W tej chwili
cała sala na ‘spierdalamy do Narnii’ zamarła. Narnia to szafa, w której kiedyś
było okienko do wydawania potraw, a teraz służy nam. W jednej chwili Wenom
podskoczył, otworzył szafę, która się przez moment opierała, władował zręcznie Hewletta
jak wiejską pannę, Kubi zebrał kurtki i wskoczył przez otwór, my z Wenomem –
ostatni chlust i do Narnii. W dokładnie tej samej chwili kiedy wparowała
żandarmeria.
- Kubi, kurwa,
dawaj kurtki! – burknął Hewlett.
- Cicho, do
jasnej cholerki, nie wiesz że tam stoją? – odwarknął szeptem Kubi, chyba
najbardziej przytomny z nich wszystkich.
- Weźcie się
posuńcie, nie da się tu siedzieć! Zaraz się coś wypieprzy! – warknęłam.
- Pierdol
się. – wskoczyłam na grzbiet Wenoma, bo na górze (jak to w szafie) jest więcej
miejsca.
- Kurde, nie
pchaj się, Wenom…! – burknął Hewlett.
- Mam tu
jakiegoś dżokeja na plecach! – syknął.
- Tylko
spróbuj stanąć dęba, pieprzony wnęterze[1]… wnętrze… nieważne! Ty
niezdolny do pracy ogierze! – wycedziłam.
Wszyscy
zaczęliśmy się śmiać, i dokładnie w tym samym momencie, tył szafy nie wytrzymał
i z hukiem wlecieliśmy do kuchni. Stefan patrzył na nas jak na wciągające nosem
haszysz bachory. Wylądowaliśmy dosyć śmiesznie, Hewlett z Kubim leżeli na
garnkach, które wywaliliśmy, wjeżdżając z Narnii, ja natomiast upadłam na
Wenoma, który jedną ręką wisiał na szafce, aby nie zgnieść chłopaków, co i tak
potem zrobił, bo uchwyt był śliski i po prostu się puścił. Na podłodze Hewlett
z Kubim, a na nich Wenom, leżący bokiem, jak francuskie dziewczyny Dawsona z
Titanica. Ja, jak wcześniej, na grzbiecie Wenoma.
- He He He
He He. – zaśmiałam się jak Walduś Kiepski. – Wenom, grzbiet to ty masz
mięciutki, jak puchowa podusia!
- Spróbuj
siąść z przodu, okrakiem i bez majtek, też będzie przyjemnie.
-
HEHEHEHEHE. – roześmiałam się jak wyżej i mina w ciągu jednej sekundy mi
zrzedła na obrażoną. - Pierdol się, kutanoidzie[2]
Szybko
wstaliśmy, rzuciliśmy Stefanowi tylko – ‘Cześć Stefan, Papa Stefan!’ i
wybiegliśmy.
Zima,
pieprzona zima. Stanęliśmy za zapleczem na dworze. Zaraz zaczęła się dyskusja,
jak dojść do samochodu niepostrzeżenie.
- Zamknąć
ryje, kurwa! – krzyknęłam. W tej samej chwili wcześniej gadająca żandarmeria, a
raczej ta co została z zewnątrz, zamilkła. ‘Jakbym tę żyletę od groszków
słyszał, ten zachrypiany, seksowny głos’ – któryś powiedział.
- Zamknąć
się, kurwa. Słyszeli nas. Idziemy tak, przez te siatkę wdrapujemy się na drugą
stronę i naokoło idziemy do samochodu.
Po szybkiej
przeprawie przez dwu i pół metrową siatkę – a co to dla nas komandosów, i z
wielkim trudem, walcząc z siłami grawitacji i brakami sił własnych, podeszliśmy
do auta z drugiej strony, na parkingu Stefana
- Kurdee,
Wenom ta siła mnie ściąga na bok na zakręcie! – jęknął Hewlett.
- Nie daj
się odśrodkowej! – odpowiedział.
- Skontruj
siłą o takim samym kierunku, ale przeciwnym zwrocie!
Wyciągnęłam kluczyki z kieszeni, i trzymając
palec przy grocie, wymacałam zamek i otworzyłam drzwi bez jakiegokolwiek
pipnięcia samochodu. Otworzyłam drzwi sobie i od pasażera. Ci władowali się jak
najszybciej na tył.
- Dobra, a
teraz odpal za pierwszym razem i bez ryku.
- Co? –
krzyknął Wenom.
- W zimie od
razu wskakuje na wysokie obroty.
Odpaliłam i
niestety to co myślałam, tak się stało, odpaliło na wysokich obrotach. Na całej
ulicy rozległ się potężny warkot ponad sześciolitrowego silnika V6. Burkot i
bulgot dał wystarczający dowód, że ktoś tu odpala jedyny sportowy samochód,
jaki bywa w okolicy. Powoli wycofałam i wyjechałam, bramą Stefana, co by nie
rozjechać żandarmów, którzy wyszli zza rogu budynku. Odstawiłam ekipę po domach
i podjechałam pod swój blok. Uff, bez policji. Zaparkowałam na prywatnym
parkingu w podziemiu i poszłam do windy. Wszystko byłoby okej, gdybym przez
okno weneckie (z których winda jest zrobiona) nie zobaczyła swojej ukochanej
sąsiadki, którą nazywam monitoring – widzisz i wszyscy wiedzą… I bierze moja
windę! Kurna mać! Z dzikością napastowałam przycisk zamykania drzwi, gdy się
zatrzymywała, stanęłam bokiem, koło panelu, dalej gwałcąc ten guziczek. Drzwi
otworzyły się na parę centymetrów i zamknęły się. Uff… Ja nie mogę, osunęłam
się na panelu i kucnęłam. Odetchnęłam z ulgą. Wstałam i ‘dling, dlang, dlung’.
Moje pięterko. Podeszłam do drzwi, przytuliłam się do nich z kluczykiem
zrobiłam , tak jak pod stefańskim barem. Siłą mojej masy, z hukiem wleciałam do
mieszkania, trzymając się klamki, obróciłam się, dalej się jej trzymając i
zamknęłam. Rozpięłam mundur, zdjęłam krawat i rzuciłam zręcznie na wieszak.
Przeciągnęłam się, rozpięłam koszulę, odpięłam pas, co równoznaczne było z
opadem spodni. Nogami zdjęłam buty, resztkami koncentracji, odpięłam guziki od
koszuli, którą też gdzieś położyłam i poszłam się myć. Normalnie też nie było.
Stałam pod zimną wodą, nieruchomo, monotonnie wcierając mydło. Wyszłam,
założyłam gatki, jakąś koszulkę, nawet może odwrotnie niż trzeba i padłam na
wyro.
Obudziło
mnie – Deszczu? Deszczu? O tu jesteś. Deszczu wstawaj… Wstawaaaaj. – mówił
Hewlett do mnie, trącając mnie. Ja leżałam na spławika[3].
- Wstawaj! –
klepnął mnie po tyłku.
- Wara od
mojego tyłka! – wyburczałam przez poduszkę.
- Wstawaj,
bo będziesz miała seks-niespodziankę ze mną.
Odwróciłam
się ze zniesmaczoną miną…
- Grozisz
mi? – syknęłam, wstając. – Co się dzieje?! Sobota jest.
- Tak, ale
wczoraj była obława, jeśli dobrze pamiętasz…
- U Stefci.
- U Stefci.
Wszystkich zatrzymali…
- Nie mnie.
- Tak,
ciebie nie, mnie nie, w ogóle nas nie. Ale złapali kilka twoich persów.
- A co mnie
to obchodzi? Jest sobota?!
- Grrrr…
- Chodź,
jedziemy…
- Nieee… -
zawinęłam się w leżące prześcieradło w kokon i zleciałam po drugiej stronie.
Kuźwa.
- Rozbiłaś
sobie głowę? – roześmiał się Hewlett.
- Nie, ale
bańka mnie boli.
- Chyba z
innego powodu. Wstawaj. – wyciągnął rękę.
Hewlett
usiadł w kuchni, ja się ubrałam i podeszłam do lodówki. Wyciągnęłam mleko i
mineralną. Mleko prosto od kartonu, przyssałam i piłam, piłam, piłam i piłam.
Hewlett chyba ze śmiechem na to patrzył. Kiedy skończyło się mleko, spojrzałam
na niego podejrzliwie.
- Ty
dziadzie. Czemu nie jesteś na bani?
- Wziąłem
sobie parę prochów przed, w trakcie i po.
- Bierzesz
antykoncepcję? – roześmiałam się gromko, widząc jego minę, jakby chciał mnie
zabić – No już dobrze, ja też, ale nie te. Zaraz coś znajdę. – mruknęłam,
otwierając mineralną i wdzięcznie ją popijając, przegrzebałam szufladę w
kuchni, gdzie coś takiego można by znaleźć. Znalazłam działkę mąki.
- O, i o to
chodziło! – krzyknęłam, opluwając się wodą. Wydzieliłam kreskę, na co Hewlett
parsknął.
- Chcesz iść
po tym do Biedronki?
- Jest
sobota. Nie w pracy to ja se nawet mogę pod latarnią stać, byle nie w mundurze.
Jebie mnie to. – wciągnęłam.
- Właśnie
widzę.
- Właściwie,
dlaczego to ty przyjechałeś, a nie jak zgodnie z prawem wojskowym mój ordynans?
- Bo jest w
pace?
- A jakby
przyszedł, to bym go przerżnęła.
- A mnie
nie? – poprawił kołnierzyk.
- Te,
Alvaro, jak cię zaraz strzelę w banię, to Eros ci dupą wyleci.
- Nie to
nie, no dobra, przekażę mu. Dobra rada na przyszłość.– uśmiechnął się Hewlett.
- Pierdol
się.
- … tak
codziennie, to warczeć nie będziesz.
- Pierdol
się!
- Baba bez
bolca dostaje pierdolca…
- Pierdol
się!
- No i bez
zabezpieczeń, może to cię wyeliminuje na parę miesięcy. – dodał, w śmiechu i
parsku.
- Pierdol
się, kurwa!
- No co?
- Ty
codziennie pierdolisz, a dalej mnie dobrze wkurwiasz.
Już jak
trafiłam na uroczysty apel, weszłam na salę do której polecono mi pójść. Niemal
wszyscy stali pod ścianą, jak podczas rozstrzeliwania przez nazistów. Wszyscy
mieli zamurowane i zmęczone miny. Pewnie siedzieli na ‘klawiaturze’[4] całą noc. Klimczuk wszedł
na salę, na co wszyscy stanęli na baczność, ja zamulona, dopiero po
szturchnięciu przez znajomego skarpeciarza[5], ogarnęłam że trzeba się
wyprostować. Ble, ble, ble… w barze-kawiarni pod nazwą ‘Zielona Mila’, ble, ble,
ble złapano następujących żołnierzy, ble, ble, ble, kara ma być ustanowiona i
wypełniona przez dowódcę, ble, ble, ble, po zakończeniu apelu i rozporządzeniu
dowódców, ble, ble, ble, proszeni o wizytę u gen., ble, ble, ble, w
następującej, ble, kolejności, ble, ble, ble, major ble, ble, ble, sierżant,
ble ble ble i kapral, ble, ble. Na końcu prosimy kapitana Deszcz o zgłoszenie
się do gabinetu 108. Dziękuje, koniec apelu.
- Ale jak to?!
– ryknęłam. Kliczko popatrzył się potępliwie na mnie i zabił wzrokiem.
Zamknęłam ryj i cofnęłam się do tyłu.
Wparowałam
na kokoszki [6]
i wdepłam do pokoju. Wszyscy mieli rozbawione miny, oprócz znanej wcześniej
czwórki. Wszyscy stanęli w rządku…
- Dobra,
rozejść się. Wszyscy oprócz kwartetu, jazda stąd. – mruknęłam pod nosem. Kiedy
wyszli, odwróciłam się po krzesło, usiadłam tył na przód, oparłam się na
oparciu i powiedziałam:
- And what I should do with you,
little? No i co powinnam z wami
zrobić kwiatuszki?
Cisza. Ceron
spojrzał się po kolegach.
- We are ready to all consequences. Jesteśmy gotowi na wszelkie konsekwencje. –
powiedział.
- You don’t know all, which can be. Nie znasz wszystkich jakie moga być. –
oparłam się o własną rękę.
- With pace, but… How Captain ran
away from there? Z szacunkiem,
ale… jak pani kapitan zwiała stamtąd?
- You see, I’m teaching you to be
commando. To be on battlefield… And if you can’t fight, you must fuck off, as
fast as possible. Widzisz, uczę
wam na komandosów. Bycia na polu bitwy… i jeśli nie umiesz walczyć, to musisz
spierdalać tak szybko jak to możliwe.
- Gendarmerie closed doors. Żandarmeria zamknęła drzwi.
- But not kitchen doors. You think I
was escaping first time? Ale nie
kuchenne. Myślisz że uciekałam pierwszy raz?
Cisza.
- You can’t do good vamoose, I see. Nie umiecie nawet dobrze spierdalać z tego
co widzę.
- Commander, was invited to cabinet,
too? Dowódca też był zaproszony do
gabinetu?
- Ceron, shut up. Ceron, stul pysk.
- I’m wrong? Mylę się?
- Shut the fuck up. Nobody ordered you
to go to this pub… I don’t know, what to do with you. I really don’t want to do
hard penalty… I could stand with you there, today… ugh. Don’t tell it anybody –
you don’t have any consequences. If somebody would ask you, you have to tell
that you have to… I don’t know, clean emeregency room. Hewlett will be telling
the same, all right? Zamknij ryj,
kurwa. Nikt ci nie kazał tam iść… nie wiem co z wami zrobić. Naprawdę nie chcę
dawać wam ciężkiej kary… Mogłam tam z wami dzisiaj stać… ech. Nie mówcie nikomu
– nie macie żadnych konsekwencji. Jak ktoś by was spytał, macie powiedzieć że
musicie… nie wiem, sprzątać izbę przyjęć. Hewlett będzie mówił to samo, okej?
- Yes, sir. Tak jest, sir.
Wyszłam i
poszłam do 108. To pokój dla niedobrych oficerów, którzy mają dostać po dupie,
przy jakiejś komisji… I chyba właśnie mi się dostanie za to barowanie.
Weszłam tam
i zobaczyłam Klimczę siedzącego przy biurku, jego ordynansa i … właśnie.
Błaszczyka. Sukinkot którego nienawidzi każdy, kto kiedyś odanclował swoją
karę. To jest nasze Special Supervision, w skrócie nazywane przez
‘puniszowanych’[7] SS. Błaszczyk to wyjątkowa suka, która miała
nade mną dozór od chyba trzeciego anclowania. Bierze się za najgorszych i nie
rokujących na przyszłość (ale se jebłam komplementa, musicie przyznać, nie?).
- Deszczu,
sprawa jest jasna. Jakaś truskawka[8] zeznała, i to nawet nie
jedna, że widzieli twój samochód ruszający spod baru Stefana. Byłaś tam,
Deszczu.
- Co ten
sukinkot robi tutaj? – syknęłam.
- Nieważne.
Jak ładnie pośpiewasz, to nic ci nie dokuczy.
- Błaszczyk,
ty dziwkarzu, odwróć się chociaż. Dawno twojej parszywej mordy nie widziałam.
- Deszcz,
przestań…
Dobra,
koniec tej głupiej dygresji z równie głupią przygodą.
[1]
Z wikipedii: wnęter – samiec konia z wadą rozwojową, polegającą na niewłaściwym
umieszczeniu jąder (poza moszną – zob. wnętrostwo).
[2]
Postac z Kapitana Bomby z ‘dupą zamiast ryja’
[3]
Na spławika – ręce po bokach, nogi prosto i twarz w dole.
[4]
W anclu
[5]
sierżanta
[6]
koszary
[7]
Puniszowany – punishowany, od ang. Punish - karac
[8]
Truskawka – żandarm, od czerwonego beretu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz