Chanka

Chanka

poniedziałek, 19 maja 2014

"Bullet for my Valentine"

„Kur… ja pier… mać”.
14 luty. 20.00. Siedzę  sobie i czytam książkę. Książke, ogarniacie? Ja i książka… Za oknem pieprzony śnieg,  a w każdym oknie, jak nie czerwone światło to kurna ciemność. Tak, dziś jest ten dzień, gdy wszyscy idą wcześnie spać, a Durex z kwiaciarniami mają nadzwyczaj dobrą sprzedaż. To dziś.
I nagle, gruch! Coś dupło na górze. Aha, 14sty, sąsiedzi, młode małżeństwo. Taa. Już to słyszę, sąsiedzi najzwyczajniej w życiu się jebią.  21.00 Soczyste dupnięcie słychać zza ściany. Ciszej trochę, do kurwy nędzy.
„Duuu… Du hast… Du hast mich… tyryru-tururu-tururu-tururu-tyryru”
Telefon mi dzwoni.
- Sucham. – mruknęłam sucho.
- Słuchaj, jest problem, ograli Wenoma w karty, przyjedziesz pomóc? – w telefonie ozwał się poczciwy Hewlett.
- A co, Wenom jak dziwka wygląda, że go wyruchali? – zarechotałam, rada z tego że mogłam użyć cytatu z ulubionego filmu.
- Hahahaha, niee… ale wiesz… jest 14 lutego.
- Dzień chorych na padaczkę. Jesteś chory? O jak mi przykro. – zbyłam go krótko.
- Siedzisz sama w sypialni, nie?
- Nie.
- A z kim?
- A z Ramonem.
- Ja bym przyszedł do ciebie, wiesz? – uuuch, zaczyna się.
- Już kiedyś przyszedłeś. Wiem co myślisz.
- … bym go wygonił, zamknął drzwi i się tobą zaopiekował.
- Dużo piłeś, czy Wenom dał ci mąkę[1]?
- Dlaczego ty nigdy nie chcesz…eech. Oglądasz porno, czy mi się zdaje?
- Głosy tak jakby porno, ale to moi sąsiedzi kręcą.
- A, 14sty.
- Jacha.
- Nieważne… ale wiesz, jeśli cię nie interesuje poważny związek, to może i być nic nieznaczący…
- Hewlett…
- Słucham.
- Ile piłeś?
- (chwila zadumy)
- Wiesz że nie masz głowy.
- Wiem, przecież.
- Idź spać.
Odłożyłam telefon. Hewlett jak się spije to dzwoni po ludziach, a zwłaszcza w takie dni jak ten, jak mnie kurwica bierze od tego jęczenia po ścianach. Położyłam się na poduszce, potem pod nią położyłam łeb, na koniec szukałam stoperów do pływania, aby tego nie słuchać, po czym wydałam podobnie natężony dźwięk ‘kurwaaaaaa’ w stronę jegomościów, następnie podeszłam do hi-fi, wyjęłam płytę A Night at the Opera i wrzuciłam Rammstein Sehsucht, co by mi kolega Till umilił te jedyną w roku noc swoją chrypą, na fullu.

***

4:00. O piątej muszę wstać. A 4:00 to świetna godzina żeby jeszcze pospać.
Obróciłam się na bebech[2]. Zanurzyłam łeb w wielkiej poduszce, ale po chwili czułam się niedotleniona. A niech będzie, bez tlenu.
Czuję mokre plamy, powstajace na mojej ręce. Czuję lizanie. To tylko mój popierdolony pies, a co, chcielibyście, żeby to był jakiś gość. Hehe. Ian Somehalder albo George Clooney?
Hahaha! Bajki.
- Wypierdalaj Ramon. – mruknęłam, z zamiarem zaczerpnięcia powietrza. Teraz już nie zasnę. Obróciłam się na plecy. Ramon siedzi na kanapie i patrzy się w okno. Mądre zwierzę.
Ramon to belg.
Tervueren czy coś takiego.

***

Siedzę. Już w pracy, u siebie w gabinecie. Spoglądam z okna na noc. No nic nie widać, bo noc z zasady jest ciemna.
Właściwie siedzenie tutaj ma wiele zalet. Choćby tyle że nie siedzę na dworze w deszczu. Nie będę zmieniać pracy, ooo słońce wychodzi. Pewnie już jest koło piątej, i wszyscy oficerowie już nie śpią lub przyjeżdżają do pracy. Z racji że mój pluton miał wczoraj przejażdżkę rano, nie zrobię tego dziś, dwa razy z rzędu, bez sensu. I tak w ogóle to ich ostatnie dni w Polsce, może jak wyjadą, wreszcie porzucę ten amerykański akcent. Co nie r, sz, ś to wychodzi mi jak angielskie rare („łeeeł”). Ptak zamiast śpiewać, „szpieffa”.
- Co tak siedzisz – zapytał Dębowski, nawet nie pukając, w sumie wyjrzał tylko zza otwartych drzwi. - Nie robisz pożegnalnej musztry porannej? – znów zapytał, a ja pomyślałam że skoro przez nich w moim świecie ptak „szpieffa” to może im się… Nie. Nie chcę być mściwa.
- Co im to za różnica. I tak nie śpią, pewnie cieszą michę i się pakują. Wzruszył ramionami. Wszedł i usiadł naprzeciw biurka:
- Wiesz że dziś wstępne rozdawanie przydziałów na przyszły rok?
Zerwałam się z fotela. Spojrzałam na okno, gabinet i samego Dębowskiego.
- No chyba nie myślisz że dostanę znowy Seals’ów. Może ich można byłoby komuś sprzedać, nie wiem, SAS, Grom. Czemu akurat ja?
- Dobrze wiesz że być jednocześnie kimś i uczyć innych żółtodziobów tego samego, jest naprawdę ciężko. Wiesz. Przecież sama tak robisz.
- Ogólnie rzecz biorąc, patrz jakie ja mam doświadczenie. Raptem 20 parę lat! Nie służby, a życia! W czym…?
Rozmowę przerwał wchodzący Douglas Hewlett z kopertą. Od razu mi przypomniał program „Bitwa na głosy”, gdzie taka koperta to wyrok. Hewlett, przeciwieństwie do Dębowskiego, którego nie opisałam, jest jednym z amerykańskich rządzicieli. Wysoki, postawny, ale nie gruby. Wyglądał bardziej na Wegra. Dębowski to coś trochę odwrotnego. Niski, blondynek, mało postawny. Specjalizuje się w rozpoznaniu, więc jego zgrabność i nieco damska postawa (i tak się nie obrazi za to określenie) szczególnie przydaje mu się w jego zawodzie. W moim też by się przydała, ale ja potrzebuję też wysokiej sprawności fizycznej i taktycznej. Co akurat w rozpoznaniu nie jest tak kluczowe. Hewlett pracuje w szpitalu, jest ordynatorem chirurgii, ale i tak zajmie się każdym.
- Hewlett, nie dawaj mi tej koperty. – mruknęłam, patrząc w podłogę.
- Ale ja muszę. Nie muszę chcieć, ale z chęcią popatrzę jak otwierasz.
Dobrze wie że będzie to kwaśna mina. Zwiesiłam bezradnie ręce. Wiedziałam co tam będzie, i praktycznie otworzyłam kopertę tylko po to żeby potwierdzić że dostanę znów podobny pluton. Oby mały.

Pani Kapitan! Informujemy że w związku z obustronną konwencją porozumienia komandosów USA i Polski, otrzyma pani zadanie szkolenia amerykańskiego oddziału 22. Pułku Strzelców Wyborowych Pittsburgh. Spośród wszystkich 10, wybierze pani adiutanta. Terminy są ogólnodostępne, i prawdopodobnie takie same jak w zeszłym roku. Z poważaniem X.

- Zawsze X ma mnie w poważaniu.
Dębowski parsknął śmiechem,  ale jak się na niego spojrzałam, to przestał się śmiać.
- Czyli dziś w nocy mamy samolot? – zapytał.
- Tak mimo tej paskudnej pogody i niechęci kapitan – uśmiechnął się Hewlett.
Rzuciłabym w niego czymś, ale akurat nawinął mi się tylko dziennik pokładowy mojego F-16, więc postanowiłam nie rzucać. Kosztowałoby mnie to układaniem od nowa wszystkich papierków. Nie dziś, ma szczęście.
- Hewlett, widziałeś kiedyś taki program Pascal: Po prostu gotuj?
- No, a co?
- To ja zrobię taki – Hewlett: Po prostu wypierdalaj.
Wyszłam na dwór. Pluton, rzeczywiście, rozjuszony, biega to co zwykle musi. Niech se biegają. Siadłam na ławeczkę. Biegający sierżanci, szczęśliwi z przydziałów, mają takie banany na ryju że aż chce się podejść i rozsmarować na bananową papkę. Nie, żartuję, nie biję kolegów, chyba że mi każą. Pomiędzy nimi jest Hewlett, który akurat w przeciwieństwie do dziewczyn, odgonić się od nich nie może. Nie mówię że Hewlett jest jakiś paszczurowy[3], ale naprawdę, kobitki z jednostki na niego nie lecą. Może dlatego że on sam woli ich nie zaczepiać. To są raczej grube i potężne babki, ja się wyróżniam tylko tym że jestem wyższa stopniem, i mogę się nimi rządzić.

No dobra chciałam obiektywnie, ale za kolorowo to brzmi - jedna taka to jak ja dwie.
Ale babskiej, takiej w całości jednostki nie ma, i z pewnością nie zadowoliłoby to i ich i reszty. Cieszą się dlatego że koperta równa się kasa. Ja akurat te ich piniunszki mam tak jak X mnie. Pracuję jednocześnie dorywczo w Lufthansie, więc mnie to nie rusza. Kubi i Wenom radośnie podskakują w moją stronę, jak Krzyżacy w 13 Posterunku, kurwa dzieci kwiaty. Jak zwykle mają to co chcą – plutony młodzików z NSR, które muszą się nauczyć tego co muszą, aby chwilę zostać. Najłatwiejszy sposób na kasę w tym kraju, wykluczając stanie pod latarnią.
Amerykanie, w przeciwieństwie do NSR, to zbiór wielu hipokrytów, a najczęściej zboczeńców i osłów, którym coś wetknąć w rękę (czytaj Barrett) to naprawdę znakomity sposób aby się odczepili.
Zawsze się muszą się stawiać. Zawsze.

***

Inwazja egoistycznej masy na Wrocław, 4 zero zero.

Muszę się jakoś wykotłować z domu i pójść na podbój, a raczej na ubój. Siadając do samochodu, przypomniałam sobie że są dwie koperty. Jedna wstępna, druga taka jakby niewyrzucająca. Może nie dostanę tego dowództwa.
Deszcz, deszcz, deszcz… nie mówię o nazwisku tylko o pogodzie. Pustka jak nigdy we Wrocławiu. Przy budzie kasując przepustkę, uświadomiłam amerykanom swoją miną, co sądzę o przydziałach. Zarzuciłam płaszcz i poszłam na lotnisko. Paru ludzi stało już z moim plutonem, oczywiście z Dougiem. Miał takie spojrzenie jakby chciał wyrazić „ to będzie dobry dzień” albo „to będzie rzeź”. Z twarzy Hewletta można się tyle dowiedzieć co z zeszytu od chińskiego, jak nie znasz chińskiego. Wieża drze że chcą eskortę. Idioci. Kto by chciał ich porwać? Autopilot? No tak, oni naprawdę są …
Z mojego super ekstrawaganckiego myślenia wyrwał mnie malutki dowódca floty, zwany Muchomorkiem (tak, chodzi o bajkę) który zdaniem „na co czekasz” uświadomił mi że czeka mnie dziś przejażdżka z Szalonym Rougiem (Rogerem) któremu głaskanie silnika sąsiadującemu samolotowi  jest tak nieprzejmujące[4], że można go posądzić o to że porusza klapami ręką.
Zamieniłabym się z nim, ale jemu lepiej broni do ręki nie dawać, to znaczy wiecie – missile locked-on.
Eskorta była tak bardzo niebezpieczna, że aż zasnęłam ze strachu. Ze snu wyrwał mnie dźwięk „Which idiot is flying on my flaps?”. No jasne że to Roug… Wieża efektownie powiadomiła go że ma się odsunąć od ich Boeinga, bo jeszcze im go zepsuje a i tak lądowanie za moment. Ciężko przełknęłam ślinę, nie tylko dlatego że ciśnienie zatkało mi uszy, jacieżpierdzielę kolejny rok mordęgi.
Wychodzenie z samolotu wychodzi mi typowo jak u każdego, więc skakanie z wysokości kilku metrów, mnie nie bawi. Na mnie spojrzał się śmiejący pluton mój stary i mój nowy, zapewne śmieją się ze mnie. Zarzuciłam płaszcz i spytałam Douga którzy to, natomiast ten wskazał i ten właśnie pluton o którym myślałam. Po odejściu starszych, podeszłam do tej grupy bardzo nieprzejętej tym co się tu właśnie dzieje Objechałam ich wszystkich wzrokiem, jak i oni mnie, od stóp do głów. Dużo obco wyglądających, nieostrzyżeni jak trzeba, tylko ogoleni. Ale to i tak dobrze. Rumcajsów tu nie trzeba.
- Witam – ryknęłam jak najbardziej poważnie. Cisza. Nie znają polskiego. Po klepnięciu się w twarz w geście facepalmu, i otarcia twarzy, które wyraźnie wykazywało moje zmęczenie, zaczęłam młócić znowuż i niestety po amerykańsku.
- Hello. Witajcie.
- Cherrio![5] – walnęli prosto z mostu.
- 22 Snipers Regiment, Pittsburgh, sir! I repor… 22 Pułk Strzelców Wyborowych, sir! Melduję iż… - wyrecytował jeden z nich. Okularnik – snajper.
- You don’t say… No co ty nie powiesz… - mruknęłam niezbyt ochoczo, nie zdejmując ręki z twarzy.
Parsknęli śmiechem, ale widząc moją wyjątkowo znudzoną i poszarpaną minę, na tym zaprzestali.
- You don’t really care about my name. I’m the captain, and I understand that none of you are superior. Do not try to inquire my name, pronunciation will stop you. With me you will have to stand every dayNaprawdę nie obchodzi was moje imię. Jestem kapitanem I rozumiem że żaden z was nie jest wyższy stopniem. Nie próbujcie dociekać mojego imienia, wymowa was powstrzyma. Ze mną będziecie mieli do czynienia każdego dnia…
W trakcie mówienia, 90% populacji albo gadała, albo się śmiała, albo patrzyła gdzieś niżej niż moja twarz. 10% patrzyło na mnie ze zrozumieniem i tak jakby słuchało. Wierne, srebrne oczęta dwumetrowego rekruta, patrzące na mnie z sokolą precyzją zdawały się być czujne i uważne.
Właściciel słusznie zauważył, że ja też się na niego gapię. Myślę – co, jest kurwa?! Co ja wyprawiam?
Machnęłam ręką i ruszyłam w stronę “stajni”, tam obróciłam się na pięcie i z rękami w kieszeniach, z miną Stevena Seagala, wparowałam na tak zwaną wozownię.
W koszarach jak zwykle przysłowiowy „burdel”, oczywiście nie w rzeczy samej, na to nie pozwolę. Z wolna ruszyłam ku korytarzowi, NSR wygłupiające się na korytarzu zwiało do pokoi, a ja losowo wybrałam jeden. Z kopa wyważyłam drzwi, bo po co się zastanawiać czy otwarte czy nie, zamknięte są na pewno, i tak by nie wpuścili. Oczywiście, z wozu nikogo nie wyganiam, ale są też takie miejsca, gdzie tylko się wygłupia, pali fajki i gra w karty, a czasem robią też coś innego, o czym nawet myśleć mi się nie chce (odsyłam do 14 lutego). Akurat na takowe trafiłam. Jeden mruknął że wiedział że to idę ja – posiadam charakterystycznie nieczłapiące buty, wysokie i sznurowane, a jak idę słychać tylko chrzęst parkietu. Dlatego wiadomo kto idzie.
- Unpack. In case of any problems, I’m outdoor. Five minutes. Rozpakować się. W przypadku jakichkolwiek problemów, jestem na zewnątrz. Pięć minut.
Z pokoju słychać krzyki i groźby, i zanim zdążyłam odpalić papierosa, jeden z nich wyszedł i poprosił o opanowanie sytuacji. Oczywiście kłótnia kto ma być na piętrze. Ja pieprzę, jaka dziecinada.
Stanęłam na środku pokoju. Oprócz bijących się, wszyscy odwrócili się na mnie, co niektórzy zdawali się podśmiewać, co ja niby z nimi mam zrobić. Postanowiłam na razie nie ujawniać swoich umiejętności, tylko próbować zwrócić uwagę słownie.
- Hey, you! – krzyknęłam. Ci nadal nie przestawali, więc odchrząknęłam, popatrzyłam uważnie w sufit, udawając swoją inteligencję. Przymrużyłam oczami, chwilę pomyślałam. – Can I give you a question? Mogę zadać wam pytanie? – Obeszło się bez zrozumienia zainteresowanych, za to reszta przejawiała zainteresowanie tym co nadal mam zamiar zrobić.
- … stop it… fuckin’ bitches… kończyć to, durne pizdusie…  – wycedziłam przez zęby. Nie głośno, ja nie będę się drzeć, żeby zrozumieli. Na chwilę się obejrzeli, ogarnęli. Stanęli obok siebie.
- What the fuck is it? Brothel? Co to kurwa jest? Burdel?
Mniejszy położył uszy po sobie, spuścił głowę i przeprosił. Duży natomiast stał jak kołek, patrzył gdzieś daleko. Bynajmniej nie na mnie. Podeszłam bliżej.
- You like to provoke, don’t you? Lubisz prowokować, co?  – wycedziłam ponownie, mrużąc oczy.
- No, sir. Nie, sir. – odpowiedział tępacko.
- No? Nie? – przekręciłam głowę na drugą stronę. – We will see. To się okaże.  – cofnęłam się, patrząc z politowaniem na przerośniętego koksa. W międzyczasie moja twarz wróciła to pierwotnej formy. Spojrzałam na zegarek.
- Two minutes. Dwie minuty. – syknęłam na całą grupę. Kilkoro przednich patrzyło na mnie z zażenowaną miną, a trzech z tyłu cała sytuacja wyraźnie rozbawiła, bo sprawiali wrażenie, jakby z trudem utrzymywali powagę.
Usiadłam na ławce obok drzwi. Nie minęła nawet minuta, a już usłyszałam porządny grzechot o podłogę. Mimo wszystko, nie wchodzę. Za chwilę z drzwi wyłoniło się trzech chichochlików. Z lekkim uśmiechem, zwrócili uwagę, że Elder znowu kozaczy, i teraz leje tego, który prosił o pomoc.
Myślę, nie no super. Wstałam, poprawiając pas (oficerski, hehe) i patrzę na całą sytuację. Mnie teraz też to rozbawiło. – Sometimes I feel that  I’m working in preschool. Czasami mam wrażenie że pracuję w przedszkolu. – mruknęłam, podciągając rękawy. Za fraki i na podłogę. Bez problemu. Wszyscy popatrzyli z nieco rozdziawionymi koparami, że powaliłam na ziemię tak jakby jednym palcem, ja bym powiedziała że jedną ręką. Wstał i jakby chciał mi przywalić, ale nie mógł bo jakby walnął to wyjazd, do domu. I więzienie. Więc tylko popatrzył i mruknął że do czego to doszło że baba go powaliła.

Idę na kolację. Zupa pomidorowa z podeszwą[6]. Uprzedziłam, że tu się je na czas, bo inni czekają. Zero gadania, to nie kawiarenka. Na stole leżała miska ryżu, taka że jakby ktoś chciał dołożyć. Oczywiście Elder musiał dołożyć Iow’ie na czuprynę, a ten nie pozostał mu dłużny. Zaraz wszyscy zaczęli się rzucać ryżem a ja siedziałam i patrzyłam się w przestrzeń, gdzieś na sufit, zupełnie sobie olewając co robią, ale jak dostałam ryżem po twarzy to miarka się przebrała. Poprosiłam koka[7] o wąż z wodą. Najlepiej bardzo zimną. Nie ma problemu. Wszyscy się uspokoili, kiedy ostudził ich potok zimnej jak trup na Alasce wody. Popatrzyli się na mnie, na siebie a potem na stołówkę i trochę się spłoszyli. Od kucharza wzięłam 10 wykałaczek - „Każdy z was ma posprzątać stołówkę. 10 minut i wchodzę z kontrolą. Jedno ziarenko ryżu, wszyscy przez jeden dzień czyścicie kible. Zasady zabawy są wszystkim jasne?” – rozdałam wykałaczki.
- But, sir… Ale, sir…– zaprotestował Ceron.
- You can get your mug in the bucket. Do your job, time passes! Swoją mordę możesz wsadzić w kubeł. Do roboty, czas leci! – zlekceważyłam słowa Chichracza.
Patrzyłam się jak się męczą z tymi wykałaczkami. Żeby jeszcze po dwie mieli, a mieli po jednej. Siedziałam i śmiałam się, bo nie kazałam mi przecież zbierać tylko wykałaczką.
Po 10 minutach wstałam, popatrzyłam na nich i się śmiałam. Wzięłam w rękę trochę ryżu i rzuciłam na podłogę. Ręką zgarnęłam całość i wrzuciłam do kosza. „Przykro mi ale te wykałaczki mają większe IQ od was. Nie było by prościej?”
Pluton zrobił tylko zbiorowy face palm. No cóż. „IQ macie na poziomie temperatury na Plutonie. Szympansy są mądrzejsze, patałachy.” – syknęłam.
Potem Hewlett mi powiedział że u nich czyszczenie kibli tzw. Janitor, to taka extra kara, że wszyscy się jej boją…
A Elder i Iowa i tak mieli dodatkową wartę!



[1] Mąka - kokaina
[2] brzuch
[3] brzydki
[4] On tego serio nie robi, ale ma to w dupie jak leci za blisko. Po prostu się popisuje.
[5] Okrzyk powitalny.
[6] Kotlet schabowy
[7] kucharza

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz