Rozdział
7
„Sprzymierzeniec
i groźba”
Michael siedział zamyślony w szpitalnej kantynie, popijał poranną
kawę z automatu przypominającą raczej jakiś produkt kawo podobny, bowiem
Collins zamiast jej docelowo pic, moczył zaledwie w niej usta i wciągał nosem
zapach pobudzającej kofeiny. Cała sytuacja zdawała się go powoli przerastać,
czuł się osaczony przez osobę Lilly. Wiedział, że ona teoretycznie nie zrobi mu
nic złego, jednakże same jej „wizyty” są dla niego wysiłkiem psychicznym dość
ciężkim do zniesienia. Collins mimo tego, że wiele w życiu widział, nie mógł
pojąć, że w tych czasach ktoś nadal robi doświadczenia na ludziach i pilnuje
swojego dobytku laboratoryjnego lepiej niż oka w głowie. Brenda jest na
niewidzialnym łańcuchu, z mentalnym kagańcem, pod groźbą śmierci. Forrest coś
wie, lecz naciskanie na niego jest bynajmniej bezcelowe, dopóki sam się nie
wygada, nie powie nic więcej niż by sam chciał.
Natomiast osoba Gabriela zdaje się być kimś bliskim, a
przynajmniej zaznajomionym ze Smoke, skoro sama wspomniała, że „Gabryś wie”.
Michael nie miał pojęcia jak Lilly skontaktowała się z Gabrielem, jak ona się
mogła do niego dostać, lub on do niej. Żaden z tych przypadków nie był możliwy.
Podczas zgłębiania się w meandry mechanizmów wywierania
presji i „obsługi” ludzi przez Pannę Smoke, Collins jednych uchem usłyszał
przebijające się z tłumu nazwisko „Lacroix”. Natychmiastowo obrócił się on w
kierunku zasłyszanego sygnału, niczym zając nasłuchujący niebezpieczeństwa.
Zobaczył tam wysokiego mężczyznę, niemalże kopię Gabriela –
niemalże, ponieważ mężczyzna był od Gabrysia co najmniej 10 centymetrów wyższy.
Mało tego – miał on dłuższe włosy, jak Kudłaty ze Scooby-Doo, kształty jego
twarzy były twardo rysowane – wyglądał on wyraźnie starzej, dostojniej i mniej
dziecinnie niż nieduży Gabriel o łagodnej i sympatycznej minie. Ten natomiast
wyglądał na wyrachowaną i zimną podróbkę Gabrysia.
Lacroix Senior rozmawiał z Percy’m. Collins jak najszybciej
wypił zimnawą już kawę, i podszedł raz jeszcze do podstarzałego automatu niby
celem nabycia nowej mieszanki energetyzująco-szkodliwej, a tak naprawdę po to,
aby posłuchać co Percy ma do powiedzenia na temat Gabriela panu Lacroix.
- Widzi pan, sprawa się komplikuje… Gabriel ma częste napady
manii, jego choroba się widocznie zaostrza a zwykłe leki już nie pomagają. Mówi
bez sensu, jakby głośno myślał, chodzi, nie może usiedzieć na miejscu, uważa że
nie jest chory, a to są właśnie elementy depresji maniakalnej. Z czasem
przejdzie on w stan łagodny, a tu z kolei mogą go najść myśli samobójcze, wie
Pan… ta choroba jest jak sinusoida. On może zdawać się normalny, ale minutę
później pobije granicę normalności do maksimum manii. Tego nie da się
przewidzieć…
Collins ze zdziwieniem słuchał, jakby Percy wcale nie mówił o
Gabrielu. Gabriel nie miał w ogóle oznak żadnej choroby – fakt, może był trochę
nieśmiały, może zbyt górnolotny, ale nie chory. A co dopiero mówić o ciężkim
przypadku depresji maniakalnej, o jakiej bredził Percy.
- Jak… jak to pan powiedział, że leki nie pomagają…? To jak
go chcecie leczyć? – zapytał Senior, wyraźnie zagubiony, zdezorientowany i
podenerwowany.
- Używamy elektrowstrząsów, sprawdza się to u 4/5 pacjentów.
Działają długofalowo i skute…
- Śmie pan mówić, że podłączacie mojego syna do prądu i
traktujecie go nie lepiej niż krowę przed ubojem? Czy pan sobie żartuje? –
zaczął się miotać Lacroix. – Pan wybaczy, ale to jest ponad moje wszelkie
oczekiwania. Chcę przenieść syna do innego szpitala, teraz. – wyrecytował
lakonicznie, ledwo utrzymując swoje emocje na wodzy.
- W tej chwili jest to niemożliwe, jego stan nie pozwala na
to… - ciągnął smutem Percy. Michael zmierzył go wzrokiem, wiedział że kłamie.
Percy był zdzirą tak małego kalibru, że nawet oszukiwanie nie wychodziło mu
tak, jak jego mistrzowi, Blackburnowi. Lacroix Senior opętanym i zawziętym
wzrokiem patrzył się w sztucznie ufną twarz szpetnego obszczymurka, który
niestety należał do grona lekarzy.
- To się okaże. – warknął Francuz, grożąc palcem w skórzanej
rękawiczce i machnął swoim również skórzanym płaszczem na odchodne. Fałszywość
Percy’ego ujawniła się pół sekundy później, gdy zadarł nos, obluzował mięśnie
twarzy i prychnął niedbale, jakby ktoś przed chwilą próbował mu napluć w twarz.
Moment przed obróceniem się w kierunku bloku A, Collins obrócił się ze swoją
kawą, zaczekał aż Percy odejdzie na stosowną odległość i … rzucił się w pogoni
za Lacroixem.
Wypadając przez drzwi hall’u zadawał sobie pytanie „dlaczego
ja go gonię?”. Nawet nie wiedział o co konkretnie chce go zapytać, albo co mu
powiedzieć, nie potrafił zebrać swoich myśli. Przez moment zdawało mu się, że
ktoś odbiera mu umysł, obawiał się, że Lilly wkracza do akcji, jednak chwilę
potem odzyskał pełnię umysłu i dopadł drzwi od taksówki Lacroix’a. Chwilę się
zapowietrzając, łapiąc oddech w końcu udało mu się wydusić z siebie
jakiekolwiek słowo, ku zdziwieniu francuza. Oparł się o auto.
- Gabriel wcale nie jest chory. – wypalił szybko widząc jego
minę, jakby mu w czymś przeszkadzał, bo chciał chyba sam coś powiedzieć, ale
wiadomość Collinsa zupełnie go zgubiła.
- Kim pan jest? – zapytał, zacierając ręce w jakimś nerwowym
tiku. Zimnym i przenikającym spojrzeniem szukał w jego oczach odpowiedzi.
Michael obejrzał się na szpital, potem na niego. Spuścił głowę, popatrzył na
swój kitel i ponownie popatrzył na francuza, który parsknął, otarł twarz dłonią
i chyba chciał się roześmiać, ale jakoś tak sytuacja sprawiła, że po jego
twarzy przemknęło jedynie coś w rodzaju uśmiechu.
- Przepraszam, nie zauważyłem… - wymamrotał przez dłoń, po
czym zmienił ton na poważny - … skoro tak, skąd pan wie, że Gabriel nie jest
chory?
- Widziałem się z nim. – odparł bezwiednie Collins. Na te
słowa Lacroix kazał odjechać taksówkarzowi.
- Nie, nie… odjedźmy gdzieś dalej. – mruknął Michael, licząc w
głowie ile minut lunchu mu jeszcze zostało i czy zdąży wrócić na dyżur. Senior
zaprosił go do środka i wkrótce pojechali kawałek dalej. W strugach deszczu
przemknęli do przystanka kilka kilometrów od szpitala i usiedli w budzie.
Collins wyciągnął papierosy, zaproponował Francuzowi, który nie odmówił i
zaczął swoją mowę.
- Nie powinien pan był go tutaj sprowadzać. – mruknął
Michael. – To chyba najgorsze co mu pan w życiu zrobił.
- Kazałem go tu położyć z polecenia, sądziłem że nie będą go
traktowali jak bydło… - odparł Lacroix, wydychając dym.
Collins prychnął śmiechem.
- Wie pan, elektrowstrząsy to powszechna metoda leczenia, ale
zapewniam pana, że lekarz z którym pan rozmawiał bredzi jak cyganka uważająca
się za portugalkę. Może pan nie widzi, ale ten szczyl nawet nie umie kłamać.
Gabriel nigdy nie był poddany elektrowstrząsom, a Percy jest tak pierdolnięty,
że prędzej zełże na gorzej, niż powie prawdę na lepiej.
- Skoro Gabriel jest bezpieczny, dlaczego pan właściwie …?
- Nie wiem co się dzieje, ale ktoś miał wyraźny cel usadzenia
pańskiego syna w Mansford i to na długi czasookres. Nie mam pojęcia dlaczego,
mogę jedynie dodać, że jest z nim wszystko w porządku, aczkolwiek nie chce się
on z panem widywać…
Michael ukradkiem wszedł do szpitala przemoczony do suchej
nitki, potruchtał do swojej połowy gabinetu, i korzystając z nieobecności
Percy’ego, przebrał się. Wyszedłby za moment niewątpliwie bez kiwnięcia palcem,
gdyby nie to, że Percy pozostawił włączony komputer na trybie obserwacji kamery…
gdzieś w jakiejś celi. Dosyć ciemnej, obskurnej i widocznie zaniedbanej, z
odpadającym tynkiem i marną lampką ją oświecającą. Cela ta była pusta.
Collins spojrzał na jakieś notatki włączone obok i kartki na
biurku zapisywane wyraźnie kaligraficznym pismem, należącym do Corneliusa.
Gdzieś już obiło mu się o uszy, że osoby z przesadnie pięknym pismem mają
wyjątkowo zryty umysł i psychikę. Ale do rzeczy, co tam było napisane?
W gruncie rzeczy były to opisy zachowań. Puste opisy, które
wskazywały na kompletny brak jakiegokolwiek zachowywania się obiektu. Tym
obiektem musiała być Lilly, Collins szczerze powątpiewał, by chodziło o kogoś
innego… Jednak najbardziej interesujące było to, co znajdywało się pod
zapiskami Blackburna. Był to rysunek i zapewne nie jego autorstwa, a pod spodem
spis pisany już ręką Corneliusa.
Peter Westham-Lloyd, Therese
Lloyd, Mary Lloyd (Christensen), Richard Christensen, Hubert
Christensen, Helen Christensen, Henrietta Christensen
Claytonrough Manor, West Abbey Rd.
1290– Reading
Jean Francis Rousseau – Lacroix, BA
in history of Art, working as museum guide in Versailles, living: Roger
Hennequin Rue 43/16, Trappes (nearby Paris)
Gabriel Adrien Rousseau – Lacroix,
BA in modern art, working under service-contract, living: 15/871 Rue de
Vaugirard , Paris (center)
12 Goring Rd, Cray’s Pond, South
Oxfordshire
Z rysunku dowiedział się jednej, pewnej rzeczy –
Lilly jest ciotką Gabriela i Huberta. Tutaj jednak miało to takie znaczenie, że
jeśli Blackburn zebrał informacje na temat krewniaków Lilly, to jednocześnie
oznaczało to iż Ci ludzie SĄ mu do czegoś potrzebni. Ale do czego?
Wpatrywał się w te kartkę myśląc o dworku, o rodzinie
Christensenów i Lloydów, i o tych Watsonach – wiedział bowiem, a raczej się
domyślał, że James Watson to ten górnik. Zagadką była Ingrid Calabrese. Gdy o
tym myślał, zwężył wzrok i rzucił okiem na miniaturowe drzewko oliwne stojące
na biurku Percy’ego, po czym przelotnie spojrzał w monitor, co spowodowało u
niego stan przedzawałowy – na całym polu ekranu widniała niewyraźna twarz,
przerażająco zbliżona i o wyraźnie zmanierowanej i wściekłej minie. Na jej
twarzy coś drgnęło, być może jakaś niekontrolowana mimika. Zanim Michael zdążył
cokolwiek pomyśleć po uspokojeniu swojego umysłu, usłyszał ostatnie kroki
podchodzące pod drzwi gabinetu. Czym prędzej usiadł przy swoim komputerze i
włączył cokolwiek, udając że pracuje.
Ku zdziwieniu Michaela, do gabinetu nie wszedł Percy, ale…
jakiś mężczyzna południowej urody, nieco kurduplowaty i krępy, ale nie gruby.
Gdy tylko spostrzegł Collinsa, stulił się, zrobił głupkowatą minę, jakby chciał
przeprosić, że pomylił pokoje, ale zamiast tego wydał idiotyczny i krótki jęk,
po czym chciał cofnąć się na korytarz, zanim Michael uprzedził go krótkim i
zwięzłym pytaniem czy kogoś szuka.
- Eee, ja… tego… ja myślałem że to gabinet doktora Percy’ego…
także ten… ja przepraszam. – i cofnął się zgodnie z przewidywaniami Collinsa.
Jeszcze przed zamknięciem drzwi, spojrzał na monitor komputera wyżej wymienionego
„doktora”. Zanim jego głowa wpadła na pomysł, by łączyć jakiekolwiek fakty z
tym facetem, do gabinetu wpadła z hukiem Brenda, o swoim potarganym, „Lilijnym”
wyglądzie i warknęła, aby poszedł za nim, po czym chytnęła się, oparła o ścianę
i dokładnie wtedy pani Graham zaczęła normalnie mówić. Nic jej nie powiedział,
czym prędzej wstał i wyszedł w poszukiwaniu nieznanego jegomościa. Zdążył go
„wyhaczyć” na wyjściu z głównego hall’u. Koleś wyraźnie był znerwowany, jakby
coś zrobił – oglądał się za siebie i dookoła, jakby unikał śladu zauważenia.
Gdy tylko Collins ruszył za nim pewnym krokiem, ten wyraźnie zaczął przyspieszać
kroku, by w ostateczności uciekać. I uciekł, potrącając Forresta w przejściu, a
sam Michael nie mógł wybiec sobie ot tak z pracy.
Nieznany koleś wyraźnie nie zauważył, że przy przepychance ze
strażnikiem zgubił … portfel. Człowiekiem, który przyszedł był niejaki Andrea
Calabrese.
- Pierwsze słyszę takie nazwisko. – mruknął Forrest ze
zdziwieniem oglądając te dokumenty. – Calabrese… Andrea Calabrese. – powtarzał,
aż gdy w pewnej chwili w umyśle Collinsa błysnęło światełko. Gdzieś już dziś
widział to nazwisko, tak, widział – pisane odręcznie. Efektownym i
perfekcjonistycznym pismem.
Tak, to nazwisko było zapisane na kartce z biurka Percy’ego.
Collins ruszył czym prędzej do swojego gabinetu, i wiedział
że choćby Percy tam był, on będzie musiał się dowiedzieć o tym całym Calabrese.
Po prostu nie mógłby spać wiedząc, że jednym z kluczy do zagadki może być
Andrea, który właśnie zwiał, ale warto pamiętać, że zgubił portfel. Znajdzie
go… pojutrze po południu. Nie będzie miał z tym problemów.
Michael z hukiem wpadł przez drzwi do pokoju i ze
zniesmaczeniem zauważył iż Percy siedzi jak karny piesek na swoim foteliku,
trzymając jakąś świeżą dokumentację w ręku. Spojrzał na niego spod swoich
spryciarskich okularków w stylu taty Ludwiczka, żując skuwkę od długopisa.
Nawet nic nie bąknął, wydawało się jakby oczekiwał samoistnego wytłumaczenia
się Collinsa, na co ten nie miał absolutnie chęci i braku oporu. A opór miał.
Przed szczeniactwem i cwaniarstwem.
Kilka godzin później siedział z Forrestem na schodach paląc
papierosy.
- Dla mnie to musi być jakiś znak. Ona daje ciągle jakieś
znaki. – powtarzał Collins beznamiętnie. - Wiesz, że ona ma jakieś zdolności
nadprzyrodzone. Włada Brendą. To jest groźne, wiem… ale jednocześnie niebywałe.
– opowiadał pochłonięty wrażeniem.
- … ona przypomina syrenę. Mówi, znaczy syrena to śpiewa… ale
nikt nie chce jej słuchać, boi się być nią owładnięty. Ty jej słuchasz. Miej to
na uwadze, jeśli wiesz co syreny robią z ofiarami… - mruknął ponuro.
- I uważasz, że zasługuje na wieczne więzienie? – ze zdziwieniem
Collins próbował obronić swoje zdanie.
- Nie zasługuje, ale być może tak jest lepiej dla wszystkich.
Nie wiesz jaka jest naprawdę. Nawet Blackburn nie wie i jej nie okiełznał w
pokojowy sposób. A jeśli kogoś zabije?
Ostatnie zdanie zamurowało Michaela. Chciał głęboko wierzyć w
to, że Lilly nie ma złych intencji. Czuł, że skoro uratowała mu życie, to nie
ma na celu jego śmierci.
- Gdyby chciała mi coś zrobić… już dawno by to zrobiła.
- Pieprzysz jakbyś był w niej zakochany. – odparł
nostalgicznie Forrest. – Żebyś ty chociaż ją widział. – burknął.
- Nie jestem w niej zakochany, ale … ale ona ma jakiś na mnie
wpływ, że widzę jej ból i cierpienie. Ona wie, że jestem na to uczulony i
będzie mnie nękać Brendą. I samą Brendę też. Zrozum, jeśli ona będzie chciała
kogoś zabić, to będzie to tylko i wyłącznie Blackburn, więc nie wiem jak Ty,
ale Blackburn za takie pionierstwo zasługuje na karę.
Forrest zamilkł i rzucił okiem na zamyśloną twarz Collinsa.
- Nudzi ci się, co? – parsknął półgłuchym śmiechem. – Widzę,
że nie przekonam ciebie abyś zarzucił jej temat. To nie ona jest niebezpieczna.
To Blackburn jest niebezpieczny. Było tu dużo takich cwaniaków,
zainteresowanych krzykami z ostatniego poziomu. Być może widziałeś pacjentów z
końca oddziału B. Twoim zdaniem są chorzy?
Collins pewnie kiwnął głową w geście potwierdzenia.
- Widzisz. A to są twoi poprzednicy… - mruknął Forrest,
rozdeptując peta i powracając do swojej pracy.
Michael siedział jeszcze przez chwilę myśląc o tym, co
powiedział strażnik. Co ten fajans Cornelius zrobił z tymi ludźmi? I co ma
zamiar zrobić Gabrielowi? W ogóle – czy jemu grozi to samo? – te zdania trwały
zapętlone w jego umyśle. Wstał, wyrzucił papierosa i postanowił wrócić do
pracy.
Collins spokojnie szedł pustym korytarzem głównym oddziału A.
Dookoła wszyscy pacjenci byli pozamykani (co było dziwne o tej porze), więc
poczuł się on wyjątkowo nieswojo. W pewnym momencie dostrzegł on Percy’ego,
miotającego się z jakimś ustrojstwem. Popatrzył on na niego jak wystraszone
cielę.
- Wyłaź stąd. – burknął chamsko, starając się zasłonić tę
maszynkę którą ciągnął przez korytarz. Michael przystanął i zaczął się
przyglądać temu, co osłaniał. – Powiedziałem, jazda stąd!
Collins wzdrygnął się, patrząc dalej na Percy’go jak na
obślizgłego węża, po czym chciał coś powiedzieć, gdy ten ryknął – STRAŻ! –
Michael cofnął się z niezrozumiałą miną, po czym gdy ujrzał wychodzących pachołów
zza rogu, gdzie stał Percy, oderwał się od nich i chciał uciekać, lecz bardzo
szybko, bo po jakiejś półsekundy od myśli odwrotu, napotkał się z wrytą
postacią Blackburna. Z przerażeniem w oczach spojrzał na pewną siebie minę, był
niemal pewien że wyciągnie on zaraz nóż i go zaszlachtuje, ale mylił się.
Cornelius bez słowa wstrzymał strażników gestem dłoni i kładąc mu na ramieniu
dłoń, przeszedł dalej. Sam zaś Collins wypadł w popłochu z bloku pacjentów.
Szedł korytarzem, próbując sobie przypomnieć, co takiego
targał Percy i po co? Wyglądało to jak zwykłe, trochę małe łóżko z jakimiś
pasami i sprzętem do elektrowstrząsów z opaskami, plus jakieś dodatkowe kabelki
i monitor (to akurat żaden szok, jeśli chodzi o szpital psychiatryczny).
Zagadką było jednak to, że Percy to taki idiota, że gdyby dał Collinsowi
normalnie przejść, ten nic by nie podejrzewał, natomiast skoro kazał mu się
zmywać, to miało to charakter nieco tajny, toteż Michael domyślał się, że
najpewniej ten sprzęt służył do doświadczeń ze Smoke.
Collins poszedł odwalić papierkową robotę, obejrzał raporty
tygodniowe pacjentów i zabrał się za przygotowanie kubeczków z lekami, więc
miał możliwość przyjrzenia się, co konkretnie jest wciskane Gabrielowi. Były
to: Depakine (lek na padaczkę, mała szkodliwość), Xanax (na dłuższą metę
niebezpieczny) i … Kefrenex. Kiedy Michael to ujrzał, zdębiał, bo nie dość, że
jest to silny i niebezpieczny lek, wyjątkowo groźny dla osób z chorobami serca,
to jeszcze w dawce 1000mg, przy czym widełki dawkowania ustalone są przez
producenta na 150 – 800mg. Blackburn definitywnie chce zaszkodzić Lacroix’owi,
bowiem ten cierpi na wrodzoną wadę serca, a do tego ten lek podawany zdrowej
osobie POWODUJE chorobę. Oszołomiony wynikiem tego śledztwa Collins postanowił
jakkolwiek pomóc Gabrielowi – znalazł w apteczce wielokolorowe tabletki na
zgagę i leki przeciwbólowe, żadna pielęgniarka nie zauważy różnicy, a
Gabrielowi nie zaszkodzą zbytecznie, przynajmniej o wiele mniej niż te
prawdziwe leki. Następnie Michael podmienił tabletki w zbiorczym pudełku leków
oznaczonych jako przydział Gabriela. Na jakieś dwa tygodnie będzie spokój, o
ile nikt się nie zorientuje.
Ciekawe było też to, że kilku innych pacjentów otrzymuje
również ten sam zestaw co Gabryś, więc Collins zapamiętał ich imiona i
nazwiska.
„William Vaughn, Luke
MacPherson, Ewan Cole, James O’Connell”
Kilkadziesiąt minut później Michael siedział już w gabinecie i wyszukiwał informacji w
Internecie. Niestety, nie znalazł niczego o trzech pierwszych, natomiast Vaughn
miał odbicie pogłosowe gdzieś na jakiejś uczelni w Szkocji, jako uczeń z
najwyższą średnią, na wydziale psychiatrii. Wtedy Collins był już wyraźnie
pewien, że zapuścił się gdzieś, gdzie nigdy nie powinien.
Wychodząc z pracy, zauważył Deana stojącego za bramą, przy
ulicy, z teczką i spoglądającego na zegarek. Ubierał się on jak jakiś detektyw:
jasny, długi trencz z pagonami, czarna i aksamitna fedora na głowie oraz czarne
i połyskujące w wieczornej poświacie sztyblety. Całośc dopełniała mahoniowa
fajka z rytmicznie utrącanym cybuchem, wydająca przy tym zgrabny kłębek dymu. W
ubranych w ciemne, zamszowe rękawiczki rękach dzierżył starą, lekko obdrapaną
na rogach aktówkę. Whitcombe nie był podstarzałym panem, był mężczyzną koło
40-stki o wiecznym dwudniowym zaroście, lekko kręconych, półdługich,
ciemnobrązowych włosach. Krytycznie spojrzał na Collinsa przez moment i
odwrócił się ponownie w poprzedni kierunek „wpatrywania”. Wyraźnie na coś
czekał.
- Czeka pan na kogoś? – zapytał niepewnie Michael, stawiając
jeden krok w jego stronę. Dean nie odrywając wzroku od przestrzeni,
enigmatycznie odparł:
- Na coś. Na autobus.
- Ostatni odjechał dwadzieścia minut temu. Następny jest za
dwie godziny… - zająknął się Collins. – Może podwieźć gdzieś pana?
Whitcombe skrzywił usta, jakby był trochę zakłopotany.
- Nie, dziękuję, zaczekam. – rzekł optymistycznie.
Michael wzruszył ramionami i wsiadł do auta, po dłuższej
chwili znalazł kluczyk a odpalając samochód zauważył, że zaczyna padać deszcz i
to bardzo mocno. Podjechał do Deana.
- Zapowiada się na niezłą ulewę, prawda? – wyjrzał przez
okno. Whitcombe znów zrobił swój zakłopotany wyraz twarzy, po czym roześmiał
się zdawkowo i wsiadł do auta.
Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu, ale Collins musiał
wiedzieć przecież gdzie ma jechać, toteż spytał się o adres, na co szybko
odpowiedział, żeby wysadzić go pod barem Irving, o ile wie gdzie to jest.
- Nie ma pan służbowego mieszkania? – zapytał ostentacyjnie.
Whitcombe spojrzał na niego krótko kilkakrotnie i odparł:
- Nie, ja mieszkam w motelu, nie jestem zatrudniony na stałe.
– mruknął, po czym odchrząknął. Collins wzruszył brwiami, zdziwił się, bo
Forrest wychwalał jego pracę, a tu umowa-zlecenie…
- Ile pan już tu pracuje?
- Będzie z rok. – przypuścił, mrużąc oczy.
- A gdzie pan się uczył?
- W Cork.
STOP. Michaelowi coś się nie zgadzało. Umowa-zlecenie dla
lekarza to rzadko spotykana rzecz, ale jednak spotykana. Ale nigdy nie słyszał
o tym, żeby w Cork uczono psychiatrii.
Collins burknął obscenicznie śmiechem.
- Pan jest z rządu. – stwierdził krótko, spoglądając na
niczym nie przejętego Whitcombe’a, który spojrzał chwilę w okno i się
roześmiał.
- Pan też? – rechotał. – Witam w klubie odsadzonych od
tajemnic!
- Nie jestem z rządu. – odparł flegmatycznie, na co Dean znów
się zakłopotał.
- Aż tak źle gram? – mruknął niefrasobliwie, wiedząc, że się
zdradził.
- Nie, po prostu w Cork nigdy nie uczyli i nie uczą
psychiatrii. – oschle stwierdził Collins.
- Pan mnie zdemaskuje? – lekko zmartwiony mruknął.
- A skąd. Lepiej niech pan powie jak się pan naprawdę nazywa
i od kogo pan jest. Może mamy wspólne interesy w Mansford.
- Garreth Huxley, wydział wewnętrzny… do rządu trafiła skarga
na dziwne praktyki pana Blackburna. Mam to zbadać.
- Chodzi o projekt „Lilia”? – spytał pewnie. Huxley mruknął
krótko:
- Jaki projekt?
Wyszło, że Huxley nie ma zielonego pojęcia o więzionej
dziewczynie w piwnicy. Tak samo nie miał też pojęcia, że jest ona żywym
eksperymentem.
- Powiada pan, że to jakaś dziewczyna o nadprzyrodzonych
zdolnościach?
- Chyba tak. Włada obcymi umysłami, przewiduje i pojawia się
w różnych miejscach pod postacią owładniętych. Ciekawe, czyż nie? – mruknął,
popijając herbatę z termosu.
Collins uradowany był, że znalazł w końcu kogoś po swojej stronie,
kto będzie gotów narazić się, by odkryć tajemnicę Lilly. Wrócił do domu bez
obawy że tam będzie – rzeczywiście: nie było jej tam. Po raz pierwszy od kilku
tygodni porządnie się wyspał i zamierzał następnego dnia zejść na ostatni
poziom…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz