Chanka

Chanka

środa, 22 października 2014

wokół mnie gorąco... bezpiecznie. słońce topi serce... bajecznie

Ray przystanął, i nie obróciwszy się, mruknął tylko:
- Because Xanax, that’s why. Bo tak. – odparł ozięble.
Zacisnęłam wargi i wciągnęłam ciężko powietrze. Popatrzyłam znowu w okno.
- I won’t take it. Nie wezmę tego. – ryknęłam bardziej stanowczo, lecz nie tak, jak zwykle.
Ray idąc ku kuchni obrócił się i powiedział:
- You mustn’t. You mustn’t do anything, it’s your life. But don’t break life other people, by the way. Nie musisz. Nic nie musisz robić, to twoje życie. Ale nie łam życia innym ludziom, ot tak przy okazji.
Odwróciłam się i padłam w poduszkę. Chciało mi się płakać. Chciało mi się tak ryczeć, ale nie mogłam. Schowałam głowę pod poduszką i myślałam zawzięcie, jak jest mi cholernie wstyd, jak mogę robić takie świństwa, bez kiwnięcia palcem czy mrugnięcia okiem. To całe zło, które wyrządzam w pracy, przenosi się na moje własne podwórko, czy tego chcę, czy nie. Zaczynam zabijać wokół siebie i samą siebie, a prawem jest, aby nie palić własnego domu…
Podniosłam się po raz kolejny, z chęcią zmiany i werwą, aby przejść ostateczne katharsis, ale nie aż tak głębokie, żeby wytrzeć z siebie cechy unikalne, za które lubię siebie samą. Wstałam i ubrałam się w dres, podeszłam do drzwi, co wyraźnie zauważył Ray, i ze zdziwieniem patrzył na to, co chcę zrobić. Dumnie założyłam adidasy, zarzuciłam kaptur na głowę. Tak jest! Zmienię się! To dziś dzień, będzie przełomem, będzie zburzeniem pieprzonego muru berlińskiego, i wynalezieniem prądu, o! Jehaha! Na przekór skurwysyńskiemu życiu, ot co! Yippie-ka-yay, motherfucker!
I wyszłam na korytarz, stanęłam przy windzie, drzwi od mieszkania otworzyły się, i spoglądał z nich Ray. Ja natomiast z szerokim uśmiechem zamachnęłam się, aby przycisnąć uroczyście przycisk do przywołania windy, i patrząc na Raya, uderzyłam z całym impetem w ścianę, na co się skrzywiłam i jęknęłam, chuchając na palec. Coś w rodzaju uśmiechu przemknęło po jego twarzy. Jeszcze raz, tym razem, uważając, co bym trafiła w guzik, zamachnęłam się o jakieś 70 cm mniej i pół centymetra przed przyciskiem zatrzymałam palec. Przypomniałam sobie, że właściwie, gdzie ja idę konkretnie? I po co?
Ściągnęłam kaptur i prześlizgnęłam się w drzwiach, obok wyraźnie już rozbawionego Raymonda. Ten tylko zamknął drzwi za mną, i wrócił tam, gdzie stał – do kuchni. Ja natomiast usiadłam jak psychol na kanapie, stercząc na wznak i patrząc się na program telewizyjny.
Mecz piłki ręcznej Polska – Niemcy! Ło kurna, jak można było by zapomnieć! (można by było, jak się dwa dni przespało)
Natychmiast wpadłam w euforię i z zacięta miną uruchomiłam telewizor, z rykiem – trza lampy grzać, będzie Grunwald!
Momentalnie znalazłam się obok lodówki i z szyderczym uśmiechem otworzyłam ją. Przeszukując półki natknęłam się na wyraźny deficyt pifka. Grzebałam dalej, dalej i głębiej (dalej dalej, ręko Gadżeta!), aż w końcu wytargałam jakiegoś podstarzałego Leszka, i tuląc znalezisko w dłoniach, oświadczyłam, że ‘należy iśc po pifko’. Ray, słysząc moje postanowienie, szybko spojrzał się na mnie i momentalnie wyrwał mi Lesia z rąk, spoglądając bardzo surowo. Moja ujarana dusza, była wręcz spłakana utratą nowego przyjaciela.
- No way. Nie ma mowy. – mruknął, kręcąc głową.
- But meczyk …!? Ale meczyk!? – zająknęłam.
- But Xanax … ? Ale Xanax?
Zrobiłam ‘szmutnom minem’ i poczłapałam do pokoju, z wyraźnym niezadowoleniem. W połowie drogi przystanęłam i odwróciłam się, podeszłam do szafki i wyciągnęłam chipsy. Potem sięgnęłam do górnej szafki i wyciągnęłam tonik. Ray w tej samej chwili kazał dać ten tonik do kontroli, czy coś jest może nie w porządku z zawartością, jak z tabaką. Nalał sobie połowę szklanki i patrząc na mnie trochę upił, po czym skrzywił się i wypluł do zlewu.
- What the … it is? Co … to jest?
- Soda plus quinine, all together – tonic. Soda plus chinina – razem: tonik.
- Disgusting. Obrzydliwe.
- But good replacement of alcohol… Ale dobry zamiennik alkoholu. - odparłam smutno.
Jak to polska reprezentacja, przegrywała ostro w pierwszej połowie, i tak mnie to zdenerwowało, że cisnęłam pilotem o podłogę, wyraźnie strasząc Ray’a. Klęknęłam przy szafce pod ekranem i wyciągnęłam jedno pudełko z szuflady, dosyć grube i takie, jakby z ‘jedynką z Championa’1, z dumnym napisem ‘GDY CI SMUTNO, GDY CI ŹLE…’.
W rzeczy samej – Kapitan Bomba!
Znalazłam odcinek, na którym zakończyłam ostatnie oglądanie, i odpaliłam. Usiadłam wygodnie na kanapie, a Ray, stojąc przy stoliku barowym, z uśmiechem zaczął patrzeć się w ekran.
- I don’t understand anything, but it must have instructive translation, am I right? Niczego nie rozumiem, ale to musi mieć jakieś pouczające tłumaczenie, nie?
Odwróciłam się z miną Mckayli Maroney, i przycisnęłam opcję napisów po angielsku. Nawet nie wie jak się myli.
W tej chwili, Ray jakoś rozpromieniał, usiadł obok i śmiał się z tekstów, które mi są doskonale znane, dlatego teraz to mi coś w rodzaju uśmiechu czasami pojawiało się na twarzy. Poszłam raz się umyć i znów wróciłam na maraton. Około 23 coś mnie tknęło i odwróciłam głowę do niego.
- You are gonna leave me? Zostawisz mnie?
Ray popatrzył na mnie, z lekkim uśmiechem, przysunął się bliżej – bo siedział na drugim końcu kanapy – i wyszeptał ‘strasznie mnie do tego prowokujesz, ale tego nie zrobię, chyba że bardzo będziesz nalegać’. Pod wpływem tego dwuznacznego tekstu, spaliłam buraka i spojrzałam się powrotem na Bombę. To jest takie dwulicowe. Ray tymczasem nie powrócił na swoje miejsce, tylko odgarnął moje włosy i położył swoją głowę na moim ramieniu. Wydawało mi się to dosyć dziwne, a na pewno bardzo pedalskie, i takie e. I chyba to wyczuł, bo za chwilę wstał i powiedział coś, że nie chciałby być niegrzeczny, ale chce iść już spać (a śpi na sofie, na której ja siedzę)… Podniosłam się, wyłączając telewizor i bez słowa powędrowałam do siebie, przymykając drzwi, w sumie nie wiem po co.

1Najtańszy, ekonomiczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz