Kolejnego dnia poszłam do pracy. Wiem,
że Ray jeszcze miał dziś coś tam załatwiac, więc poszłam do
gabinetu z lekarzami, w którym dyżur pełnił dziś on. Chciałam
mu dać kluczyki do samochodu (a uwierzcie, że to jest szczyt mojego zaufania!), bo emką, to nie da rady biletu
chociażby kupić. Janusze kierownicy nawet jak znają angielski, to powiedzą że nie rozumieją.
Miałam już tam wejść, ale usłyszałam jakieś
dwuznaczne głosy i odgłosy. Śmiech przeplatany krótkimi, ale
jakże wymownymi dialogami, i takim głębokim oddychaniem. Można by
powiedzieć śmiało, że na moje oko, ktoś tam komuś robi dobrze, i
to bardzo dobrze. Stanęłam jak wryta pod drzwiami, i z lekka
wściekła. Brew mi ustawicznie dygotała. Usiadłam obok i słuchałam
dalej.
- …hmm… honey, you are doing it the
best… arghhh… humph… ohhh yeahh… - było słychać męski
głos. Tylko męski. Ale ja już wiedziałam, co tam się dzieje. Z
wbitym wzrokiem w podłogę, zaciskałam pięści i myślałam co
zrobić. Pójść i rozkurwić pierdolnik? O nie... pójdę do pierdla.
Wtedy napatoczył się Wenom, spojrzał na mnie, milcząc,
potem spojrzał z zaciekawieniem na drzwi, i powrotem na mnie,
popijając kawę.
- No, niezła klientka musi tam dobrze
komuś…
- Nie kończ, wiem. – podniosłam
rękę.
- Po co tu siedzisz?
Spojrzałam jeszcze na niego, z
kluczami w ręku. Wenomowa mina, taka typowa, narkotycznie wesoła,
zamieniła się w powściągliwą i baaaardzo wkurzoną, delikatnie
mówiąc.
- Ależ ja zajebie chuja. –
stwierdził, odkładając kubek na parapet i podwijając rękawy.
Chciał już wejść, ale ja go powstrzymałam.
- Nie.
- Ty na takie kwiatki zezwalasz? –
syknął piskliwie.
- Nie.
- Więc?
- Nie.
Całą ta idiotyczną rozmowę przerwał
jęk rozkoszy tego kogoś kto tam był. Wenom jeszcze bardziej
podsycony, niczym ogień benzyną, zapłonął niczym Arsenał i już był gotów wybuchnąć na pół dzielnicy, gdy stwierdziłam, że to
nie ma sensu, i że chodźmy stąd.
- Ja pieprzę, Deszcz, ty to tak
zostawisz?
- Nie.
- Czy w twoim dzisiejszym słowniku,
jest inne słowo niż nie?
- Nie. Nie i nie. Na następne pytanie
też odpowiem nie. Zrobię to tak, żeby jak najszybciej zapomnieć i
dać sobie szanse nieprzeżywania tego, w jakiś ceremonialny sposób.
– powiedziałam, wyciągając telefon. W dalszym ciągu
siedzieliśmy pod salą. Zadzwonił telefon, co ten skwitował
zwykłym – oh, fuck. Wymownie zerknęłam na Wenoma, którego mina
przypominała mi Tytusa Bombę, z paroma zębami na wierzchu. Mi się zeszkliły oczy, bo znów mnie oszukano. Wzięłam wstałam i wyszłam z tamtej części budynku.
Wenom podążał za mną, ciumkając słomkę
od kubka, weszliśmy razem do gabinetu i usiadłam do biurka.
- Świństwo. – podsumował krótko.
- … mówisz? Chodzi ci o sam fakt,
czy sam sposób? – parsknęłam z ironią.
Popatrzył z litością i z uśmiechem.
- Oczywiście że sam fakt. Sposób
jest jak najbardziej w porządku.
- Zawsze potrafisz pocieszyć. A więc
tak – skoro mam tu papier, o rezygnacji, to ja zrobię inaczej.
Jeszcze go Frankowi nie oddałam.
- Czyli?
Rozdarłam podanie o zwolnienie.
- Aha. Mów dalej.
Wzięłam się za komputer.
- … z racji oszustwa na Sztabie Armii
Stanów Zjednoczonych Ameryki… uzurpuje się o zwolnienie
dyscyplinarne z kursu, w trybie na-tych-mias-towym. Podaje się
również polecenie, aby rozpatrzeć tę sprawę w ojczystym kraju…
ecie pecie… podpisano… major Deszcz…
- Geniusz zła. - orzekł Wenom.
- Otóż właśnie. – znów wzięłam wstałam i poszłam do Franka.
Pod gabinetem pustki, więc od razu
sobie weszłam, bez pukania. Widok tam zastany, przeraził mnie
jeszcze bardziej, niż to, co słyszałam przed chwilą.
Błaszczyk.
Klimczuk śmiał się z nim do rozpuku,
a kiedy zobaczył mnie w drzwiach (a kiedy zobaczył mnie jeszcze
Błaszczyk), uśmiechnął się krótko, na moją zdziwioną minę.
Błaszczyk z lekka się uśmiechnął i westchnął.
- Proszę, proszę. Mój ulubiony pupil i gwiazda więzienia. Dalej nie salutujesz, mój ty
psotniku?
Pomachałam trochę kartką, cedząc –
pierdol się, pierdol się. Podałam ją Klimczukowi (który moim cedzeniem był wyraźnie nieusatysfakcjonowany) i chciałam już
wyjść, gdy Franek ozwał się demonicznym śmiechem.
- Mścisz się za coś, Deszczu?
Odwróciłam się z szelmowskim
uśmiechem.
- Nie-e. – i wyszłam. Wchodząc do
gabinetu, zamknęłam drzwi i usiadłam za papierem. Pierdolnę takie kazanie, takie forever gudbaj że nawet wizy nie dostanie.
Nie wiem jak zacząć ten list, a raczej wytłumaczenie tego wszystkiego co ma się stać w nadchodzących dniach. W zasadzie to ty powieneś się tłumaczyć, nie ja, ale już nie o to tutaj chodzi. Znam swoje wady i nikt nie musi mi ich wypominać. Zwłaszcza osoba która ponoć mnie kocha. To tak pro forma, bo nie chodzi tutaj o mnie.
Byłam pod twoim gabinetem aby dać ci klucze do auta. Wiesz ile to dla mnie znaczy, a chciałam tylko, byś nie musiał mieć nieprzyjemności związanych z jazdą komunikacją miejską. Ale może i dobrze że poszłam i się dowiedziałam czegoś, co utwierdziło mnie w przekonaniu, iż nie powinniśmy być razem. Jeśli dla ciebie "kochaniem" może być byle jaka inna szmata, byle chętna do loda, to ja stanowczo dziękuję
Nie rób scen, to ani z mojej strony, ani z niczyjej ręki nie dostaniesz za nadobne. Zbieraj graty, pakuj się i wyjeżdżaj czym prędzej. Dla mnie nie istniejesz.
Od dzisiaj, dla ciebie
Major
Taką oto karteczkę położyłam u
siebie na biurku, nie myśląc nawet o tym, że napisałam ją po
polsku, czego adresat nie zrozumie.
I'm
not in love, so don't forget it.
It's
just a silly phase I'm going through.
And
just because I call you up,
Don't
get me wrong, don't think you've got it made.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz