Obudziłam
się jakimś eleganckim pokoju, na łóżku, ale przykuta jedna ręką do kaloryfera.
Świetnie.
Wyjrzałam
przez okno i chociaż z tego się ucieszyłam – Sears Tower, czyli znak że jestem
z Chicago. Chyba jestem na ostatnim, gdzieś tam 30 piętrze, pretty. O ile
dobrze pamiętam Chicago, to posąg Kopernika jest oddalony o krótki spacer. Do
dzieła.
Rozejrzałam
się po pokoju, a następnie wyciągnęłam z włosów wsuwkę (niestety, grzywka mi
będzie przeszkadzać, no ale czym mam to otworzyć?! Palcem?). Rozkucie kajdanek
– zaliczone na sześć z plusem. Ocierając sobie poodciskane ręce, zaczęłam szukać
wyjścia, bo nie mam zamiaru złazić po zewnętrznej stronie budynku.
Skoro jestem
w sypialni, to znając hotele, musi być jeszcze główny pokój i przedpokój.
Nasłuchałam chwilę jedne drzwi i zabrałam się za otwieranie, które mi
kompletnie nie wyszło. Rozejrzałam się ponownie, i stwierdziłam, że przejdę via
okno do okna. Co mnie jeszcze bardziej ucieszyło, gdy otworzyłam je, zrobił się
przeciąg (drzwi hotelowe mają szpary pod drzwiami). Przeszłam i zręczniejszą
łapą, otworzyłam salonowe. Obejrzałam pokój, czy nikogo tu nie ma i podeszłam
cicho do przedpokoju, który otworzyłam wsuwką i zamknęłam tylko na klamkę. I
wyjściowe.
I tu nie
było problemu w ogóle – drzwi otwierane na kartę, są automatycznie otwierane z
wewnątrz.
Wyszłam na
korytarz zobaczyłam że jest kompletnie pusto – mało tego, wyglądało to tak,
jakby piętro było albo nieużywane, albo i nieużywane i w remoncie. Gorzej, bo
zobaczyłam że winda jedzie na to piętro. Nie ma innej opcji. Spieprzać.
Szybko
wbiegłam do losowego pokoju i przymknęłam drzwi. Wyciszając oddychanie,
słuchałam kto idzie do pokoju. Jasne, Boss i jakichś paru innych white
collarsów… Mam jakieś pół minuty. Popatrzyłam na korytarz jeszcze raz, tam
gdzie stoją. Kuźwa mać, schody ewakuacyjne są obok tego pokoju w którym mnie
przetrzymywali! Dupnie się rozejrzałam, kurde mol.
Aby tylko
zamknęły się ich drzwi, przebiegłam dosyć ryzykownie, bo z impetem dobiegłam do
drzwi wyjściowych i jazda po schodach. Albo to usłyszeli, albo po prostu
zczaili że:
A – drzwi od
przedpokoju są zamknięte tylko na klamkę
B – okno od przedpokoju
zostawiłam otwarte
C – nie ma
mnie tam
Nie bawię
się w schodzenie po schodach. Skaczę między poręczami, coraz bardziej w dół, a
parę razy źle upadłam, krzywa stopa, platfusie. Z bólem i wściekłością
zbiegałam coraz niżej, niżej i niżej. Oby szybciej niż winda, a za sobą i tak
już słyszałam w klatce, że za mną lecą. Szybciej!
Nieco
kulejąc, dostałam się na ostatnie piętro i wyszłam na hol, spokojnie, aby się
nie rzucić w oczy. Popatrzyłam na wyjście, czysto. Wyszłam spokojnie, dalej już
zbiegłam ze schodów i wyskoczyłam na ulicę, przeskakując po drodze rabatkę na
środku ulicy. Na szczęście nic mnie nie potrąciło, ale gdy się obejrzałam,
zauważyłam że przy ulicy stoją dwa radiowozy i lincoln. Pełne psiarni, która
mnie przez chwilę zignorowała, a potem ogarnęła że ja to ja. Pobiegłam w
kierunku portu, do którego trzeba było stratować śliczny klomb bratków.
Przebiegając obok fontanny, zgarnęłam wodę, aby sobie obmyć mordę, żeby nie
wyglądać jak zbiegający ćpun ze szpitala. Napotkałam pieprzony mur, który
musiałam przeskoczyć, i zawalałam dalej, przez tory kolejowe, unikając w dużej
mierze pociągów, których panicznie się boję. Zaraz potem były jakieś boiska i
znów jakaś główna aleja, konieczną do przecięcia bez pozwolenia. Przez kolejny
skwer przebiłam się już w nadmorską… tfu, nadjeziorną arterię i przez park widzę
Field Museum i do tegoż budynku wparowałam.
Mc Dolands[1]!
Wygrzebałam z
kieszeni jakieś drobne, aby kupić hamburgera. Po co? Raz że jestem głodna, a
dwa że żadnego faceta do damskiej toalety żadna Amerykanka nie wpuści.
Może to
dziwnie zabrzmi, ale siedziałam w tym kiblu aż do 10 rano (było koło siódmej,
gdy wparowałam do maka). Gdzie jak nie w klopie, człowiek może czuć się
bezpiecznie?
Przed
dziesiątą ruszyłam pod pomnik Kopernika. Jest on pod planetarium, na cyplu
portu. Łyso jak cholera, drzewa w dużej odległości. Ale podejdę pod planetarium
i stamtąd będę obserwować, co się dzieje, o ile nikt mnie nie złapie na East
Solidarity Drive – alei prowadzącej wprost do pomnika. Usiadłam sobie za
murkiem planetarium i czekałam, co chwila się oglądając.
Yeeeeeeaaaah!
Jest Butch!
Gwizdnęłam.
Natychmiast się odwrócił, zobaczył mnie i położył palec na ustach. Za chwilę
odwrócił się do mnie tyłem i ręką za sobą pokazał mi kierunek w prawo. Tam stał
Lincoln, ten co pod Hiltonem. Cofnęłam się za róg wejścia i tam stanęłam,
obserwując federalnych. Nagle ktoś złapał mnie z tyłu, zaczęłam się szarpać.
- Easy,
easy, it’s me… Spokojnie, to ja. -
szepnął.
- Bloody
hell, Ray, you damned idiot! Kurwa mać, Ray,
ty cholerny durniu! – położyłam uszy po sobie, wściekła jak jamnik - Gimme
iron. Daj mi spluwę. – syknęłam,
oklepując go po pasku, dalej stojącego z tyłu.
- Auch, not
there! Ała, nie tutaj! – jęknął.
Spojrzałam
na niego z szelmowskim uśmiechem.
- This is iron for bedroom, not
there… To broń do sypialni, nie tutaj…
- wysnuł całkiem poważnie.
- Sorry, gimme gun. Sory, daj mi broń.
- Hold it. Trzymaj. – podał mi.
- My
Beretta? Thanks! Moja Beretta? Dzięks! –
podrzuciłam do góry. Coś za lekka. Mina mi zrzedła gdy zobaczyłam że zostały
dwa naboje.
- You have ammo? Masz amunicję?
- In my
pocket. W kieszeni.
Stanęłam za
nim i nie ryzykując oklepania ‘nie tej broni’, wyciągałam naboje i ręcznie
uzupełniałam magazynek…
- All right,
we are good to go. No dobra, jesteśmy gotowi.
– powiedziałam, przeładowywując.
Wyszłam
przepychając się z Ray’em, kto ma iść po stronie od federalnych. Wymusiłam, że
to mam być ja, bo nie będzie mi tu żadnego osłaniania własnym ciałem wymyślał,
a potem jeszcze będę płakać.
Federalni
nas zauważyli bez problemu. Ruszyli w naszą stronę, gdy już byliśmy pod
posągiem Kopernika. Zaczęła się publiczna strzelanina, Kopernik kontra
Federalni. Strzelanie zza postumentu było średnio wygodne i odpowiednie dla
dwóch, nie trzech osób. Ray cały czas cofał mnie ręką w tył, abym się nie
wychylała. No chyba jakieś żarty.
Wkurzyłam
się i podskoczyłam, rękami sięgając na krawędź podstawy posągu, wdrapałam się i
zza pleców Kopernika, strzelałam do agentów, i to całkiem przyzwoicie, bo nie
spodziewali się że ktoś z ramienia Kopernika będzie strzelał. Oni do mnie też
strzelali, a ja siedziałam przy globusie i śmiejąc się, krzyczałam ‘nie strzelać
do Ziemi, bo wyleci z orbity’.
Strzelanina
skończyła się tym, że Butch został tylko skubnięty przez nabój, Ray był czysty,
a ja dostałam gumową kulką od policjantów, którzy zostali wezwani przez
przechodniów.
Oglądając obicie
od kulki na nodze i siedząc w dalszym ciągu z Kopernikiem, Butch i Ray
przedstawili się policjantom, jednocześnie skazując federalnych-złych na
paczkę, dlatego że wszczęcie strzelaniny, to już był dobry dowód, że w
śledztwie ktoś maczał palce. Policjanci poprosili mnie o zejście z posągu i o
rozmowę w komisariacie.
Nie wiem co
to za dzielnica, ale komisariat był kilka przecznic dalej, hahaha.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz