Chanka

Chanka

środa, 10 grudnia 2014

Brunetki, blondynki...

Tej samej nocy spakowałam swoje zielone ubrania – a raczej beżowe – i walnęłam się na łóżku. Coś mi nie pasowało, i już wiem nawet co.
Testament.
Od nowa to giewno pisać to straszna mordęga, parsknęłam śmiechem, i pomyślałam – Baśka chciała kupic konia, to odpiszę jej Voltaire du Rouet[1] i psa, a niech się męczy. Reszta? Właśnie – pies to jebał. Starczy…
Czuję, że może to już koniec mojej szczęśliwej passy i tym razem legnę na froncie. Byłoby ekstra, bo już szczerze mówiąc, nie mam siły. Nie mam siły na głupie gadanie – znajdź sobie kogoś… Nie potrzebuję, uwierzcie mi. Jeszcze kilka lat temu powiedziałabym to samo, ale bez uzasadnienia. Teraz je mam. I bardzo żałuję tych zmarnowanych lat, bo wszystko mogło się inaczej potoczyć. Nie potrzebuję, bo nie chcę robić komuś krzywdy swoją osobą.
Nie potrzebuję… krzywdzić.
Za to pójść bić się mogę na śmierć i życie. I wali mnie to co myślą inni ludzie. Mam nadzieję, że Klimczuk przed odlotem nie zafunduje mi niespodziewanej wizyty u psychologa wojskowego, bo mnie zakotwiczy.  Nie myślę racjonalnie, widzicie, marzy mi się śmierć. Takie osiołkowate próby samobójcze są nie dla mnie. Ja wolę umrzeć w honorze, i tak bym chciała. Z orłem.
Jestem za głupia na miłośc. Ktoś kto potrafi ją utrzymać, jego sprawa… ja nie potrafię. I nie chcę potrafic. Wolę być tępym żołdakiem, mającym jednak przyjaciół, którzy są mu w stanie pomóc.

Pobiegłam do sklepu i kupiłam farbę do włosów. Brązową. A ciul, jak blond lalka wyglądam, może teraz ktoś mnie weźmie na poważnie.

Zbyt intensywne myślenie było poważnym powodem do zaśnięcia. Obudziłam się nad ranem, dwie godziny przed odprawą. Wstałam, ogarnęłam się i przez bitą godzinę gapiłam się w herbatę i parę nad nią. Potem piłam zimną.
Za swoje czyny i oczekiwania ponosi się skutki. To właśnie to – zimna herbata ma tak wiele wspólnego z filozofią życia.

Świt na horyzoncie – co oglądałam siedząc już na swoim miejscu w kabinie jako jedyna. Pierwsza się odprawiłam, gdy tylko otworzyli bramkę. Zrobiłam tak, aby nikt z moich przełożonych i znajomych nie wyczuł moich intencji – bo zawsze przychodzę ostatnia. Niech nikt nie patrzy jak odjeżdżam…
A tym bardziej nie naraziłam się na rozmowę z wyższymi, bo wizyta u „sajkologa” byłaby bardzo prawdopodobną wersją wydarzeń.

Bardzo lubię samoloty. Pewnie myślicie, że to debilne mówić o tym w tym momencie, bo to żadna nowość, że jestem już – niestety – byłym pilotem myśliwca. Zawsze mnie pasjonowało to, że można lecieć gdzie się chce, ale gdy się jest samemu, ocena sytuacji i właściwa decyzja, może się skończyć spektakularną porażką. Czy to jakaś aluzja, znowu do filozofii życia? A i owszem. Wszędzie znajdziemy cenne wskazówki, trzeba je umieć czytać… lub właściwie interpretować.

Wokół mnie co raz więcej młodych zielonych. Patrzą się na mnie jak na dziwaka, heh, chyba w sumie mają rację. Tępo obejrzałam się  na przyglądających mi się debili.
- Co się lampisz, szeregowy? – mruknęłam znudzona.
- A nic, no tak patrzę, patrzę i nie mogę się napatrzeć. – roześmiał się.
- Normalnie to bym cię zgasiła, ale drewno się za dobrze pali. Jak do mnie mówisz to zęby na bacznośc. – odparłam. Koledzy parsknęli śmiechem.
- O proszę pani, ja tu tak grzecznie, a tu taki pojazd…
- Wydaje ci się, że jesteś fajny? – uśmiechnęłam się. – Masz rację!
Koledzy spojrzeli się na niego a ten mało co się nie posikał z radości chyba.



[1] Voltaire du Rouet – ogier Deszcza

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz