Ogólnie –
jeśli chodzi o mój stan – jest nietajny, krytyczny, lecz stabilny. Mówią, że
gdyby nie bardzo szybka reakcja lekarzy, parę minut później, nie byłoby po co
pompować we mnie krwi. Boli mnie chyba cała lewa strona, może dłoń nie, chociaż
mam wpięty wenflon, to też boli. I dzień w dzień ta sama procedura.
O 6:00
przychodzi jakiś lekarz, czasami nawet Hewlett. Nowa kroplówka, landryneczki,
mleczko z proszku plus owsianka. No po prostu rzygać, nie jeść. Czasami
dorzucą mi jakiegoś KUBUSIA – och, co za trafna nazwa – z marcheweczki lub
moreli, bo to dużo witaminy C… nie wiem po co mi witamina C. Marchewki to ja
jadłam, jak chciałam się mega opalić. Zamiast tego soczku, wymiennie jest
lemoniada.
No i
oczywiście badanie ciśnienia krwi, ile jej jeszcze brakuje. I to coś, co mi
wpuścili do krwi, aby ją zastąpiło, te 30 procent wylane na poczet podłogi. To
gówno nie daje spać, ale powoduje paradoksalnie wyłączenie mózgu na tryb
economy, więc kawał dnia mam przymknięte
oczy i myślę nie wiadomo o czym, momentami sama siebie przerażam. Obiadek, a
raczej o(!)biedak to jakaś papka (z) astronautów, żeby nie mówiąc - pasta z
kosmonauty. Co jest najbardziej upokarzające – początkowo karmił mnie Hewlett.
Miał przy tym niezły ubaw, bo ja nie chcę, a on mi wmusza jedzenie. Chyba się
mści za te wszystkie lata, kiedy mi mówił o ruskim traktorze, czy tam
kombajnie, że się zarypię. No i jak ja nie chcę, zamykam usta, jak małe
dziecko, to grozi, że przyniesie więcej i powie lekarzowi, że powinnam jeść
więcej.
Calusieńki
dzień oglądam filmy, początkowo zaczęłam od Tarantino, ale filmy mi się
skończyły po dwóch dniach, potem Zemeckis, bracia Scott… i inne filmy, których
już nie szufladkowałam po reżyserach. Oglądam też bajki, ale tylko te fajne,
jak Shrek czy Epoka Lodowcowa. A kolacja? Kisiel, hehe. Glut, mówiąc po mojemu.
Wszystkie smaki konserwantów, a od święta czasem jest budyń, czekoladowy,
waniliowy lub śmietankowy, lecz w sumie te dwa się niewiele różnią, więc tylko
dwa rodzaje.
Co z Kubą?
Kuba nie był obrażony, ale mnie powiadomił, że prawdopodobnie będzie
przeniesiony do innej jednostki. Nie chciał powiedzieć, ale coś mam przeczucie,
że sam o to poprosił. Tak mi się zdaje, po tym, co mi wyznał. Ma rację, nie
powinno się kogoś blokować, ale on był taki… taki biedny, bo znam go od bardzo,
bardzo dawna, i nawet mi ani razu przez myśl nie przeszło, że Kuba się we mnie
kocha. Zawsze traktowałam go jak przyjaciela, fakt faktem – dosyć czule. Ale
oprócz niego, nikt na to nie zasługiwał, no bo jakby takiego Wenoma przytulić,
czy może buzi mu dać, to jest dla niego alarm czerwony – uwaga, przygotować bezpieczniki, będziemy manewrować dźwigiem… Z nim się tak nie da, a Jill była
kimś jak ja dla Ray’a – takim lekiem, coś jak Różyc w Nad Niemnem, myślał że
małżeństwo z jakąś panią Antidotum uratuje jego zbłąkaną duszę. Można w nim
odnaleźć nawet duże podobieństwo do Ray’a, no, ja się nawet przyznam, że
początek naszej przyjaźni to było raczej wzajemne zdobywanie się, ale kiedy się
na nim poznałam, a wcześnie się poznałam, to od razu jakby ten wciągany balast,
został ucięty i nigdy już na górę nie wróci. Dlatego może Wenom jest taki
zapobiegliwy i strasznie chroniący, nie tracąc na swojej męskości i zboczeniu.
Dowody na to macie wszędzie – chociażby bijatyka u Stefana, pomoc przy
Randallu, jatka na Psim czy zwłaszcza ta akcja w kiblu. No nie, widać? Właśnie…
Dlatego po
tym wywodzie, powracając do poprzedniego tematu, Kuba był kimś idealnym, ale
pewnie na dłuższą metę, nie dałoby rady. Wszak nie ja będę wykazywać swojej
męskości. Mam już jedną pizdę. Drugiej mi nie trzeba.
Gdzie w
takim razie jest Ray? Ach, no sielanka z dyżurami przy mnie nie potrwała długo,
gdyż Monique z Cortezem powiadomili niedługo potem Ray’a o śmierci Cesara –
tak, tego przesympatycznego starszego pana z Roseville, brata pana Corteza,
męża Annie, która tak gardziła małżeństwem z nim. Też chciałam pojechać, ale
stan mojego zdrowia wystarczającą był niszowy, żeby wyjść. Pojechał więc sam,
pomóc opiekować się Annie, która trochę podupadła na umyśle – podobno zadręcza
się, że ona doprowadziła go do, jak się okazało, zawału. Ponoć zdziwaczała jak
Ray kiedyś, ale Ray w ogóle nie ma ochoty o tym rozmawiać. Jeśli dzwoni, to nie
opowiada co się dzieje, woli słuchać mnie. Ja jego wyjazdu trochę się
obawiałam, no bo w końcu ta jego… cecha… ale ufam, że tego nie zrobi. Miał
wystarczającą nauczkę… Wspomniał tylko coś ostatnio, że Monique wysiada przy
niej, może i przez te doświadczenia z przed roku, Cortez pracuje i nie może się
zajmować szwagrową. Tyle wiem, a i tak to informacje sprzed miesiąca.
…
Nadszedł w
końcu dzień, kiedy postanowili mnie wypisać – co za szczęście. Szkoda, że nie
ma ze mną Ray’a. Mimo wszystko, Hewlett z samego rana przyszedł z kartą do
wypełnienia, potem mnie odłączył, dał wcześniej przygotowane przez Baśkę
ciuchy, no i do tego, niestety kulę i do tego temblak. Nawet nie bardzo wiem,
jak mam się kurde podpierać kijem, jak mam rękę w tym usztywniaczu. Cholernie
trudna sztuka.
Ma po mnie
przyjechać Baśka i zawieźć mnie na chatę. Zeszłam na dół, na parking i ku
mojemu zdziwieniu, moim oczom ukazał się jej luby, a dla mnie cwel – Jeff.
Skwitował mnie tym, że wyglądam jak zwykle, i że to dobrze. Ach ten Ceron i
jego suche żarty… albo to nie są żarty. Jejku, ja nigdy chyba nie przyzwyczaję
się mówić do Cerona, Jeff. A pomyśleć, że kiedyś, na samym początku współpracy,
mówiliśmy na niego Cwelon…
Powiózł mnie
do jednostki, skąd mam sobie zabrać mój samochód, a i przy okazji spotkać się z
Frankiem. Wlazłam tam, jak zwykle, bez większej frustracji i opanowania, heh,
nawet bez pukania. Fran, jak mnie zobaczył, tak wystraszył się a potem
uśmiechnął, i przybrał normalną minę.
- … dobrze …
dobrze wyglądasz… - mruknął.
- Weź gadaj
po ludzku, a nie jakieś komplementy, panie Hansie. – mruknęłam, zamykając kulą
drzwi od pokoju.
- Wiesz, że
Randall …
- Randall
co. Mam to gdzieś, czy żyje czy nie. Należało mu się, i to nawet to było za
mało.
- On żyje i
siedzi w więzieniu. Ma dożywocie i jest uznany za niepoczytalnego…
- Nie
obchodzi mnie to. Nie przyszłam tu rozmawiać o Randallu, tylko o powrocie do
pracy, bo muszę mieć co do garnka włożyć.
- Na razie
zapomnij. Mamy marzec, oddajemy poprzednie foczki za trzy miesiące, nie ma to
najmniejszego sensu. A ty powinnaś jeszcze odpoczywać, zając się sobą i swoim
facetem, nie?
- Teraz, to
siedzi w Stanach i niańczy ciotkę.
- Wiem. Ale
Doug mówił, że niedługo wróci, ma zabrać tę ciotkę ze sobą…
- Nie mówił,
ale i tak nie mam nic przeciwko, niech sobie ją przywozi, wolę mieć go koło
siebie.
- Samotność doskwiera?
- Nie. To
kwestia zaufania, które jest moje jest mocno ograniczone, znasz mnie.
- Nikt ci
widzę, jeszcze nie wytłumaczył, na czym polega miłość.
Popatrzyłam
się na niego spode łba.
- Ty teraz
mi będziesz o tym mówił? Nie wierzę. – parsknęłam.
- A nie, to
nie. Pogadaj z moją żoną, jak chcesz. – roześmiał się.
- Jak dotąd,
najlepszym doradcą w tych sprawach, okazał się Wenom.
- Żmija? –
jęknął – Dobre… idź już i nie zawracaj mi głowy.
Wychodząc z
pokoju, w korytarzu spotkałam wcześniej wymienionego Wenoma, wychodzącego
właśnie do domu.
- O proszę,
kogo moje piękne oczy widzą! – uśmiechnął się.
- Proszę,
staruszek! Dobiłeś już do trzydziestki przez ten cały czas?
- Proszę,
przestań, nie dołuj mnie. – roześmiał się – 29 i nie chce się zatrzymać…
Chodźmy do Stefana, posiedzimy, pogadamy, dawno się nie widzieliśmy, a tyle
jest do opowiedzenia…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz