Chanka

Chanka

poniedziałek, 12 maja 2014

Rozdział 2

Rozdział 2

Efektywność i afektywność


Michael z samego rana ruszył do Reading i był tam już na godzinę 9.00. Poprosił Richarda, aby mogli pójść na spacer, na co Christensen się nie zgodził. Poratował go jednak lord Peter, który zaproponował przejażdżkę konną Michaelowi i Hubertowi. Richard podszedł do tego trochę sceptycznie, ale ostatecznie się zgodził.
Wyjście Huberta na dwór było wręcz majestatyczne, jakby wszedł do raju. Ramię w ramię podążał chętnie z lordem Peterem w stronę stajni, a Michael zastanawiał się, skąd wzięła się u niego fobia do koni.
A tak. Spadł kiedyś z wierzchowca za młodu.
Stwierdził jednak, że jest w stanie się poświęcić dla Huberta i siądzie na jakimś w miarę spokojnym rumaku. Gdy lord Peter zaprezentował mu kasztanowatego konia o imieniu Fierce (ang. Okrutny, dziki, niepohamowany), zapytał, czy nie ma jakiegoś potulnego i spokojnego konia. Lord uśmiechnął się, i zaprosił go za sobą. Przeszli obok Huberta bawiącego się z Paskudą i pokazał mu Trolley’a (ang. Drezyna), ogromnego konia rasy Shire, mierzącego co najmniej 190 cm w kłębie, po czym lord go osiodłał a wkrótce Michael wdrapał się na jego potężny grzbiet. Chwile potem z stajni w eleganckim stylu wykłusował Hubert na Paskudzie.
- Lord nie jedzie z nami? – zapytał Michael, mając na oku kłusującego wolty Huberta.
- Nie. Może w końcu się odezwie, a nie zrobi tego w mojej obecności. – mruknął. – Proszę się nie martwić. Drezyny nic nie ruszy, nawet jeśli będzie pan ją kopał po brzuchu. – roześmiał się. – Ale proszę uważać na Huberta. Do zobaczenia. – odparł i klepnął „grubasa” aby się ruszył. Michael widząc prawdziwość słów w ociąganiu się Drezyny, doczłapał do Huberta, a gdy ten zauważył, że Michael jest gotów, wyjechał z wolty prosto na niewielki parkur skróconym galopem. Collins widząc to, nic sobie z tego nie zrobił, stwierdził że dogoni go, prędzej czy później.
Jeżdżenie w kółko nie przyniosło ani słowa konwersacji pomiędzy nimi. Michael długo i natarczywie pytał, ale Hubert zdawał się być tak pochłonięty jazdą, że chyba w ogóle go nie słyszał. W pewnym momencie, Hubert chyba poczuł się na tyle pewnie, że gdy Michael akurat jechał tyłem do niego, ten wyskoczył przez ogrodzenie, a raczej podjął próbę wyskoczenia, bowiem Paskuda wyłamał (to jest: zatrzymał się tuż przed barierką) a Hubert efektownym saltem wylądował po drugiej stronie płotu. To, że Hubert spadł, Michael zauważył dopiero, gdy Hubert wskakiwał z powrotem przez płot, ale na daremno znów było pytać, co się stało, że znalazł się za ogrodzeniem.
W pewnej chwili Drezyna stanęła jak wryta i nastroszyła uszy. Paskuda i Hubert mieli wyraźnie tym razem znów ochotę na ucieczkę poza parkur, bo nagle gdzieś zniknęli. Zarówno klacz, jak i Michael rozglądali się w ich poszukiwaniu, chociaż to chyba się tylko tak mu zdawało, bo ta zaczęła drżeć i grzebać kopytem, oraz oglądając się za siebie, rżała. Collins zgłupiał i dokładnie w chwili gdy się obejrzał, ujrzał dwa metry od Drezyny galopującą parę. Nie trzeba chyba już dodawać, że Drezyna czekała tylko na Paskudę i ruszyła dzikim galopem. Hubert wiedział, że Drezyna zdolna jest wypchnąć lichą bramkę, i nakierował Paskudę wprost na nią.
Michael, z ledwością utrzymując się na szalonej i pędzącej klaczy, zrozumiał chyba o co chodzi Paskudzie i jego partnerowi. Bał się zeskakiwać, ale bał się też kolizji z bramką. Postanowił nie skakać, i ku jego zdziwieniu, i zdziwieniu Huberta też – Drezyna, wielki grubas ważący ponad tonę poszybował około metr w górę z oplecionym na jej szyi Collinsem. Hubert po raz pierwszy od kilku lat zaczął się śmiać. Tak naprawdę, szczerze śmiać. Ale przestało mu być do śmiechu, gdy Paskuda stwierdził, że skoro Drezyna przeskoczyła, to i on da radę.
Paskuda dał radę, natomiast Hubert znów wylądował za bramką gdzieś w krzakach. Michael natychmiastowo zeskoczył z Drezyny, na której i tak wisiał i dobiegł do Huberta.
- Nic ci nie jest? – zapytał, otrzepującego się z liści. Spojrzał tępo na niego.
- Nie. – po raz pierwszy odparł, chociaż lakonicznie.
Michael usiadł na barierce a Hubert nadal siedział na ziemi. Collins niepewnie spojrzał na niego i spytał:
- Hubercie, ten ktoś, kto kazał zabić ci kota… kim on jest? – zapytał Michael, spoglądając na Huberta, który leżał na polanie i był wyraźnie zadowolony. Na chwilę zrzedła mu mina, spojrzał się na Michaela.
- … to mój przyjaciel Homer. – chrząknął krótko. Wyraźnie dawno nic nie mówił.
- Kim jest Homer? Od kiedy jest z tobą?
- Kiedy Mary powiedziała że dziadek będzie się mną opiekował, wymyśliłem go sobie. – odparł krótko.
- Homer każe ci robić złe rzeczy?
- Nie.
- To dlaczego kazał zabić ci kota Mary?
- Bo Henrietta bardzo chciała żebym ją wystraszył. A Homer i ja nienawidziliśmy Cooper’a, to znaczy kota. To więc wystraszyłem.
- To był wasz wspólny pomysł?
- Tak.
Michael skupił się wyraźnie. Nie, to nie jest jakiś obcy wpływ. To wszystko siedzi w meandrach jego umysłu, da się to jakoś naprawić. I dlaczego matkę nazywa po imieniu?
- Pan utożsamia się ze mną. – stwierdził Hubert, przerywając myślenie Collinsa.
- Słucham? – burknął, niedosłysząc tego, co powiedział.
- Pan utożsamia się z moją osobowością. – powtórzył w nieco zmienionej formie, bardziej konkretnej. Michael spojrzał na niego wariacko.
- Nie sądzę. – odparł zimno.
- Ale pan się utożsamia, to znaczy, pan jest podobny do mnie. Pan siedzi całe dnie w domu. Pan jest inny niż wszyscy. Pan też jest sam. Całkiem podobnie, prawda? I do tego próbuje mi pan pomóc.
Michael popatrzył się z żałosnym uśmieszkiem na Huberta.
- Siedzę całe dnie w domu, bo pracuję w domu. Jestem inny, ale nie w taki sposób jak ty. I nie jestem sam. Zresztą, na jakiej podstawie…? – zająknął się Collins i uświadomił sobie, że ma do czynienia z synem jednego z najlepszych psychiatrów w kraju. Być może jest on lepszy w diagnozie nawet bez odpowiedniej wiedzy. Może tutaj leży jakaś zawiłość?
- Pan jest blady. Pan został przywieziony przez mojego ojca, chociaż on się zarzekał, że nie zna wybitniejszych od siebie. Pan jest sam, bo spędza pan dużo czasu tutaj i w nauce. Ojciec wiele razy o panu opowiadał Mary.
- Dlaczego mówisz na swoją matkę po imieniu? Nie prościej – mama?
Hubert wyraźnie się zirytował i to bardzo. Burknął coś, jakby chciał coś z siebie wydusić, Collins pokrzepił go, mówiąc, że może powiedzieć, że nikomu nie powie.
- Bo ona zostawiła mnie jak zabawkę. – wydusił drżącymi ustami, patrząc się w jeden punkt. – Zachowała się jak taka Henri’, która zostawia starą, dobrą lalkę, bo dostała nową. – dokończył. Michael zauważył, że łza spłynęła po jego młodym policzku. – Zachowała się nawet gorzej… - wydumał łamiącym się głosem. – Zabiera tej lalce wszystko co ma: ubranka, pantofelki, kolczyki, w końcu ucina jej włosy, uszy, odpina ręce i nogi po to, by dać tamtej a i tak się okazuje, że nie pasują! – wyrwał.
Echo odbiło się dość daleko, i nastała chwila milczenia.
- Ona cię bije? – zapytał Collins.
- Wykluczając szturchanie, to nie. – odparł załamany.
- … udajesz tę chorobę, aby się tobą zainteresowała? – spytał niepewnie, wiedząc, że odpowiedź może być bolesna, i wcale nie psychicznie. Hubert popatrzył na niego powątpiewająco, ale całkiem inteligentnie.
- Nie udaję. Czasami potrafię się normalnie zachować, jeśli jej nie ma. Ale ona tego nie widzi, przecież to niemożliwe… Po za tym rzadko wybywa na dłuższy czas z domu… i Homer wtedy wraca. Ona najczęściej jeździ z dziewczynami do baletu, ale ostatnimi czasy Helen nie chce tam chodzić. I wtedy siedzimy razem, spędzamy czas… Nikt, oprócz dziadka nie wie o tym. On nie mówi mamie, bo by nakrzyczała na mnie, że „truję” Helen.
Michael otworzył usta, aby o coś zapytać, ale nie mógł. Wizja okrutnej Mary, wybierającej sobie ze swoich dzieci własnego ulubieńca i odrzucająca innych była bardziej nieprawdopodobna niż potwór z Loch Ness. Nigdy nie wyobrażał sobie, że jego matka mogłaby go ot tak porzucić, zmienić nastawienie i spowodować chorobę. Tak samo myślał o innych kobietach, ale widocznie tak nie jest.
- … widziałeś kiedyś Homera? – zapytał Collins, próbując poskładać fakty w jednolitą całość.
- Nie. Ale pokazał mi że istnieje. – odpowiedział Hubert, ku fatalnemu nierozumieniu Michaela. - … on … on przyprowadził kiedyś jakąś straszną kreaturę pod dom… znaczy, nie była straszna tak okropnie, była po prostu dziwna. Wyglądała jakby żyła w latach pięćdziesiątych… nie mam pojęcia czy była żywa, ale wyraźnie ją widziałem. Miała takie wielkie, oczy… bladą twarz i czerwone usta. Włosy miała pokręcone, ale zaniedbane i ogólnie tak wyglądała. Na głowie miała mały kapelusz chroniący ją przed deszczem… i ubrana była w sukienkę jak wampir… może była wampirem… ale nie miała kłów… nie wiem… - Hubert zaczął się trząść. – Homer powtarzał, abym do niej podszedł, i trochę podszedłem. Płakała, a gdy się odezwałem – uciekła, krzycząc: skazaniec, skazaniec!
Collins sfrustrowany i zaskoczony opowieścią o pewnej pani – duchu wbił wzrok w Huberta.
- Wracała? – zapytał, przełykając ślinę.
- Nie, nigdy już jej potem nie widziałem… ale często mi się śniła. Powtarzała – błagam, uwolnij mnie, błagam, uwolnij mnie… - odparł.
- Mówi… - zaczął Collins, ale przerwała mu Mary, krzycząca że od kilkunastu chwil woła Huberta na obiad i oczywiście ten ma to gdzieś. Posmutniał i milcząc, odszedł w stronę dworu ze spuszczoną głową, nad którą miotała się ręka lordówny. Michael siedział zamyślony, po czym dalej myśląc, odprowadził konie do stajni. Wychodząc, przysiadł na chwilę, rozemocjonowany sytuacją, i znów się zamyślił, gdy nagle ktoś dziubnął go w ramię. Była to mała brunetka o przesympatycznym uśmieszku, bladziutka jak porcelana, z wielkimi, zielonymi oczyskami i kasztanową czuprynką, znana z wcześniejszego incydentu – Helen.
- Prosę pana, mama mówi ze po pana chyba nie musi iść jak po Huberta, zeby pana zawołać na obiadek. – odparła rezolutnie, z niewielką wadą wymowy. Collins spojrzał na to „inne” dziecko i uśmiechnął się, wstając.
- Ty jesteś Helen? – zapytał ostentacyjnie, podrygującą po ścieżce dziewczynkę.
- Tak! Mam na imię Helen Margaret Alice! – wyrecytowała, podrzucając zgrabione liście i uśmiechając się szeroko. Gdy tylko ujrzała Mary stojącą na schodach z tym swoim grymasem, natychmiast spoważniała, i z opuszczonymi rękami, lekko nadęta, skierowała się wprost pod portyk, skąd odebrała ją i wprowadziła do domu. Michael krótko skinął, wspomniawszy coś o ważnych sprawach do załatwienia w Birmingham i niemożności pozostania na obiedzie. Istotnie, nie chciał się spoufalać z tą osobą, czuł do niej jakąś obrzydliwą odrazę, jak do trędowatej.
W trakcie jazdy Michael przypomniał sobie, że Audrey miała z nim poważnie porozmawiać, a od kilku dni nic go bardziej nie zajmuje jak sprawa Huberta. Spojrzał na od dawna nieużywany telefon, kilkadziesiąt nieodebranych połączeń i jeden SMS. Od Audrey.
„Chciałam Ci to powiedzieć na żywo, chciałam może nawet dać Ci szansę, ale swoim zachowaniem jeszcze bardziej utwierdziłeś mnie w mojej decyzji. Nie mogę już dłużej wytrzymać, zrywam z Tobą…”
Michael wbił wzrok w telefon, i zapewne gdyby pamiętał, że jedzie jeszcze samochodem, prawdopodobnie zorientowałby się, że jedzie także wprost na przejazd kolejowy, na którym sygnalizator nadawał czerwone światło. Dokładnie w tej chwili kątem oka zobaczył człowieka na przejeździe, jakby udawał szlaban, po czym nacisnął szybko hamulec. Wyhamował, a pociąg przemknął mu przed oczami. Człowiek ten, który tam stał był wysoką kobietą, w czarnej sukience rodem z lat pięćdziesiątych. Krótko pomyślał – kto w takim czymś chodzi?
Gdy pociąg przejechał, postać odwróciła się i przeszła przez tory, a Michaela olśniło – to wyglądało niemal jak kobieta z opowieści Huberta!
Zmroziło to krew w jego żyłach. Wprawdzie puszczał koło nosa jego opowieści, ale nie przypuszczał że Hubert mógł czymś go zarazić, aby miał podobne objawy schizofrenii jak on. Chwilę potem zjechał na pobocze by ochłonąć, gdy poczuł się bardzo dyskomfortowo myśląc, że ta dziwna postać może w każdej chwili mu coś zrobić, chociaż nie miał żadnych dowodów na to, że ta postać jest groźna. Ale nie miał także żadnych powodów aby sądzić, że jest ona pozytywnie nastawiona. Dlatego czym prędzej ruszył do Birmingham, a dokładniej do posiadłości Fosterów, skąd pochodziła i gdzie mieszkała Audrey.
Pełen grozy widok stanął przed oczyma Collinsa. Oto gotycki, ceglany zamek, z miliardem witrażów i witrażyków, ogrodzony strzelistymi drutami w kształcie strzał. Nie byłoby może to wcale przerażające, gdyby nie lekki deszcz, silny wiatr i pogrzmiewania z daleka, świadczące o rychłym nadejściu porządnej nawałnicy.
Michael niepewnie podszedł do drzwi, zapukał a wrota otworzyła mu służąca, z posępną miną i jakby wrogim nastawieniem do Collinsa. Milczała przez cały czas gdy ten próbował jej wyjaśnić po co się zjawił, po czym spojrzała za siebie. Na wielkich, pałacowych schodach stała Audrey z taką niewyszukaną miną, zbiegającą się do płaczu i wściekłości. Gdy tylko ją ujrzał, zapytał, czy mogą porozmawiać, na co Audrey zacisnęła usta, zmarszczyła brwi, chlipnęła i uciekła na górę. Dokładnie wtedy zza schodów wyszła Pani Foster, jej matka. Wyraz twarzy miała całkiem podobny, i podeszła do niego, bardzo zdenerwowanym krokiem, po czym uderzyła go w twarz.
- Jak jeszcze śmiesz tu przychodzić!? – syknęła złowieszczo. Collins z odwróconą głową jął myśleć, co takiego zrobił, że Audrey płacze, a pani Foster ma go za ostatniego bydlaka.
- Przepraszam, ale naprawdę nie wiem o co… - zaczął wywód, po czym pani Foster zamierzyła się z drugim uderzeniem, ale jej ręka ustała, gdy Audrey krzyknęła:
- To nie on!
Pani Foster spojrzała zaciekle na mężczyznę którego spoliczkowała, po czym rozluźniła swój wzrok, skierowała go w miejsce gdzie przed chwilą stała Audrey i odwróciła się znów do Collinsa.
- Przepraszam Michael… nie wiedziałam, że to nie Ty. – odparła, lekko skruszona. Lekko poirytowany spoliczkowany popatrzył empatycznie na Panią Foster.
- Nie mam najmniejszego pojęcia co się dzieje. Czy mógłby mi ktoś wyjaśnić? – odparł zdecydowanie, ale bez nerwów. Foster burknęła, po czym głęboko westchnęła.
- Teraz już wszystko rozumiem. – mruknęła, a Michael poczuł się jeszcze bardziej zagubiony. – Jeśli to nie Ty, to wina jest Audrey i … zaraz. Nie wiesz. – rezolutnie podsumowała, a Collins oparł się o ścianę, próbując choć ułamek jej wypowiedzi dobrze zinterpretować. – Audrey… - ściszyła ton. - … Audrey ponosi teraz wszelkie konsekwencje swojego błędu, i nie musisz brać w tym udziału. Ważne, aby ten który jej w tym pomógł, odnalazł się bardzo szybko.
- Ale…
- Ona będzie miała dziecko. Ale nie twoje, skoro powiedziała, że to nie Ty. Żegnam. – burknęła, po raz kolejny i można powiedzieć, wypchnęła go za drzwi. Zdezorientowany i osłupiały stał w strugach deszczu, kompletnie nie wiążąc faktów. Po krótkim namyśle wsiadł do samochodu, aby nie moknąc i odjechał kawałek, i znów się zatrzymał, składając twarz w zimne dłonie. Pomyślał krótko – to nie moja wina, nic nie zrobiłem, chciała żebym miał poczucie winy, ale nie wyszło, to efekt jej zdrady więc to się wydało. Stwierdził, że lepiej nie mieć zdziry za żonę bądź narzeczoną, która się puściła i w sumie jest zadowolony, że sama go rzuciła, chociaż to on powinien zrobić.
Wrócił złamany psychicznie do domu rodziców, aby ich odwiedzić. Drzwi tym razem otworzyła mu jego młodsza, nastoletnia siostra, wybałuszyła oczy i „wyzionęła”:
- Uhuhuhuuu, bracie, lepiej żeby ciebie tu nie było… - odparła przekonująco, w swoim typowym, zjarano-lamersko-jamajskim stylu. – Podkurwiłeś atmosferę na izbie, jak słowo daję.
- Nie klnij, gnojku. – odparł sucho i zimno, przeciskając się między nią, a drzwiami. – Niby czemu. – zapytał, oznajmując i wieszając płaszcz na wieszaku. – Powiesz mi coś, Melanie?
Melanie na to wzruszyła ramionami, śmiechnęła i odparła:
- Zrobić brzuch panience i się nie odzywać? Nieładnie. Zwłaszcza że już odpowiednią metkę na mieście ci już przykleili, nieodpowiedzialnego łachmaniarza. – wycedziła szesnastolatka. – Ojciec mało co na zawał nie zszedł przez to, jak piękną etykietkę postawiono przy naszym nazwisku. Ale on to nic, mama to dopiero popadła w… - wypowiedź Melanie przerwał spazm Collinsowej.
- Wyjdź, nie chcę cię widzieć! – krzyknęła, zasłaniając twarz. Michael stał jak wryty, słuchając obelg i z zelżywą miną przyjmując ich coraz więcej. Czuł się niewinny, a i tak stał tam i wysłuchiwał najpierw opinii o sobie w teraźniejszości. Te jeszcze jakoś zniósł, dopóki nie odniosła się do przeszłości. Że był trudny. Że tyle pracy w niego włożono. Że skąd miał takie idiotyzmy w głowie. Że nie ma szacunku do Audrey. Że nie tak go wychowano. Że tyle musiała się orobić, żeby spełnić jego marzenia, a on się tak odwdzięcza. Że tyle pracowali na dobre nazwisko, by on to teraz zaprzepaścił. Że Collinsowi nie dają żyć w pracy za to, że wychował takiego gówniarza.
Michael opuścił wzrok i podniósł rękę.
- Chcesz przepraszać? Idź i powiedz to miastu! Powiedz im! Z błotem ciebie zmieszają, choćbyś na kolanach błagał. – wycedziła złowieszczo.
- To nie ja. – odparł, podnosząc głowę. – Mamo. Uświadomiłaś mi jedną rzecz.
Melanie z otwartą buzią spojrzała na ich oboje, a Collinsowa zmierzyła go wzrokiem, jakby chciała go skarać za użycie słowa „mamo”.
- …że wy, kobiety jesteście w gruncie rzeczy takie same. Słuchacie tego co mówi wam grupa na której szacunku wam zależy. Moja dawna matka zapytałaby wpierw mnie, jak sprawa się rysuje. Teraz widzę, że jednak … skoro ja nie zasługuję być twoim synem, stwierdzam, że taka materialistka nie może być moją matką. Żegnaj. Żegnaj Melanie, bo jak widzisz, nie jestem już Twoim bratem. Pozdrówcie Pana Collinsa. Na pewno się ucieszy. – obrócił się i sięgnął do klamki.
- Michael! – wypaliła Melanie, na co ten odwrócił do niej głowę. - … eee … mogę Twój pokój? – zapytała idiotycznie, spoglądając na zmarszczoną minę Collinsowej. Collins odwrócił głowę do drzwi.
- Możesz. – odparł bezwiednie i nacisnął klamkę, po czym zniknął za drzwiami. Za to Melanie wypaliła:
- To się nazywa YOLO...
Obruszona Collinsowa dokładnie wtedy wzruszyła się. Zrozumiała właśnie, co powiedziała do swojego syna i co on na to jej odpowiedział.
- Melanie, idź po niego. – odparła złamanym głosem. Dziewczyna spojrzała na nią ze zmrożonym wzrokiem, zaczęła się jąkać, jakby chciała zanegować jej prośbę. – IDŹ PO NIEGO! – krzyknęła spazmatycznie, na co chuderlawa Melanie wystrzeliła jak spłoszona łania za drzwi. Tymczasem jednak zobaczyła tylko kurz za odjeżdżającym fordem Michaela, krzyknęła:
- Już odjechał… - jej krzyk zmienił się w zwykłe, ciche zdanie. Collinsowa za to jęknęła, uklęknęła i załkała.
- Co ja narobiłam… !? – krzyknęła. Melanie żując gumę odwróciła się do niej, i choć miała wielki szacunek do niej, odparła po prostu:
- Zrobił to na co zasłużyłaś. – i spojrzała w dal, gdzie Michael powoli znikał na horyzoncie. Wiedziała, że on już nie zechce wrócić. Nigdy. Zdała sobie sprawę, że straciła jedynego brata, jakiego miała.

Natomiast Michael po dłuższej chwili stabilności, odczuł, że zeszkliły mu się oczy i łzy gorzko pociekły po jego smukłym policzku. Ignorancko pociągnął nosem, jakby wmawiając samemu sobie, że nic się nie stało. Tak naprawdę wiedział, że stało się, a i owszem. Stało się to, co powiedział Hubert – stał się samotny…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz