„Kur… ja
pier… mać”.
14 luty.
20.00. Siedzę sobie i czytam książkę.
Książke, ogarniacie? Ja i książka… Za oknem pieprzony śnieg, a w każdym oknie, jak nie czerwone światło to
kurna ciemność. Tak, dziś jest ten dzień, gdy wszyscy idą wcześnie spać, a
Durex z kwiaciarniami mają nadzwyczaj dobrą sprzedaż. To dziś.
I nagle,
gruch! Coś dupło na górze. Aha, 14sty, sąsiedzi, młode małżeństwo. Taa. Już to
słyszę, sąsiedzi najzwyczajniej w życiu się jebią. 21.00 Soczyste dupnięcie słychać zza ściany.
Ciszej trochę, do kurwy nędzy.
„Duuu… Du
hast… Du hast mich… tyryru-tururu-tururu-tururu-tyryru”
Telefon mi
dzwoni.
- Sucham. –
mruknęłam sucho.
- Słuchaj,
jest problem, ograli Wenoma w karty, przyjedziesz pomóc? – w telefonie ozwał
się poczciwy Hewlett.
- A co,
Wenom jak dziwka wygląda, że go wyruchali? – zarechotałam, rada z tego że
mogłam użyć cytatu z ulubionego filmu.
- Hahahaha,
niee… ale wiesz… jest 14 lutego.
- Dzień
chorych na padaczkę. Jesteś chory? O jak mi przykro. – zbyłam go krótko.
- Siedzisz
sama w sypialni, nie?
- Nie.
- A z kim?
- A z
Ramonem.
- Ja bym
przyszedł do ciebie, wiesz? – uuuch, zaczyna się.
- Już kiedyś
przyszedłeś. Wiem co myślisz.
- … bym go
wygonił, zamknął drzwi i się tobą zaopiekował.
- Dużo
piłeś, czy Wenom dał ci mąkę[1]?
- Dlaczego
ty nigdy nie chcesz…eech. Oglądasz porno, czy mi się zdaje?
- Głosy tak
jakby porno, ale to moi sąsiedzi kręcą.
- A, 14sty.
- Jacha.
- Nieważne…
ale wiesz, jeśli cię nie interesuje poważny związek, to może i być nic
nieznaczący…
- Hewlett…
- Słucham.
- Ile piłeś?
- (chwila
zadumy)
- Wiesz że
nie masz głowy.
- Wiem,
przecież.
- Idź spać.
Odłożyłam
telefon. Hewlett jak się spije to dzwoni po ludziach, a zwłaszcza w takie dni
jak ten, jak mnie kurwica bierze od tego jęczenia po ścianach. Położyłam się na
poduszce, potem pod nią położyłam łeb, na koniec szukałam stoperów do pływania,
aby tego nie słuchać, po czym wydałam podobnie natężony dźwięk ‘kurwaaaaaa’ w
stronę jegomościów, następnie podeszłam do hi-fi, wyjęłam płytę A Night at the
Opera i wrzuciłam Rammstein Sehsucht, co by mi kolega Till umilił te jedyną w
roku noc swoją chrypą, na fullu.
***
4:00. O
piątej muszę wstać. A 4:00 to świetna godzina żeby jeszcze pospać.
Obróciłam
się na bebech[2].
Zanurzyłam łeb w wielkiej poduszce, ale po chwili czułam się niedotleniona. A
niech będzie, bez tlenu.
Czuję mokre
plamy, powstajace na mojej ręce. Czuję lizanie. To tylko mój popierdolony pies,
a co, chcielibyście, żeby to był jakiś gość. Hehe. Ian Somehalder albo George
Clooney?
Hahaha!
Bajki.
- Wypierdalaj
Ramon. – mruknęłam, z zamiarem zaczerpnięcia powietrza. Teraz już nie zasnę.
Obróciłam się na plecy. Ramon siedzi na kanapie i patrzy się w okno. Mądre
zwierzę.
Ramon to
belg.
Tervueren
czy coś takiego.
***
Siedzę. Już
w pracy, u siebie w gabinecie. Spoglądam z okna na noc. No nic nie widać, bo
noc z zasady jest ciemna.
Właściwie
siedzenie tutaj ma wiele zalet. Choćby tyle że nie siedzę na dworze w deszczu.
Nie będę zmieniać pracy, ooo słońce wychodzi. Pewnie już jest koło piątej, i
wszyscy oficerowie już nie śpią lub przyjeżdżają do pracy. Z racji że mój
pluton miał wczoraj przejażdżkę rano, nie zrobię tego dziś, dwa razy z rzędu,
bez sensu. I tak w ogóle to ich ostatnie dni w Polsce, może jak wyjadą,
wreszcie porzucę ten amerykański akcent. Co nie r, sz, ś to wychodzi mi jak
angielskie rare („łeeeł”). Ptak zamiast śpiewać, „szpieffa”.
- Co tak
siedzisz – zapytał Dębowski, nawet nie pukając, w sumie wyjrzał tylko zza
otwartych drzwi. - Nie robisz pożegnalnej musztry porannej? – znów zapytał, a
ja pomyślałam że skoro przez nich w moim świecie ptak „szpieffa” to może im
się… Nie. Nie chcę być mściwa.
- Co im to
za różnica. I tak nie śpią, pewnie cieszą michę i się pakują. Wzruszył
ramionami. Wszedł i usiadł naprzeciw biurka:
- Wiesz że
dziś wstępne rozdawanie przydziałów na przyszły rok?
Zerwałam się
z fotela. Spojrzałam na okno, gabinet i samego Dębowskiego.
- No chyba
nie myślisz że dostanę znowy Seals’ów. Może ich można byłoby komuś sprzedać,
nie wiem, SAS, Grom. Czemu akurat ja?
- Dobrze
wiesz że być jednocześnie kimś i uczyć innych żółtodziobów tego samego, jest
naprawdę ciężko. Wiesz. Przecież sama tak robisz.
- Ogólnie
rzecz biorąc, patrz jakie ja mam doświadczenie. Raptem 20 parę lat! Nie służby,
a życia! W czym…?
Rozmowę
przerwał wchodzący Douglas Hewlett z kopertą. Od razu mi przypomniał program
„Bitwa na głosy”, gdzie taka koperta to wyrok. Hewlett, przeciwieństwie do Dębowskiego,
którego nie opisałam, jest jednym z amerykańskich rządzicieli. Wysoki,
postawny, ale nie gruby. Wyglądał bardziej na Wegra. Dębowski to coś trochę
odwrotnego. Niski, blondynek, mało postawny. Specjalizuje się w rozpoznaniu,
więc jego zgrabność i nieco damska postawa (i tak się nie obrazi za to
określenie) szczególnie przydaje mu się w jego zawodzie. W moim też by się
przydała, ale ja potrzebuję też wysokiej sprawności fizycznej i taktycznej. Co
akurat w rozpoznaniu nie jest tak kluczowe. Hewlett pracuje w szpitalu, jest
ordynatorem chirurgii, ale i tak zajmie się każdym.
- Hewlett,
nie dawaj mi tej koperty. – mruknęłam, patrząc w podłogę.
- Ale ja
muszę. Nie muszę chcieć, ale z chęcią popatrzę jak otwierasz.
Dobrze wie
że będzie to kwaśna mina. Zwiesiłam bezradnie ręce. Wiedziałam co tam będzie, i
praktycznie otworzyłam kopertę tylko po to żeby potwierdzić że dostanę znów
podobny pluton. Oby mały.
Pani Kapitan! Informujemy że w związku z obustronną
konwencją porozumienia komandosów USA i Polski, otrzyma pani zadanie szkolenia
amerykańskiego oddziału 22. Pułku Strzelców Wyborowych Pittsburgh. Spośród
wszystkich 10, wybierze pani adiutanta. Terminy są ogólnodostępne, i
prawdopodobnie takie same jak w zeszłym roku. Z poważaniem X.
- Zawsze X ma mnie w poważaniu.
Dębowski parsknął śmiechem, ale
jak się na niego spojrzałam, to przestał się śmiać.
- Czyli dziś w nocy mamy samolot? – zapytał.
- Tak mimo tej paskudnej pogody i niechęci kapitan – uśmiechnął się
Hewlett.
Rzuciłabym w niego czymś, ale akurat nawinął mi się tylko dziennik
pokładowy mojego F-16, więc postanowiłam nie rzucać. Kosztowałoby mnie to
układaniem od nowa wszystkich papierków. Nie dziś, ma szczęście.
- Hewlett, widziałeś kiedyś taki program Pascal: Po prostu gotuj?
- No, a co?
- To ja zrobię taki – Hewlett: Po
prostu wypierdalaj.
Wyszłam na dwór. Pluton, rzeczywiście, rozjuszony, biega to co zwykle
musi. Niech se biegają. Siadłam na ławeczkę. Biegający sierżanci, szczęśliwi z
przydziałów, mają takie banany na ryju że aż chce się podejść i rozsmarować na
bananową papkę. Nie, żartuję, nie biję kolegów, chyba że mi każą. Pomiędzy nimi
jest Hewlett, który akurat w przeciwieństwie do dziewczyn, odgonić się od nich
nie może. Nie mówię że Hewlett jest jakiś paszczurowy[3], ale naprawdę, kobitki z jednostki na niego nie lecą. Może dlatego że on
sam woli ich nie zaczepiać. To są raczej grube i potężne babki, ja się
wyróżniam tylko tym że jestem wyższa stopniem, i mogę się nimi rządzić.
No dobra chciałam obiektywnie, ale za kolorowo to brzmi - jedna taka to
jak ja dwie.
Ale babskiej, takiej w całości jednostki nie ma, i z pewnością nie
zadowoliłoby to i ich i reszty. Cieszą się dlatego że koperta równa się kasa.
Ja akurat te ich piniunszki mam tak
jak X mnie. Pracuję jednocześnie dorywczo w Lufthansie, więc mnie to nie rusza.
Kubi i Wenom radośnie podskakują w moją stronę, jak Krzyżacy w 13 Posterunku,
kurwa dzieci kwiaty. Jak zwykle mają to co chcą – plutony młodzików z NSR,
które muszą się nauczyć tego co muszą, aby chwilę zostać. Najłatwiejszy sposób
na kasę w tym kraju, wykluczając stanie pod latarnią.
Amerykanie, w przeciwieństwie do NSR, to zbiór wielu hipokrytów, a
najczęściej zboczeńców i osłów, którym coś wetknąć w rękę (czytaj Barrett) to
naprawdę znakomity sposób aby się odczepili.
Zawsze się muszą się stawiać. Zawsze.
***
Inwazja egoistycznej masy na Wrocław, 4 zero zero.
Muszę się jakoś
wykotłować z domu i pójść na podbój, a raczej na ubój. Siadając do samochodu,
przypomniałam sobie że są dwie koperty. Jedna wstępna, druga taka jakby niewyrzucająca.
Może nie dostanę tego dowództwa.
Deszcz,
deszcz, deszcz… nie mówię o nazwisku tylko o pogodzie. Pustka jak nigdy we
Wrocławiu. Przy budzie kasując przepustkę, uświadomiłam amerykanom swoją miną,
co sądzę o przydziałach. Zarzuciłam płaszcz i poszłam na lotnisko. Paru ludzi
stało już z moim plutonem, oczywiście z Dougiem. Miał takie spojrzenie jakby
chciał wyrazić „ to będzie dobry dzień” albo „to będzie rzeź”. Z twarzy Hewletta
można się tyle dowiedzieć co z zeszytu od chińskiego, jak nie znasz chińskiego.
Wieża drze że chcą eskortę. Idioci. Kto by chciał ich porwać? Autopilot? No tak,
oni naprawdę są …
Z mojego
super ekstrawaganckiego myślenia wyrwał mnie malutki dowódca floty, zwany
Muchomorkiem (tak, chodzi o bajkę) który zdaniem „na co czekasz” uświadomił mi
że czeka mnie dziś przejażdżka z Szalonym Rougiem (Rogerem) któremu głaskanie
silnika sąsiadującemu samolotowi jest
tak nieprzejmujące[4],
że można go posądzić o to że porusza klapami ręką.
Zamieniłabym
się z nim, ale jemu lepiej broni do ręki nie dawać, to znaczy wiecie – missile locked-on.
Eskorta była
tak bardzo niebezpieczna, że aż zasnęłam ze strachu. Ze snu wyrwał mnie dźwięk „Which idiot is flying on my flaps?”. No jasne że to Roug…
Wieża efektownie powiadomiła go że ma się odsunąć od ich Boeinga, bo jeszcze im
go zepsuje a i tak lądowanie za moment. Ciężko przełknęłam ślinę, nie tylko
dlatego że ciśnienie zatkało mi uszy, jacieżpierdzielę kolejny rok mordęgi.
Wychodzenie
z samolotu wychodzi mi typowo jak u każdego, więc skakanie z wysokości kilku
metrów, mnie nie bawi. Na mnie spojrzał się śmiejący pluton mój stary i mój
nowy, zapewne śmieją się ze mnie. Zarzuciłam płaszcz i spytałam Douga którzy
to, natomiast ten wskazał i ten właśnie pluton o którym myślałam. Po odejściu
starszych, podeszłam do tej grupy bardzo nieprzejętej tym co się tu właśnie
dzieje Objechałam ich wszystkich wzrokiem, jak i oni mnie, od stóp do głów.
Dużo obco wyglądających, nieostrzyżeni jak trzeba, tylko ogoleni. Ale to i tak
dobrze. Rumcajsów tu nie trzeba.
- Witam –
ryknęłam jak najbardziej poważnie. Cisza. Nie znają polskiego. Po klepnięciu
się w twarz w geście facepalmu, i
otarcia twarzy, które wyraźnie wykazywało moje zmęczenie, zaczęłam młócić
znowuż i niestety po amerykańsku.
- Hello. Witajcie.
- Cherrio![5] – walnęli prosto z mostu.
- 22 Snipers Regiment, Pittsburgh,
sir! I repor… 22 Pułk Strzelców
Wyborowych, sir! Melduję iż… - wyrecytował jeden z nich. Okularnik –
snajper.
- You don’t
say… No co ty nie powiesz… -
mruknęłam niezbyt ochoczo, nie zdejmując ręki z twarzy.
Parsknęli
śmiechem, ale widząc moją wyjątkowo znudzoną i poszarpaną minę, na tym
zaprzestali.
- You don’t really care
about my name. I’m the captain, and I
understand that none of you are
superior. Do not try to inquire my name, pronunciation will stop you. With me
you will have to stand
every day… Naprawdę nie obchodzi
was moje imię. Jestem
kapitanem I rozumiem że żaden z was nie jest wyższy stopniem. Nie próbujcie
dociekać mojego imienia, wymowa was powstrzyma. Ze mną będziecie mieli do czynienia
każdego dnia…
W trakcie
mówienia, 90% populacji albo gadała, albo się śmiała, albo patrzyła gdzieś
niżej niż moja twarz. 10% patrzyło na mnie ze zrozumieniem i tak jakby słuchało.
Wierne, srebrne oczęta dwumetrowego rekruta, patrzące na mnie z sokolą precyzją
zdawały się być czujne i uważne.
Właściciel słusznie zauważył, że ja też się na niego gapię. Myślę – co, jest kurwa?! Co ja wyprawiam?
Właściciel słusznie zauważył, że ja też się na niego gapię. Myślę – co, jest kurwa?! Co ja wyprawiam?
Machnęłam
ręką i ruszyłam w stronę “stajni”, tam obróciłam się na pięcie i z rękami w
kieszeniach, z miną Stevena Seagala, wparowałam na tak zwaną wozownię.
W koszarach
jak zwykle przysłowiowy „burdel”, oczywiście nie w rzeczy samej, na to nie
pozwolę. Z wolna ruszyłam ku korytarzowi, NSR wygłupiające się na korytarzu
zwiało do pokoi, a ja losowo wybrałam jeden. Z kopa wyważyłam drzwi, bo po co
się zastanawiać czy otwarte czy nie, zamknięte są na pewno, i tak by nie
wpuścili. Oczywiście, z wozu nikogo nie wyganiam, ale są też takie miejsca,
gdzie tylko się wygłupia, pali fajki i gra w karty, a czasem robią też coś innego,
o czym nawet myśleć mi się nie chce (odsyłam do 14 lutego). Akurat na takowe
trafiłam. Jeden mruknął że wiedział że to idę ja – posiadam charakterystycznie
nieczłapiące buty, wysokie i sznurowane, a jak idę słychać tylko chrzęst
parkietu. Dlatego wiadomo kto
idzie.
- Unpack. In case of any problems, I’m outdoor. Five minutes. Rozpakować się. W przypadku jakichkolwiek
problemów, jestem na zewnątrz. Pięć minut.
Z pokoju
słychać krzyki i groźby, i zanim zdążyłam odpalić papierosa, jeden z nich wyszedł
i poprosił o opanowanie sytuacji. Oczywiście kłótnia kto ma być na piętrze. Ja
pieprzę, jaka dziecinada.
Stanęłam na środku pokoju. Oprócz bijących się, wszyscy odwrócili się na mnie, co niektórzy zdawali się podśmiewać, co ja niby z nimi mam zrobić. Postanowiłam na razie nie ujawniać swoich umiejętności, tylko próbować zwrócić uwagę słownie.
Stanęłam na środku pokoju. Oprócz bijących się, wszyscy odwrócili się na mnie, co niektórzy zdawali się podśmiewać, co ja niby z nimi mam zrobić. Postanowiłam na razie nie ujawniać swoich umiejętności, tylko próbować zwrócić uwagę słownie.
- Hey, you!
– krzyknęłam. Ci nadal nie przestawali, więc odchrząknęłam, popatrzyłam uważnie
w sufit, udawając swoją inteligencję. Przymrużyłam oczami, chwilę pomyślałam. –
Can I give you a question? Mogę zadać wam
pytanie? – Obeszło się bez zrozumienia zainteresowanych, za to reszta
przejawiała zainteresowanie tym co nadal mam zamiar zrobić.
- … stop it… fuckin’ bitches… kończyć
to, durne pizdusie… – wycedziłam przez zęby. Nie
głośno, ja nie będę się drzeć, żeby zrozumieli. Na chwilę się obejrzeli,
ogarnęli. Stanęli obok siebie.
- What the
fuck is it? Brothel? Co to kurwa jest?
Burdel?
Mniejszy
położył uszy po sobie, spuścił głowę i przeprosił. Duży natomiast stał jak
kołek, patrzył gdzieś daleko. Bynajmniej nie na mnie. Podeszłam bliżej.
- You like to provoke, don’t you? Lubisz prowokować, co? – wycedziłam ponownie, mrużąc oczy.
- No, sir. Nie, sir. – odpowiedział tępacko.
- No? Nie? – przekręciłam głowę na drugą stronę.
– We will see. To się okaże. – cofnęłam się, patrząc z politowaniem na
przerośniętego koksa. W międzyczasie moja twarz wróciła to pierwotnej formy.
Spojrzałam na zegarek.
- Two minutes. Dwie
minuty. – syknęłam na całą grupę. Kilkoro przednich patrzyło na mnie z zażenowaną
miną, a trzech z tyłu cała sytuacja wyraźnie rozbawiła, bo sprawiali wrażenie,
jakby z trudem utrzymywali powagę.
Usiadłam na
ławce obok drzwi. Nie minęła nawet minuta, a już usłyszałam porządny grzechot o
podłogę. Mimo wszystko, nie wchodzę. Za chwilę z drzwi wyłoniło się trzech
chichochlików. Z lekkim uśmiechem, zwrócili uwagę, że Elder znowu kozaczy, i
teraz leje tego, który prosił o pomoc.
Myślę, nie
no super. Wstałam, poprawiając pas (oficerski, hehe) i patrzę na całą sytuację.
Mnie teraz też to rozbawiło. –
Sometimes I feel that I’m working in
preschool. Czasami mam wrażenie że
pracuję w przedszkolu. – mruknęłam, podciągając rękawy. Za fraki i na
podłogę. Bez problemu. Wszyscy popatrzyli z nieco rozdziawionymi koparami, że
powaliłam na ziemię tak jakby jednym palcem, ja bym powiedziała że jedną ręką.
Wstał i jakby chciał mi przywalić, ale nie mógł bo jakby walnął to wyjazd, do
domu. I więzienie. Więc tylko popatrzył i mruknął że do czego to doszło że baba
go powaliła.
Idę na kolację.
Zupa pomidorowa z podeszwą[6]. Uprzedziłam, że tu się je
na czas, bo inni czekają. Zero gadania, to nie kawiarenka. Na stole leżała
miska ryżu, taka że jakby ktoś chciał dołożyć. Oczywiście Elder musiał dołożyć
Iow’ie na czuprynę, a ten nie pozostał mu dłużny. Zaraz wszyscy zaczęli się
rzucać ryżem a ja siedziałam i patrzyłam się w przestrzeń, gdzieś na sufit,
zupełnie sobie olewając co robią, ale jak dostałam ryżem po twarzy to miarka
się przebrała. Poprosiłam koka[7] o wąż z wodą. Najlepiej
bardzo zimną. Nie ma problemu. Wszyscy się uspokoili, kiedy ostudził ich potok
zimnej jak trup na Alasce wody. Popatrzyli się na mnie, na siebie a potem na
stołówkę i trochę się spłoszyli. Od kucharza wzięłam 10 wykałaczek - „Każdy z was ma posprzątać stołówkę. 10 minut
i wchodzę z kontrolą. Jedno ziarenko ryżu, wszyscy przez jeden dzień czyścicie
kible. Zasady zabawy są wszystkim jasne?” – rozdałam wykałaczki.
- But, sir… Ale, sir…– zaprotestował Ceron.
- You can get your mug
in the bucket. Do your job, time passes! Swoją mordę możesz wsadzić w kubeł. Do roboty,
czas leci! – zlekceważyłam słowa Chichracza.
Patrzyłam
się jak się męczą z tymi wykałaczkami. Żeby jeszcze po dwie mieli, a mieli po
jednej. Siedziałam i śmiałam się, bo nie kazałam mi przecież zbierać tylko
wykałaczką.
Po 10
minutach wstałam, popatrzyłam na nich i się śmiałam. Wzięłam w rękę trochę ryżu
i rzuciłam na podłogę. Ręką zgarnęłam całość i wrzuciłam do kosza. „Przykro mi ale te wykałaczki mają większe IQ
od was. Nie było by prościej?”
Pluton
zrobił tylko zbiorowy face palm. No cóż. „IQ
macie na poziomie temperatury na Plutonie. Szympansy są mądrzejsze, patałachy.”
– syknęłam.
Potem
Hewlett mi powiedział że u nich czyszczenie kibli tzw. Janitor, to taka extra kara, że wszyscy się jej boją…
A Elder i
Iowa i tak mieli dodatkową wartę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz