Chanka

Chanka

środa, 12 listopada 2014

You fuckin' mental, my crazy little girl, maybe the most psycho chick in the world. You mystical shit just's not physical, what you and me got's unfuckwithable

Wróciłam. Złamana, rozdrobiona, jak pierdolony cadillac na części.

Stałam pod moim blokiem jakieś dobre 20 minut po wyjściu z taksówki. W deszczu z jakąś torbą sportową ściskaną w ramionach. Wyglądałam jak żałosne murzyniątko z najdalszego zadupia Ugandy, gdzie nawet psy nie szczekają dupami. A co miałam z głową?

Totalna pucha w strefie racjonalnego myślenia. Przypuszczałam kilka wersji zdarzeń - znajdę na Psim Polu dilera, kupię "odpowiednią" dawkę kompotu, czy innego szajsu i zaćpam się. Albo przeszukam apteczkę w aucie i znajdę coś stosownego, czegoś w odpowiedniej ilości.

Poszłam tropem numer jeden.



Po przydługawym marszu - a raczej włóczeniu girami po betonowym chodniku - trafiłam tam, gdzie człowiek o zdrowych zmysłach się nie zapuszcza o tej porze. Mam na myśli Trójkąt Bermudzki. To tutaj nie znajdziecie supermarketu w promieniu kilku kilometrów. Ani spożywczaka, no chyba że z wydajką przez kratę, jak w pierdlu bądź dworcu PKP.
Tak, spacerowałam pomiędzy dresami konkurujących między sobą który jakby mnie nie wyruchał, a alfonsami i ich "dziećmi", palącymi jakieś konkretniejsze gówno, żeby zabić smutek bezcelowości swojego życia. To jest - nie mieli nigdy celu, żyli chwilą. I oto są, i ja jestem wśród nich. Pasuję jak ulał.
I szkoda że nie mogę zajebać żadnego do nieprzytomności za zniewagi.

Wdepłam na melinę rytmicznym krokiem. Tutaj już mnie znają.
O tak, te powściągliwe spojrzenia, co odważniejsi gwiżdżą i dostają jednocześnie kosę z łokcia - "ZAMKNIJ MORDĘ". Sława mojej lutni dobiega i tutaj.
Kieruję się swodobnie w kierunku loży meliniarzy - miejscowy klubik, pubik - nazwijmy to (dość niefortunnie) mordownią. Widzę już z daleka kto sprzedaje towar, nie kryją się tutaj z tym. Jakby jeszcze chcieli, to by se terminale do obsługi kart zbliżeniowych założyli - ręka władzy tutaj już nie sięga.
- Ziomek, masz kompocik. - stwierdziłam, siadając koło ... znajomego mi dilera. Ale kompot węszę jak policyjny pies.
- A więc i taki rezus zawitał w takie nędzne progi. - roześmiał się, szczerząc srebrne protezy. - Ile chcesz, kiciu?
- A ile w ryj chcesz za tę kicię?
- Znam cię.
- Spierdalaj. Na dwie... trzy osoby, dobry trip, mocne zejście. Co polecasz?
- Klasyka, mam dobrą partię kompotu.
- Biorę.
- Nie chcesz wiedzieć za ile?
- Pierdolę, for many - va bank.
Ziomek spojrzał się na mnie, jakby przez moment przeszła mu przez głowę myśl - zapłata w naturze - ale chyba szybko odszedł od tego pomysłu.
- Mamy tu taką ...
- Nie będę się z nikim napierdalać.
Gość znów spojrzał na mnie jak na jelenia, odsunął się od stolika i krzyknął:
- Pati buziaczku, ta dama powiedziała że wyglądasz jakbyś płaciła za obciąganie!
Rozjuszyłam się jak wilk i stanęłam na nogi jak spłoszona zwierzyna. Kurwa - pomyślałam sobie - na Psim ani dobrze jest być znanym, ani anonimowym. I tak dostaniesz łomot.
Przepychając się w stronę wyjścia, widziałam już jak idzie Patryśka - lodołamacz między dresami. Kobita może niewysoka, góra 165 cm, ale szeroka, a bicepsa ma takiego, jak moje dwa razem wzięte. To taki typ Krychy co makijaż robi raz na dwa dni (ale porządnie!), do fryzjera nie chodzi, farbuje sama włosy na płomienną czerwień, pali je prostownicą z chińskiego i gustuje w kosmetykach Gabrieli Sabahtuani, Gugci bądź Jimny Chuo. Zbliża się tak szybko jak pomoc humanitarna na Ukrainie. Nieproszona, niepozorna, a jednak się wpierdoli.
- Co żeś powiedziała, ty sucha jak sosna tyczko!?
- Do kurwy nędzy nic o to... - zanim zdążyłam to powiedzieć, solidny "miś" dosięgł moją bańkę, która pociągając całe ciało, wyfrunęła na zewnątrz knajpy. Leżałam na ziemi i kompletnie obojętne mi było, czy zostanie mi spuszczony większy bądź mniejszy wpierdol. Słyszę jej kroki, jeśli bylibyśmy na Górnym Śląsku, to stanowczo wywołałaby tąpnięcia w kopalni.
Stanęła nade mną niczym pierdolona aurora, wysoka jak grzyb car bomby i szeroka jak syberyjska tundra.
- Drewniak. - kopnęła mnie w bok, co mnie zabolało mniej więcej tak, jakbym była drewnem. Wcale. Bo znacie tę teorię, że jak boli w dwóch miejscach, to po mału w jednym, po mału w drugim?
Tak, dawałam się kopać.
Tak, dawałam się szturchać.
Szarpać.
Tak jak pies w patologicznym domu. Zero reakcji.
W pewnej chwili nachyliła się nade mną, bo chyba chciała mnie podnieść, żeby cisnąć o ziemię, zajebać kasę, dokumenty, albo nie wiem - wyjebać do kontenera na śmieci (dobry pomysł, swoją drogą). Moja ręka gadżeta mimowolnie i bezszelestnie przyłożyła jej szwajcarski nóż do lewych żeber.
- Rób co ci się żywnie podoba, ale przekrocz tylko moje granice osobiste, a przestanę potulnie dawać sobie zjebę na którą nie zasługuję. - syknęłam, z krwią na ustach.
- Zostaw ją już Patrysiu, kłamałem, skończ. - roześmiał się ZIOMALEK. Podszedł do mnie, wcisnął mi coś do kieszeni i burknął. - Co się stało kiciu że nie walczysz? Słabe przedstawienie. - poklepał mnie po ramieniu.
- Wypierdalaj. - fuknęłam krwią.
- Mono, kretynie, tutaj jesteś! - ozwał się znajomy głos. KURWA MAĆ TO WENOM. - Słyszałem że urządzasz walki dupeczek w kisielu, bez kisielu, he he. - roześmiał się rzewnie, a szybko przestał, gdy zobaczył mój zbroczony ryj.
- No może troszeczkę, ale... - roześmiał się jeszcze mocniej.
- Chcesz wpierdol? - zmienił natychmiastowo ton, na ton jakiegoś rodzica, wychowawcy bądź dowódcy. - Czy uważasz że to w jednej kurwa tysięcznej jest zabawne? Spierdalaj stąd w podskokach. Chyba cię ojciec niedojebał jak byłeś mały. Albo próbował. Z całym wujostwem. Wypierdalaj stąd w tej chwili. - syknął groźnie, niczym WONSZ. Wenom, ot co.

Całe pospólstwo i widownia zebrane na pijackim paladium ulotniła się na kolejne tanie wino bądź żulerskie piwko na zeszyt, a na arenie zostałam tylko ja i Seba.
- Co ty tutaj robisz. - wyrecytował monosylabicznie, stwierdzając fakt, a nie pytając.
- Uuu, co ty tutaj robisz, uuu... - donuciłam pesymistycznie, bez jakiejkolwiek werwy. - Nie jestem ptaszkiem w klatce, chodzę gdzie chcę.
Wenom kiwnął głową, wsadził palucha w rozcięty łuk brwiowy, na co syknęłam i pisnęłam jak na szczepionkę.
- I to też to co chcesz? - puścił.- Chodź, zawiozę cię do szpitala.
- Chyba cię pojebało księciuniu. - burknęłam, otrzepując z siebie kurz.
- No to chociaż do Hewletta żeby cię opatrzył, chuj wie czy ci żeber nie połamali...

Jakieś kilka minut później (tak, Wenom lubi zapierdalać, a tym bardziej jak uważa się za kierowcę karetki) siedziałam już przed gabinetem Hewletta. Zamkniętym, jak praktycznie cała ta część, gdzie siedzą Marinesi.
Mina Hewletta prowadzonego w korytarzu przez Wenoma była zabójcza. Miałam wrażenie jakby chciał się roześmiać, ale Seba mu chyba tyle nabajdurzył po drodze, że spodziewał się mnie w częściach. Mimo wszystko był zdenerwowany i to wyraźnie.
- Jak gówniara na wiejskiej dyskotece, jak gówniara... - mruczał, otwierając gabinet. Wenom pindrzył coś w swoim srajfonie, a Hewlett bez słowa opatrywał rany. Nawet na moje uwagi typu - ała, to boli - nie zwracał uwagi. Być może słusznie, bo mogłam wpierdolić temu babsztylowi raz a porządnie i się nie pierdolić, a tak to leżałam jak nadpsute zwłoki w rowie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz