Chanka

Chanka

środa, 3 grudnia 2014

Halo, policja, proszę przyjechać do mojej głowy

Piękny poranek. Słońce wpada przez szpitalne okno niczym bolid do boksu. Odłożyłam długopis i spojrzałam na leżący zegarek obok. Czwarta rano, tak myślałam. Położyłam się normalnie, myśląc, że Ray’owi widocznie gówno zależało, bo spierdzielił aż się za nim kurzyło. Nie można być jednak pewnym, że nie przyjdzie raz jeszcze, i kolejny. Brzuch i gardło to części ciała, których nie czuję. Dobre mają tutaj te środki przeciwbólowe chyba.
Popatrzyłam na zegarek jeszcze raz. Była tam jakaś kartka, cała pokreślona. Nic się nie dało z niej odczytać, trochę te kartki jak w Slenderze, nie…
Wpatrując się z malowidła, rozpoznałam gdzieniegdzie charakter pisma Ray’a. Gdzieś wcześniej już go pokazywałam Wam, taki elegancki i w ogóle bardzo czytelny. Prawie jak kaligraf.
Ale tym razem nic mu z tego nie wyszło. Tusz był nieświeży, ale tej kartki tutaj wczoraj nie było. Nic tu nie było oprócz worka z moimi pokrwawionymi ubraniami, klapersami[1] no i inną biżuterią, w tym już wcześniej wspomniany zegarek. Pewnie tu był, a ja spałam, czyli pewnie znów przyjdzie, bo nie powiedział tego co chciał mi powiedzieć. Może wyeksmitował tę ciotkę? Zrobiłby to dla mnie? Oderwałby się od nich, by zostać tu…? Zobaczymy. Jeśli tak – to będzie dowód prawdziwej miłości. Jeśli nie – nie będę żałować że odszedł. Będę żałować tych kilku straconych lat i samej siebie.
Gdy słowa ‘kilka straconych lat’ utkwiły mi w głowie, od razu mózg włączył funkcję – przypomnij, jak było fajnie. Ta, fajnie… przypadkowe spotkanie, komplementy, uczucie, haha, potem zawód, tłumacz, ogniste uczucie, seks, mój pierwszy raz, smutek, uczucie, związek, seks, wspólne akcje i plany, potem znów zawód, poświęcenie, smutek… Działa jak algorytm. Uczucie, zawód, tłumacz, seks. Ewentualnie coś innego, ale… nie na tym chyba powinien opierać się związek. Nie na zawodach, tłumaczeniu i miłości cielesnej. Chyba Wenom miał rację – to co odczuwasz, to chyba pożądanie. Ten wie, co mówi, zawsze potrafi wszystko nazwać. Może właściwie, to nie była miłość? Przecież nie dbaliśmy o siebie. Wprawdzie Ray niby skłaniał mnie do rzucenia używek, ale jak sam potem przyznał, że chciał mieć nade mną władzę… Zaraz.
Jestem głupia. Tępa blondynka, kurna powietrze w mózgu jest więcej warte niż ta bezwartościowa materia w moim. Jak mogłam, śliniąc się i na kolanach, wrócić do kogoś, kto chciał mnie mieć jak niewolnicę? No czy ja jestem w ogóle przytomna?
Gdzie jest ta moja niepodległość, no?
Gdzie mój honor, kutwa!?
No gdzie są te wartości, które były sensem i sposobem na życie?!
Przecież zawsze mówiłam, że nie dam się nikomu posiąść!
… zamilcz. Zamknij się. To Twoja wina. To coś, co się skusiło, to właśnie zakazany owoc. Dałaś się porwać. Wiesz o tym, wiedziałaś! I chciałaś więcej, więc masz! Jak chce zerwać różę, to licz się z tym, że się o kolce pokaleczysz!

Nigdy więcej żadnego związku. Nigdy. Zechce ci się, pomyśl – nie. Złóż śluby czystości, albo nie wiem, kup sobie wibrator, się zaspokój sama.

I tu znów popadasz w to samo.

Pierdol misję kobiety. Stań się zwykłym, nieznaczącym, bezpłciowym robotem. Nie miej uczuć. Nie daj się, ani nie dawaj. Kopa każdemu, kto waży się spróbować. Starczy ci to, co miałaś. Żałuj. Żałuj, dziwko, bo to co było Ci dane, nie wróci. Ty nie potrafisz żyć z kimś.

Z tymi myślami bijącymi się w głowie, dotrwałam aż do obchodu, gdzie orzeczono, że jest trochę lepiej i pewnie w tym tygodniu wyjdę. Całe szczęście, nie liczę już, który raz jestem w szpitalu ostatnio.
Zaraz po lekarzu, który poszedł dalej, wszedł Ray. Był jakiś dziwny, osowiały i apatyczny. Oczy miał podkrążone, niczym podkowy pod oczami. Zapytał, czy może wejść dalej, czy ma się zmywać. Słodki kotek – mode on. Kiwnęłam głową, mówiąc, że nie chcę długo rozmawiać, bo gardło mnie boli. Skinął głową, zamknął drzwi i usiadł w tym samym miejscu co Fonda. Patrzył na mnie strasznie boleśnie, nerwowo ściskając zęby, co widać było na jego żuchwie.
- You … you can’t live with her, am I right? Ty... nie możesz żyć z nią, mam rację?
Skinęłam głową, że i owszem.
- You wanna me to leave my family, yes? Chcesz żebym zostawił moją rodzinę, tak?
Pokręciłam głową. Zdziwił się.
- I’ve made a choice. Take her to the USA, and stay there. I’m unable to live with somebody. Podjęłam decyzję. Zabierz ją do USA i tam zostań. Jestem niezdatna do życia z kimś.
- With me? Ze mną?
- With any man on whole world. It doesn’t mean, that I’m lesbian. I’m just myself. Just alone. Z jakimkolwiek facetem na całej Ziemi. To nie znaczy że jestem lesbijką. Jestem tylko ja. Tylko sama.
- Don’t do it, I can send her to the States, I promise, I will. Nie rób tego, mogę ją wysłać do Stanów, przyrzekam, tak zrobię.
- But you won’t say, that she isn’t your aunt. I was thinking about everything, you know? And that’s my proposition: go home. Ale nie powiesz że nie jest twoją ciotką. Przemyślałam sobie wszystko, wiesz? I to moja propozycja - jedź do domu.
- I won’t leave you. Nie zostawię cię.
- You have to. Musisz.
- I won’t! Nie! – krzyknął. Z całkiem spokojnej rozmowy, zaczęła się bardzo zażarta dyskusja. Nihilistyczny krzyk i ekscentryczne negacje biły się na polu najwyższych wartości moralnych, niszcząc i depcząc kulturę słowa, i kolejnie  prawa człowieka, zmierzając dalej, ku gorszemu. Zdenerwowałam się, i warknęłam, grożąc policją i więzieniem cioci. Nagle bitwa zgasła, niczym żelatyna rozpuszczona we wrzątku. On zgasł, a ta woda stężeje. Tą wodą było to uczucie, które w tej chwili tężeje i chłodzi. Nienawiść. Nienawiść jak żelatyna, śmierdzi podkładaną świnią, jest obrzydliwa i smakuje tylko dobrze z mięsem i octem. Mięso z pola walki plus mój ocet, którego używałam wcześniej do krojenia serca (cross heart by knife with vinegard). Galareta ze świni. Ohydne danie.
Odszedł. I niech nie wraca. W końcu wracam do stanu używalności.



[1] klapkami

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz