Peterem w stronę stajni,
a Michael zastanawiał się, skąd wzięła się u niego fobia do koni.
A tak. Spadł kiedyś z wierzchowca za młodu.
Stwierdził jednak, że jest w stanie się poświęcić dla Huberta
i siądzie na jakimś w miarę spokojnym rumaku. Gdy lord Peter zaprezentował mu
kasztanowatego konia o imieniu Fierce (ang. Okrutny, dziki, niepohamowany),
zapytał, czy nie ma jakiegoś potulnego i spokojnego konia. Lord uśmiechnął się,
i zaprosił go za sobą. Przeszli obok Huberta bawiącego się z Paskudą i pokazał
mu Trolley’a (ang. Drezyna), ogromnego konia rasy Shire, mierzącego co najmniej
190 cm w kłębie, po czym lord go osiodłał a wkrótce Michael wdrapał się na jego
potężny grzbiet. Chwile potem z stajni w eleganckim stylu wykłusował Hubert na
Paskudzie.
- Lord nie jedzie z nami? – zapytał Michael, mając na oku
kłusującego wolty Huberta.
- Nie. Może w końcu się odezwie, a nie zrobi tego w mojej
obecności. – mruknął. – Proszę się nie martwić. Drezyny nic nie ruszy, nawet
jeśli będzie pan ją kopał po brzuchu. – roześmiał się. – Ale proszę uważać na
Huberta. Do zobaczenia. – odparł i klepnął „grubasa” aby się ruszył. Michael
widząc prawdziwość słów w ociąganiu się Drezyny, doczłapał do Huberta, a gdy
ten zauważył, że Michael jest gotów, wyjechał z wolty prosto na niewielki
parkur skróconym galopem. Collins widząc to, nic sobie z tego nie zrobił,
stwierdził że dogoni go, prędzej czy później.
Jeżdżenie w kółko nie przyniosło ani słowa konwersacji
pomiędzy nimi. Michael długo i natarczywie pytał, ale Hubert zdawał się być tak
pochłonięty jazdą, że chyba w ogóle go nie słyszał. W pewnym momencie, Hubert
chyba poczuł się na tyle pewnie, że gdy Michael akurat jechał tyłem do niego,
ten wyskoczył przez ogrodzenie, a raczej podjął próbę wyskoczenia, bowiem
Paskuda wyłamał (to jest: zatrzymał się tuż przed barierką) a Hubert efektownym
saltem wylądował po drugiej stronie płotu. To, że Hubert spadł, Michael
zauważył dopiero, gdy Hubert wskakiwał z powrotem przez płot, ale na daremno
znów było pytać, co się stało, że znalazł się za ogrodzeniem.
W pewnej chwili Drezyna stanęła jak wryta i nastroszyła uszy.
Paskuda i Hubert mieli wyraźnie tym razem znów ochotę na ucieczkę poza parkur,
bo nagle gdzieś zniknęli. Zarówno klacz, jak i Michael rozglądali się w ich
poszukiwaniu, chociaż to chyba się tylko tak mu zdawało, bo ta zaczęła drżeć i
grzebać kopytem, oraz oglądając się za siebie, rżała. Collins zgłupiał i
dokładnie w chwili gdy się obejrzał, ujrzał dwa metry od Drezyny galopującą
parę. Nie trzeba chyba już dodawać, że Drezyna czekała tylko na Paskudę i
ruszyła dzikim galopem. Hubert wiedział, że Drezyna zdolna jest wypchnąć lichą
bramkę, i nakierował Paskudę wprost na nią.
Michael, z ledwością utrzymując się na szalonej i pędzącej
klaczy, zrozumiał chyba o co chodzi Paskudzie i jego partnerowi. Bał się
zeskakiwać, ale bał się też kolizji z bramką. Postanowił nie skakać, i ku jego
zdziwieniu, i zdziwieniu Huberta też – Drezyna, wielki grubas ważący ponad tonę
poszybował około metr w górę z oplecionym na jej szyi Collinsem. Hubert po raz
pierwszy od kilku lat zaczął się śmiać. Tak naprawdę, szczerze śmiać. Ale
przestało mu być do śmiechu, gdy Paskuda stwierdził, że skoro Drezyna
przeskoczyła, to i on da radę.
Paskuda dał radę, natomiast Hubert znów wylądował za bramką
gdzieś w krzakach. Michael natychmiastowo zeskoczył z Drezyny, na której i tak
wisiał i dobiegł do Huberta.
- Nic ci nie jest? – zapytał, otrzepującego się z liści.
Spojrzał tępo na niego.
- Nie. – po raz pierwszy odparł, chociaż lakonicznie.
Michael usiadł na barierce a Hubert nadal siedział na ziemi.
Collins niepewnie spojrzał na niego i spytał:
- Hubercie, ten ktoś, kto kazał zabić ci kota… kim on jest? –
zapytał Michael, spoglądając na Huberta, który leżał na polanie i był wyraźnie
zadowolony. Na chwilę zrzedła mu mina, spojrzał się na Michaela.
- … to mój przyjaciel Homer. – chrząknął krótko. Wyraźnie
dawno nic nie mówił.
- Kim jest Homer? Od kiedy jest z tobą?
- Kiedy Mary powiedziała że dziadek będzie się mną opiekował,
wymyśliłem go sobie. – odparł krótko.
- Homer każe ci robić złe rzeczy?
- Nie.
- To dlaczego kazał zabić ci kota Mary?
- Bo Henrietta bardzo chciała żebym ją wystraszył. A Homer i
ja nienawidziliśmy Cooper’a, to znaczy kota. To więc wystraszyłem.
- To był wasz wspólny pomysł?
- Tak.
Michael skupił się wyraźnie. Nie, to nie jest jakiś obcy
wpływ. To wszystko siedzi w meandrach jego umysłu, da się to jakoś naprawić. I
dlaczego matkę nazywa po imieniu?
- Pan utożsamia się ze mną. – stwierdził Hubert, przerywając
myślenie Collinsa.
- Słucham? – burknął, niedosłysząc tego, co powiedział.
- Pan utożsamia się z moją osobowością. – powtórzył w nieco
zmienionej formie, bardziej konkretnej. Michael spojrzał na niego wariacko.
- Nie sądzę. – odparł zimno.
- Ale pan się utożsamia, to znaczy, pan jest podobny do mnie.
Pan siedzi całe dnie w domu. Pan jest inny niż wszyscy. Pan też jest sam.
Całkiem podobnie, prawda? I do tego próbuje mi pan pomóc.
Michael popatrzył się z żałosnym uśmieszkiem na Huberta.
- Siedzę całe dnie w domu, bo pracuję w domu. Jestem inny,
ale nie w taki sposób jak ty. I nie jestem sam. Zresztą, na jakiej podstawie…?
– zająknął się Collins i uświadomił sobie, że ma do czynienia z synem jednego z
najlepszych psychiatrów w kraju. Być może jest on lepszy w diagnozie nawet bez
odpowiedniej wiedzy. Może tutaj leży jakaś zawiłość?
- Pan jest blady. Pan został przywieziony przez mojego ojca,
chociaż on się zarzekał, że nie zna wybitniejszych od siebie. Pan jest sam, bo
spędza pan dużo czasu tutaj i w nauce. Ojciec wiele razy o panu opowiadał Mary.
- Dlaczego mówisz na swoją matkę po imieniu? Nie prościej –
mama?
Hubert wyraźnie się zirytował i to bardzo. Burknął coś, jakby
chciał coś z siebie wydusić, Collins pokrzepił go, mówiąc, że może powiedzieć,
że nikomu nie powie.
- Bo ona zostawiła mnie jak zabawkę. – wydusił drżącymi
ustami, patrząc się w jeden punkt. – Zachowała się jak taka Henri’, która
zostawia starą, dobrą lalkę, bo dostała nową. – dokończył. Michael zauważył, że
łza spłynęła po jego młodym policzku. – Zachowała się nawet gorzej… - wydumał łamiącym
się głosem. – Zabiera tej lalce wszystko co ma: ubranka, pantofelki, kolczyki,
w końcu ucina jej włosy, uszy, odpina ręce i nogi po to, by dać tamtej a i tak
się okazuje, że nie pasują! – wyrwał.
Echo odbiło się dość daleko, i nastała chwila milczenia.
- Ona cię bije? – zapytał Collins.
- Wykluczając szturchanie, to nie. – odparł załamany.
- … udajesz tę chorobę, aby się tobą zainteresowała? – spytał
niepewnie, wiedząc, że odpowiedź może być bolesna, i wcale nie psychicznie.
Hubert popatrzył na niego powątpiewająco, ale całkiem inteligentnie.
- Nie udaję. Czasami potrafię się normalnie zachować, jeśli
jej nie ma. Ale ona tego nie widzi, przecież to niemożliwe… Po za tym rzadko
wybywa na dłuższy czas z domu… i Homer wtedy wraca. Ona najczęściej jeździ z
dziewczynami do baletu, ale ostatnimi czasy Helen nie chce tam chodzić. I wtedy
siedzimy razem, spędzamy czas… Nikt, oprócz dziadka nie wie o tym. On nie mówi
mamie, bo by nakrzyczała na mnie, że „truję” Helen.
Michael otworzył usta, aby o coś zapytać, ale nie mógł. Wizja
okrutnej Mary, wybierającej sobie ze swoich dzieci własnego ulubieńca i
odrzucająca innych była bardziej nieprawdopodobna niż potwór z Loch Ness. Nigdy
nie wyobrażał sobie, że jego matka mogłaby go ot tak porzucić, zmienić
nastawienie i spowodować chorobę. Tak samo myślał o innych kobietach, ale
widocznie tak nie jest.
- … widziałeś kiedyś Homera? – zapytał Collins, próbując
poskładać fakty w jednolitą całość.
- Nie. Ale pokazał mi że istnieje. – odpowiedział Hubert, ku
fatalnemu nierozumieniu Michaela. - … on … on przyprowadził kiedyś jakąś
straszną kreaturę pod dom… znaczy, nie była straszna tak okropnie, była po
prostu dziwna. Wyglądała jakby żyła w latach pięćdziesiątych… nie mam pojęcia
czy była żywa, ale wyraźnie ją widziałem. Miała takie wielkie, oczy… bladą
twarz i czerwone usta. Włosy miała pokręcone, ale zaniedbane i ogólnie tak
wyglądała. Na głowie miała mały kapelusz chroniący ją przed deszczem… i ubrana
była w sukienkę jak wampir… może była wampirem… ale nie miała kłów… nie wiem… -
Hubert zaczął się trząść. – Homer powtarzał, abym do niej podszedł, i trochę
podszedłem. Płakała, a gdy się odezwałem – uciekła, krzycząc: skazaniec,
skazaniec!
Collins sfrustrowany i zaskoczony opowieścią o pewnej pani –
duchu wbił wzrok w Huberta.
- Wracała? – zapytał, przełykając ślinę.
- Nie, nigdy już jej potem nie widziałem… ale często mi się
śniła. Powtarzała – błagam, uwolnij mnie, błagam, uwolnij mnie… - odparł.
- Mówi… - zaczął Collins, ale przerwała mu Mary, krzycząca że
od kilkunastu chwil woła Huberta na obiad i oczywiście ten ma to gdzieś.
Posmutniał i milcząc, odszedł w stronę dworu ze spuszczoną głową, nad którą
miotała się ręka lordówny. Michael siedział zamyślony, po czym dalej myśląc,
odprowadził konie do stajni. Wychodząc, przysiadł na chwilę, rozemocjonowany
sytuacją, i znów się zamyślił, gdy nagle ktoś dziubnął go w ramię. Była to mała
brunetka o przesympatycznym uśmieszku, bladziutka jak porcelana, z wielkimi,
zielonymi oczyskami i kasztanową czuprynką, znana z wcześniejszego incydentu –
Helen.
- Prosę pana, mama mówi ze po pana chyba nie musi iść jak po
Huberta, zeby pana zawołać na obiadek. – odparła rezolutnie, z niewielką wadą
wymowy. Collins spojrzał na to „inne” dziecko i uśmiechnął się, wstając.
- Ty jesteś Helen? – zapytał ostentacyjnie, podrygującą po
ścieżce dziewczynkę.
- Tak! Mam na imię Helen Margaret Alice! – wyrecytowała,
podrzucając zgrabione liście i uśmiechając się szeroko. Gdy tylko ujrzała Mary
stojącą na schodach z tym swoim grymasem, natychmiast spoważniała, i z opuszczonymi
rękami, lekko nadęta, skierowała się wprost pod portyk, skąd odebrała ją i
wprowadziła do domu. Michael krótko skinął, wspomniawszy coś o ważnych sprawach
do załatwienia w Birmingham i niemożności pozostania na obiedzie. Istotnie, nie
chciał się spoufalać z tą osobą, czuł do niej jakąś obrzydliwą odrazę, jak do
trędowatej.
W trakcie jazdy Michael przypomniał sobie, że Audrey miała z
nim poważnie porozmawiać, a od kilku dni nic go bardziej nie zajmuje jak sprawa
Huberta. Spojrzał na od dawna nieużywany telefon, kilkadziesiąt nieodebranych
połączeń i jeden SMS. Od Audrey.
„Chciałam Ci to powiedzieć na żywo, chciałam może nawet dać
Ci szansę, ale swoim zachowaniem jeszcze bardziej utwierdziłeś mnie w mojej
decyzji. Nie mogę już dłużej wytrzymać, zrywam z Tobą…”
Michael wbił wzrok w telefon, i zapewne gdyby pamiętał, że
jedzie jeszcze samochodem, prawdopodobnie zorientowałby się, że jedzie także
wprost na przejazd kolejowy, na którym sygnalizator nadawał czerwone światło.
Dokładnie w tej chwili kątem oka zobaczył człowieka na przejeździe, jakby
udawał szlaban, po czym nacisnął szybko hamulec. Wyhamował, a pociąg przemknął
mu przed oczami. Człowiek ten, który tam stał był wysoką kobietą, w czarnej
sukience rodem z lat pięćdziesiątych. Krótko pomyślał – kto w takim czymś
chodzi?
Gdy pociąg przejechał, postać odwróciła się i przeszła przez
tory, a Michaela olśniło – to wyglądało niemal jak kobieta z opowieści Huberta!
Zmroziło to krew w jego żyłach. Wprawdzie puszczał koło nosa
jego opowieści, ale nie przypuszczał że Hubert mógł czymś go zarazić, aby miał
podobne objawy schizofrenii jak on. Chwilę potem zjechał na pobocze by ochłonąć,
gdy poczuł się bardzo dyskomfortowo myśląc, że ta dziwna postać może w każdej
chwili mu coś zrobić, chociaż nie miał żadnych dowodów na to, że ta postać jest
groźna. Ale nie miał także żadnych powodów aby sądzić, że jest ona pozytywnie
nastawiona. Dlatego czym prędzej ruszył do Birmingham, a dokładniej do
posiadłości Fosterów, skąd pochodziła i gdzie mieszkała Audrey.
Pełen grozy widok stanął przed oczyma Collinsa. Oto gotycki,
ceglany zamek, z miliardem witrażów i witrażyków, ogrodzony strzelistymi
drutami w kształcie strzał. Nie byłoby może to wcale przerażające, gdyby nie
lekki deszcz, silny wiatr i pogrzmiewania z daleka, świadczące o rychłym
nadejściu porządnej nawałnicy.
Michael niepewnie podszedł do drzwi, zapukał a wrota
otworzyła mu służąca, z posępną miną i jakby wrogim nastawieniem do Collinsa.
Milczała przez cały czas gdy ten próbował jej wyjaśnić po co się zjawił, po
czym spojrzała za siebie. Na wielkich, pałacowych schodach stała Audrey z taką
niewyszukaną miną, zbiegającą się do płaczu i wściekłości. Gdy tylko ją ujrzał,
zapytał, czy mogą porozmawiać, na co Audrey zacisnęła usta, zmarszczyła brwi,
chlipnęła i uciekła na górę. Dokładnie wtedy zza schodów wyszła Pani Foster,
jej matka. Wyraz twarzy miała całkiem podobny, i podeszła do niego, bardzo
zdenerwowanym krokiem, po czym uderzyła go w twarz.
- Jak jeszcze śmiesz tu przychodzić!? – syknęła złowieszczo.
Collins z odwróconą głową jął myśleć, co takiego zrobił, że Audrey płacze, a
pani Foster ma go za ostatniego bydlaka.
- Przepraszam, ale naprawdę nie wiem o co… - zaczął wywód, po
czym pani Foster zamierzyła się z drugim uderzeniem, ale jej ręka ustała, gdy
Audrey krzyknęła:
- To nie on!
Pani Foster spojrzała zaciekle na mężczyznę którego
spoliczkowała, po czym rozluźniła swój wzrok, skierowała go w miejsce gdzie
przed chwilą stała Audrey i odwróciła się znów do Collinsa.
- Przepraszam Michael… nie wiedziałam, że to nie Ty. –
odparła, lekko skruszona. Lekko poirytowany spoliczkowany popatrzył empatycznie
na Panią Foster.
- Nie mam najmniejszego pojęcia co się dzieje. Czy mógłby mi
ktoś wyjaśnić? – odparł zdecydowanie, ale bez nerwów. Foster burknęła, po czym
głęboko westchnęła.
- Teraz już wszystko rozumiem. – mruknęła, a Michael poczuł
się jeszcze bardziej zagubiony. – Jeśli to nie Ty, to wina jest Audrey i …
zaraz. Nie wiesz. – rezolutnie podsumowała, a Collins oparł się o ścianę,
próbując choć ułamek jej wypowiedzi dobrze zinterpretować. – Audrey… - ściszyła
ton. - … Audrey ponosi teraz wszelkie konsekwencje swojego błędu, i nie musisz
brać w tym udziału. Ważne, aby ten który jej w tym pomógł, odnalazł się bardzo
szybko.
- Ale…
- Ona będzie miała dziecko. Ale nie twoje, skoro powiedziała,
że to nie Ty. Żegnam. – burknęła, po raz kolejny i można powiedzieć, wypchnęła
go za drzwi. Zdezorientowany i osłupiały stał w strugach deszczu, kompletnie
nie wiążąc faktów. Po krótkim namyśle wsiadł do samochodu, aby nie moknąc i
odjechał kawałek, i znów się zatrzymał, składając twarz w zimne dłonie.
Pomyślał krótko – to nie moja wina, nic nie zrobiłem, chciała żebym miał
poczucie winy, ale nie wyszło, to efekt jej zdrady więc to się wydało.
Stwierdził, że lepiej nie mieć zdziry za żonę bądź narzeczoną, która się
puściła i w sumie jest zadowolony, że sama go rzuciła, chociaż to on powinien
zrobić.
Wrócił złamany psychicznie do domu rodziców, aby ich odwiedzić.
Drzwi tym razem otworzyła mu jego młodsza, nastoletnia siostra, wybałuszyła oczy
i „wyzionęła”:
- Uhuhuhuuu, bracie, lepiej żeby ciebie tu nie było… -
odparła przekonująco, w swoim typowym, zjarano-lamersko-jamajskim stylu. –
Podkurwiłeś atmosferę na izbie, jak słowo daję.
- Nie klnij, gnojku. – odparł sucho i zimno, przeciskając się
między nią, a drzwiami. – Niby czemu. – zapytał, oznajmując i wieszając płaszcz
na wieszaku. – Powiesz mi coś, Melanie?
Melanie na to wzruszyła ramionami, śmiechnęła i odparła:
- Zrobić brzuch panience i się nie odzywać? Nieładnie.
Zwłaszcza że już odpowiednią metkę na mieście ci już przykleili,
nieodpowiedzialnego łachmaniarza. – wycedziła szesnastolatka. – Ojciec mało co
na zawał nie zszedł przez to, jak piękną etykietkę postawiono przy naszym
nazwisku. Ale on to nic, mama to dopiero popadła w… - wypowiedź Melanie
przerwał spazm Collinsowej.
- Wyjdź, nie chcę cię widzieć! – krzyknęła, zasłaniając
twarz. Michael stał jak wryty, słuchając obelg i z zelżywą miną przyjmując ich
coraz więcej. Czuł się niewinny, a i tak stał tam i wysłuchiwał najpierw opinii
o sobie w teraźniejszości. Te jeszcze jakoś zniósł, dopóki nie odniosła się do
przeszłości. Że był trudny. Że tyle pracy w niego włożono. Że skąd miał takie
idiotyzmy w głowie. Że nie ma szacunku do Audrey. Że nie tak go wychowano. Że
tyle musiała się orobić, żeby spełnić jego marzenia, a on się tak odwdzięcza.
Że tyle pracowali na dobre nazwisko, by on to teraz zaprzepaścił. Że Collinsowi
nie dają żyć w pracy za to, że wychował takiego gówniarza.
Michael opuścił wzrok i podniósł rękę.
- Chcesz przepraszać? Idź i powiedz to miastu! Powiedz im! Z
błotem ciebie zmieszają, choćbyś na kolanach błagał. – wycedziła złowieszczo.
- To nie ja. – odparł, podnosząc głowę. – Mamo. Uświadomiłaś
mi jedną rzecz.
Melanie z otwartą buzią spojrzała na ich oboje, a Collinsowa
zmierzyła go wzrokiem, jakby chciała go skarać za użycie słowa „mamo”.
- …że wy, kobiety jesteście w gruncie rzeczy takie same.
Słuchacie tego co mówi wam grupa na której szacunku wam zależy. Moja dawna
matka zapytałaby wpierw mnie, jak sprawa się rysuje. Teraz widzę, że jednak …
skoro ja nie zasługuję być twoim synem, stwierdzam, że taka materialistka nie
może być moją matką. Żegnaj. Żegnaj Melanie, bo jak widzisz, nie jestem już
Twoim bratem. Pozdrówcie Pana Collinsa. Na pewno się ucieszy. – obrócił się i sięgnął
do klamki.
- Michael! – wypaliła Melanie, na co ten odwrócił do niej
głowę. - … eee … mogę Twój pokój? – zapytała idiotycznie, spoglądając na
zmarszczoną minę Collinsowej. Collins odwrócił głowę do drzwi.
- Możesz. – odparł bezwiednie i nacisnął klamkę, po czym
zniknął za drzwiami. Za to Melanie wypaliła:
- To się nazywa YOLO...
Obruszona Collinsowa dokładnie wtedy wzruszyła się.
Zrozumiała właśnie, co powiedziała do swojego syna i co on na to jej
odpowiedział.
- Melanie, idź po niego. – odparła złamanym głosem.
Dziewczyna spojrzała na nią ze zmrożonym wzrokiem, zaczęła się jąkać, jakby
chciała zanegować jej prośbę. – IDŹ PO NIEGO! – krzyknęła spazmatycznie, na co
chuderlawa Melanie wystrzeliła jak spłoszona łania za drzwi. Tymczasem jednak
zobaczyła tylko kurz za odjeżdżającym fordem Michaela, krzyknęła:
- Już odjechał… - jej krzyk zmienił się w zwykłe, ciche
zdanie. Collinsowa za to jęknęła, uklęknęła i załkała.
- Co ja narobiłam… !? – krzyknęła. Melanie żując gumę
odwróciła się do niej, i choć miała wielki szacunek do niej, odparła po prostu:
- Zrobił to na co zasłużyłaś. – i spojrzała w dal, gdzie
Michael powoli znikał na horyzoncie. Wiedziała, że on już nie zechce wrócić.
Nigdy. Zdała sobie sprawę, że straciła jedynego brata, jakiego miała.
Natomiast Michael po dłuższej chwili stabilności, odczuł, że
zeszkliły mu się oczy i łzy gorzko pociekły po jego smukłym policzku.
Ignorancko pociągnął nosem, jakby wmawiając samemu sobie, że nic się nie stało.
Tak naprawdę wiedział, że stało się, a i owszem. Stało się to, co powiedział
Hubert – stał się samotny…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz