Wyszłam do Stefana, wieczorową porą.
Postanowiłam dać czas, na pozbieranie swoich pierdoletów, a i przy
okazji ulżyć sobie. Nawet nie chcę widzieć jego twarzy.
Usiadłam więc za barem, nie w
Rezerwuarze – bo przyszłam sama. Stefan trochę dziwnie się na
mnie popatrzył, wycierając kieliszki. Sala była pusta, a ja z
otwartą gębą, spuszczoną głową i myślami gdzieś indziej,
siedziałam niczym kołek.
- Witaj, Deszczu. – chrząknął.
Podniosłam głowę i oparłam się na
ręce.
- Cześć Stefan… otwierasz?
- Jeszcze nie. Dla ciebie mam otworzyć?
- Jakbyś mógł… - zaczęłam
grzebać po kieszeniach. Wyciągnęłam opakowanie Xanax'u i
przeczytałam uważnie ulotkę. Stefan patrzył się na mnie uważnie,
wyciągając Finkę i soki potrzebne do zrobienia Ambrozji.
- Dzisiaj sama Finka. – mruknęłam,
kątem oka spoglądając na jego ręce. Stefcia zdziwił się i
spojrzał na mnie od dołu.
- Co się stało? – zapytał,
zaniepokojony.
Obejrzałam się na pustą salę i znów
na Xanax.
- Chyba nie masz zamiaru tego mieszać,
co?
Odpowiedziałam milczeniem.
- Słuchaj, to nie jest rozwiązanie.
Ty wiesz w ogóle, czym ci to grozi?
Odpowiedź podobna. Stefan wyraźnie
węszy samobójstwo, bo dopiero teraz mnie olśniło...
- Kojarzysz Whitney Houston? Zmarła od
valium, tego gówna co masz w ręce i alkoholu. Nie baw się w to.
Daj. – wyciągnął rękę. Ja natomiast nie podałam mu tego,
tylko wzrokiem wyszukałam kosz i wrzuciłam za trzy.
- Dobra, więc poproszę setkę. –
mruknęłam. Stefano zaczął nalewać, ale coś się ocknął i
zmierzył mnie wzrokiem.
- Nie brałaś tego rano?
- Nie, wiem przecież co to za syf.
Powiedzmy że lekarz mi przypisał, a ja nie mam zamiaru tego brać.
– wyrecytowałam monotonnie…
- I dobrze. – nalał. – Moja
siostra się w to wkopała, i siedzi teraz w psychiatryku… ach, tak
w ogóle, to z jakiej przyczyny ci to przypisali?
- Hmm, na zespół odstawienny. Ale ja
go nie mam, nigdy nie miałam… Czuję się świetnie, miałam to
brać, jakby mnie jakieś schizy wzięły. – skłamałam, po czym
wzięłam kieliszek i wypiłam duszkiem.
- Zapoję?
- Nie. – skrzywiłam się. – …nie
trzeba, dzięki.
- To, co się stało?
- Ekhem… pewnie wiesz, co się działo
w moim życiu w ostatnim tygodniu, nie?
- A kto nie wie?
- Właśnie. A dziś zakończyłam
związek, rozpoczęty oficjalnie kilka dni temu.
- Tsaaa?
- Tsa. Wierz, lub nie, to dobra
decyzja. Jeśli dla was facetów, fellatio jest taką wielką
umiejętnością, to już wolę być głupia i nic nie umieć.
- Facet dał ci kosza, bo nie chciałaś
zrobić mu loda?
- Steeefaaan… ja mu nawet kurde
wcześniej dałam dupy! I nie chodzi o debilną laskę, bynajmniej
nie w moim wykonaniu.
- Wiesz, bo jeśli by tak zrobił, to
biorąc pod uwagę, że wcześniej wpuściłaś go do łóżka, to
straszny moron musiałby być…
- Moron, powiadasz? Może i moron,
słuchaj, wyobraź sobie – poznajesz piękną kobietę, ona kocha
ciebie, ty ją. Dajesz jej wszystko, uchylasz jej nieba, aby jej
dogodzić. Robisz to, na co ma ochotę, nawet gdyby ci kazała
zamknąć bar, co jest twoim hobby, to byś zamknął… I wyobraź
sobie, że pewnego dnia okazuje się być zwykłą dziwką. Ale to
jeszcze nie wszystko! Dziwką, i to nie tanią, a za darmo. Ty o tym
się dowiadujesz, powiedzmy – akceptujesz – i żyjecie sobie
dalej, bo ci obiecała, że zaprzestanie tego. I wtedy ty chorujesz…
ona się tobą opiekuje, sraty w łaty, i pewnego dnia, chcesz
zaskoczyć ją w jej pracy z kwiatami, a tu wchodzisz – patrzysz –
pod stołem siedzi jakiś facet i … i wiesz… tego, no.
- Rozumiem, że w twojej wersji, po
prostu przyłapałaś faceta z jakąś babką na lodziku? Ta?
- Jakbyś tam był. Nalej…
- Ale nie rozumiem, co z tą dziwką…
- No przecież w naszym rozumowaniu,
dziwka = ogier… tylko każde jest inaczej postrzegane, ka pe wu?
- Ahaaa, to rozumiem… chociaż…
czekaj. Poznałaś faceta, mega przystojnego…
- Ta.
- Oboje się kochaliście, on był
romantyczny, jakby wymarzony, tsa?
- Tsa.
- Ale okazał się być ogierem, i
dalszą część opowiadania znamy.
- Ta. No i muszę przyznać, że
złapałam się na tym, jak zwykła wieśniara.
- To znaczy że?
- To znaczy, że dałam mu dupy, mało
tego – nieśmiganej…
Stefan spłonął rumieńcem, mnie
natomiast pijacki rumieniec od dawna już powoli brał.
- No to naprawdę, gościu cię po
prostu…
- Wyruchał. I dosłownie, i w
przenośni. O przepraszam, mam telefon…! … ooo, od tego pana, od
dzisiaj już nie odbieram telefonów! – i spektakularnie odrzuciłam
połączenie. I to, i dwadzieścia następnych… W końcu telefon
ucichł, a ja już byłam na połowie Finlandii…
Zadzwonił telefon. Miałam odrzucić,
ale to Hewlett. Może być coś ważnego, i nie związanego ze
sprawą…
- Słu-cham… - krzyknęłam.
- Deszczu, co ty odwalasz?
End call. Stefan uśmiechnął się pod
nosem.
- Telefon zaufania?
- Tiaa… Hewlett to jego kumpel od
gówniarza. Będzie trzymał jego stronę, ale już niedługo, mój
plan…
- Wiedziałem! WIEDZIAŁEM!
- Co …
- Wiedziałem, no po prostu wiedziałem,
że ty tak łatwo nie odpuścisz!
- Ależ odpuszczę, tylko pozostawię
po sobie ślad… - uśmiechnęłam się szyderczo. Było już koło
21, czyli po otwarciu bramy, ludzi zaczęło przybywać.
- To co takiego przygotowałaś… ?
- E, nic takiego. Po prostu
zafundowałam mu wyjazd z mojego życia za państwowe pieniądze. –
parsknęłam. – Stefan, kończy mi się…
- Całej już ci nie dam. Co najwyżej
pół, bo mi tu zejdziesz na tamten świat.
Do baru wszedł Hewlett. Sam. Szybko
wyszukał mnie wzrokiem i przysiadł się, obracając mnie ku sobie.
Popatrzyłam na niego zapijaczonym wzrokiem.
- Co - ty – wyrabiasz. –
wyrecytował.
- A może jakieś, cześć, hejka, na
początek, a nie mi tu z taką spycharą wyjeżdżasz przed
orkiestrę… - parsknęłam.
- O co ci chodzi? Co on zrobił źle? –
zaczął mi perswadować.
- On? On nic nie zrobił źle! Ktoś za
to, zrobił dobrze… - roześmiałam się.
- On nie rozumie, za cholerę nie
rozumie! Wini się, że to może przez to odstawianie, że może był
za ostry i zbyt oschły, ale chciał cię w ten sposób utemperować…
on chciał dobrze!
- Nie chodzi o to. – wysapałam, ze
zdenerwowaną miną. – To nie chodzi o to.
- To o co, do jasnej cholery, bo moja
cierpliwość, jako mediatora, powoli się kończy!
- Niech sobie przypomni, co robił dziś
w gabinecie u siebie, z jakimś kompotem, i że ja miałam tam
przyjść… nie ważne… Problem rozwiązał się sam! –
wybuchnęłam ponownie śmiechem, machając kieliszkiem…
- Nie rozumiem cię…
- Nie musisz.
- No ja nie, ale on...
- Ale on wie, tylko ci nic nie mówi! –
zaczęłam machać palcem. – Dobrze wie, co zrobił, ale mu wstyd!
Hewlett, znerwowany, wstał do wyjścia,
spojrzał na butelkę i na Stefana.
- Ile już wypiła?
- Tę jedną pije od 17…
- Więcej jej nie dawaj.
- Ej, ty! – krzyknęłam do Hewletta,
który już się obrócił do wyjścia. – Nie będziesz kurde
rządził w moim życiu! Robię co chcę, i…
- Żyję swoim życiem. Tak, tak, znam
to. – odwrócił się. – Tylko pamiętaj, że ja twoich zwłok
nie mam zamiaru identyfikować jutro w kostnicy. Widzimy się jutro,
na razie. – odparł oschle, i wyszedł, mijając w wejściu Wenoma
i Kubę, którym nawet nie odpowiedział należycie – cześć. Potem
popatrzyli na mnie, i podeszli.
- Nie idziesz do Rezerwuaru? –
zapytał Wenom.
- Nie… - mruknęłam popijając. –
Dzisiaj nie.
- Wenom mówił, że idzie dzisiaj na
dziwki, także jest nieosiągalny… - parsknął Kuba.
- Tak. Znaczy, przyszedłem w
poszukiwaniu łatwych łani, a ty Kuba, pilnuj Deszczowi dupy, co by
mi się nie nawinęła pod…
- Dobra, dobra, ja mogę być pijana,
ale nie aż tak!!
- Widzę parę kompocików na trzeciej.
Bywajcie!
Kuba usiadł przy barze i ze śmiechem
patrzył na emeryta-podrywacza. Ja w tym czasie odpieczętowywałam
nową butelkę.
- Pijesz? – spytałam Kuby.
- A niee, nie mam dziś ochoty.
Przerwałam odkręcanie na chwilę,
popatrzyłam się, i kontynuowałam.
- Ty już wiesz?
- Wiem, Wenom opowiadał mi o tym
świństwie… Szkoda, że go nie stłukł.
- Po pierwsze, to Deszczu tłucze, a
nie za Deszcza, tak dla reguły. A dwa, że nie mam ochoty się
pogrążać. Trzy, że nie chcę tego roztrwaniać na kawałki, żebym
się sama posypała…
- … ty go naprawdę kochałaś…
- Nie, ku*wa, na niby. Pewnie, że
naprawdę. Nigdy w życiu się tak nie czułam, i daję sobie rękę
uciąć, że nigdy w życiu podobne uczucie mi się nie zdarzy… -
zaczęłam powoli się łamać.
- Nie powiem ci, że cię rozumiem…
znaczy w pewnym sensie. Ale może, warto było dać mu szansę?
- Dałam mu szansę, chyba nawet kilka…
Nie jestem Szansa na Sukces, że będę oczekiwać, aż po którejś
się wybije, bo się nie wybije, a jak się wybije, to kurde po
pięćdziesiątce. Nie chcę czekać, ale… Ale to już koniec…
- Tylko, że…
- Nie obstawaj po jego stronie, bo ci
nagadam jak Hewlettowi… - krzyknęłam, popijając.
- Widziałem.
- No właśnie, Kubusiu, grunt to
widzieć i słyszeć… Nie wiem jak się po tym pozbieram, nie wiem co
będzie jutro, ale wiem jedno. Dziś rano ostatni raz go widziałam w
życiu. I nigdy więcej nie chcę widzieć, rozumiesz? Nigdy…
- Chyba go nie zabiłaś…?
- Nie, no coś ty, wpakowałabym się
do paki, tylko dla zemsty? Zemsta ma być na nim, nie na mnie… - w
tej chwili spojrzałam w drzwi… Za szybą stał Hewlett, i coś
tłumaczył… Ray’owi. Strasznie usilnie, a on spoglądał na
mnie, z takim płaczliwym zrezygnowaniem, jakby jego serce ktoś w
tej chwili kroił na kawałki, po to, aby można było te kawałki
upiec, i nakarmić biednych. Chciał wejść, ale Hewlett chyba
najwyraźniej bał się rzeźni. Wiedział, że głupią butelką
potrafię zabić, a bez niej - także. Wiedział, że ta furia, która
siedziała w moim sercu, uwolni się, jak wrócę do domu, i
porozwalam wszystkie meble, potłukę obrazy, talerze, szklanki,
lampy, żarówki. Nie chciał, aby coś stało się jego
przyjacielowi. Nie chciał, aby też na to patrzył. Tak myślę, że
tak myślał…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz