Chanka

Chanka

czwartek, 3 lipca 2014

"When you're good to mama..."

Obudziłam się jakimś eleganckim pokoju, na łóżku, ale przykuta jedna ręką do kaloryfera. Świetnie.
Wyjrzałam przez okno i chociaż z tego się ucieszyłam – Sears Tower, czyli znak że jestem z Chicago. Chyba jestem na ostatnim, gdzieś tam 30 piętrze, pretty. O ile dobrze pamiętam Chicago, to posąg Kopernika jest oddalony o krótki spacer. Do dzieła.
Rozejrzałam się po pokoju, a następnie wyciągnęłam z włosów wsuwkę (niestety, grzywka mi będzie przeszkadzać, no ale czym mam to otworzyć?! Palcem?). Rozkucie kajdanek – zaliczone na sześć z plusem. Ocierając sobie poodciskane ręce, zaczęłam szukać wyjścia, bo nie mam zamiaru złazić po zewnętrznej stronie budynku.
Skoro jestem w sypialni, to znając hotele, musi być jeszcze główny pokój i przedpokój. Nasłuchałam chwilę jedne drzwi i zabrałam się za otwieranie, które mi kompletnie nie wyszło. Rozejrzałam się ponownie, i stwierdziłam, że przejdę via okno do okna. Co mnie jeszcze bardziej ucieszyło, gdy otworzyłam je, zrobił się przeciąg (drzwi hotelowe mają szpary pod drzwiami). Przeszłam i zręczniejszą łapą, otworzyłam salonowe. Obejrzałam pokój, czy nikogo tu nie ma i podeszłam cicho do przedpokoju, który otworzyłam wsuwką i zamknęłam tylko na klamkę. I wyjściowe.
I tu nie było problemu w ogóle – drzwi otwierane na kartę, są automatycznie otwierane z wewnątrz.
Wyszłam na korytarz zobaczyłam że jest kompletnie pusto – mało tego, wyglądało to tak, jakby piętro było albo nieużywane, albo i nieużywane i w remoncie. Gorzej, bo zobaczyłam że winda jedzie na to piętro. Nie ma innej opcji. Spieprzać.
Szybko wbiegłam do losowego pokoju i przymknęłam drzwi. Wyciszając oddychanie, słuchałam kto idzie do pokoju. Jasne, Boss i jakichś paru innych white collarsów… Mam jakieś pół minuty. Popatrzyłam na korytarz jeszcze raz, tam gdzie stoją. Kuźwa mać, schody ewakuacyjne są obok tego pokoju w którym mnie przetrzymywali! Dupnie się rozejrzałam, kurde mol.
Aby tylko zamknęły się ich drzwi, przebiegłam dosyć ryzykownie, bo z impetem dobiegłam do drzwi wyjściowych i jazda po schodach. Albo to usłyszeli, albo po prostu zczaili że:
A – drzwi od przedpokoju są zamknięte tylko na klamkę
B – okno od przedpokoju zostawiłam otwarte
C – nie ma mnie tam
Nie bawię się w schodzenie po schodach. Skaczę między poręczami, coraz bardziej w dół, a parę razy źle upadłam, krzywa stopa, platfusie. Z bólem i wściekłością zbiegałam coraz niżej, niżej i niżej. Oby szybciej niż winda, a za sobą i tak już słyszałam w klatce, że za mną lecą. Szybciej!
Nieco kulejąc, dostałam się na ostatnie piętro i wyszłam na hol, spokojnie, aby się nie rzucić w oczy. Popatrzyłam na wyjście, czysto. Wyszłam spokojnie, dalej już zbiegłam ze schodów i wyskoczyłam na ulicę, przeskakując po drodze rabatkę na środku ulicy. Na szczęście nic mnie nie potrąciło, ale gdy się obejrzałam, zauważyłam że przy ulicy stoją dwa radiowozy i lincoln. Pełne psiarni, która mnie przez chwilę zignorowała, a potem ogarnęła że ja to ja. Pobiegłam w kierunku portu, do którego trzeba było stratować śliczny klomb bratków. Przebiegając obok fontanny, zgarnęłam wodę, aby sobie obmyć mordę, żeby nie wyglądać jak zbiegający ćpun ze szpitala. Napotkałam pieprzony mur, który musiałam przeskoczyć, i zawalałam dalej, przez tory kolejowe, unikając w dużej mierze pociągów, których panicznie się boję. Zaraz potem były jakieś boiska i znów jakaś główna aleja, konieczną do przecięcia bez pozwolenia. Przez kolejny skwer przebiłam się już w nadmorską… tfu, nadjeziorną arterię i przez park widzę Field Museum i do tegoż budynku wparowałam.
Mc Dolands[1]!
Wygrzebałam z kieszeni jakieś drobne, aby kupić hamburgera. Po co? Raz że jestem głodna, a dwa że żadnego faceta do damskiej toalety żadna Amerykanka nie wpuści.
Może to dziwnie zabrzmi, ale siedziałam w tym kiblu aż do 10 rano (było koło siódmej, gdy wparowałam do maka). Gdzie jak nie w klopie, człowiek może czuć się bezpiecznie?
Przed dziesiątą ruszyłam pod pomnik Kopernika. Jest on pod planetarium, na cyplu portu. Łyso jak cholera, drzewa w dużej odległości. Ale podejdę pod planetarium i stamtąd będę obserwować, co się dzieje, o ile nikt mnie nie złapie na East Solidarity Drive – alei prowadzącej wprost do pomnika. Usiadłam sobie za murkiem planetarium i czekałam, co chwila się oglądając.
Yeeeeeeaaaah! Jest Butch!
Gwizdnęłam. Natychmiast się odwrócił, zobaczył mnie i położył palec na ustach. Za chwilę odwrócił się do mnie tyłem i ręką za sobą pokazał mi kierunek w prawo. Tam stał Lincoln, ten co pod Hiltonem. Cofnęłam się za róg wejścia i tam stanęłam, obserwując federalnych. Nagle ktoś złapał mnie z tyłu, zaczęłam się szarpać.
- Easy, easy, it’s me… Spokojnie, to ja. - szepnął.
- Bloody hell, Ray, you damned idiot! Kurwa mać, Ray, ty cholerny durniu! – położyłam uszy po sobie, wściekła jak jamnik - Gimme iron. Daj mi spluwę. – syknęłam, oklepując go po pasku, dalej stojącego z tyłu.
- Auch, not there! Ała, nie tutaj! – jęknął.
Spojrzałam na niego z szelmowskim uśmiechem.
- This is iron for bedroom, not there… To broń do sypialni, nie tutaj… - wysnuł całkiem poważnie.
- Sorry, gimme gun. Sory, daj mi broń.
- Hold it. Trzymaj. – podał mi.
- My Beretta? Thanks! Moja Beretta? Dzięks! – podrzuciłam do góry. Coś za lekka. Mina mi zrzedła gdy zobaczyłam że zostały dwa naboje.
- You have ammo? Masz amunicję?
- In my pocket. W kieszeni.
Stanęłam za nim i nie ryzykując oklepania ‘nie tej broni’, wyciągałam naboje i ręcznie uzupełniałam magazynek…
- All right, we are good to go. No dobra, jesteśmy gotowi. – powiedziałam, przeładowywując.
Wyszłam przepychając się z Ray’em, kto ma iść po stronie od federalnych. Wymusiłam, że to mam być ja, bo nie będzie mi tu żadnego osłaniania własnym ciałem wymyślał, a potem jeszcze będę płakać.
Federalni nas zauważyli bez problemu. Ruszyli w naszą stronę, gdy już byliśmy pod posągiem Kopernika. Zaczęła się publiczna strzelanina, Kopernik kontra Federalni. Strzelanie zza postumentu było średnio wygodne i odpowiednie dla dwóch, nie trzech osób. Ray cały czas cofał mnie ręką w tył, abym się nie wychylała. No chyba jakieś żarty.
Wkurzyłam się i podskoczyłam, rękami sięgając na krawędź podstawy posągu, wdrapałam się i zza pleców Kopernika, strzelałam do agentów, i to całkiem przyzwoicie, bo nie spodziewali się że ktoś z ramienia Kopernika będzie strzelał. Oni do mnie też strzelali, a ja siedziałam przy globusie i śmiejąc się, krzyczałam ‘nie strzelać do Ziemi, bo wyleci z orbity’.
Strzelanina skończyła się tym, że Butch został tylko skubnięty przez nabój, Ray był czysty, a ja dostałam gumową kulką od policjantów, którzy zostali wezwani przez przechodniów.
Oglądając obicie od kulki na nodze i siedząc w dalszym ciągu z Kopernikiem, Butch i Ray przedstawili się policjantom, jednocześnie skazując federalnych-złych na paczkę, dlatego że wszczęcie strzelaniny, to już był dobry dowód, że w śledztwie ktoś maczał palce. Policjanci poprosili mnie o zejście z posągu i o rozmowę w komisariacie.
Nie wiem co to za dzielnica, ale komisariat był kilka przecznic dalej, hahaha.



[1] Dolan, parodia Kaczora Donalda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz