Chanka

Chanka

niedziela, 6 lipca 2014

"Rape me, my friend..."

Było to w czasie między aniversarami numer dwa, czyli tymi ostatnimi a przyjazdem, powinnam napisać odwrotnie. Jak zwykle, nocny dyżur, około dwudziestej szajba na prysznicach, i potem spokój. Gazetka, fajeczka, spojrzenie, gazetka, fajeczka, spojrzenie. Ewentualnie tylko gazetka i fajeczka. Dokładnie podczas tego ‘ewentualnie’ naszło mnie na potrzebę wstąpienia do Świątyni Dumania, czyli toalety. Poszłam do zwykłego szaletu, tego dla każdej klasy pracowniczej, i wracając ciemnawym łącznikiem, ktoś mnie złapał od tyłu i zakrył usta. Po krótkim fajcie, próbowałam uciekać, ale świeżo umyta podłoga i szmata na podłodze, uniemożliwiły mi ucieczkę. Wyrżnęłam jak Mateja na buli i zostałam zaciągnięta we wnękę. Gościu, naprawdę jakiś zdesperowany, z dzikością zrywał ze mnie pas a ja, szamotałam się we wszystkie strony, nie mogąc się ruszyć, gdyż wcześniej zadbał o to, aby moje ręce były poza zasięgiem jego głowy, z której miałam ochotę wydrapać oczy. W pewnej chwili ktoś wszedł, i … skończyło się. Wy wiecie kto to był.
Aide.
Można by się nawet teraz zastanawiać, w kontekście że Aide to Ray, być może ten „raper” był najęty przez niego aby zyskał w moich oczach. Takie przypuszczenie, ale tego nie wiedziałam. Kiedyś się spytam.
Kontynuując, zapłakana  uklękłam w kącie wnęki, ukrywając twarz. To był rzadki widok, aby zobaczyć mnie jak płaczę. Pamiętam że Adieu podszedł i podniósł mnie, i przytulił, głaskał po głowie, ja za to wypłakałam mu i zawilgociłam mundur, a raczej piżamę. Gdyby tamtędy nie przechodził, prawdopodobnie ja już bym nie żyła. Sama bym się zabiła po takim zhańbieniu, jeśli nikt by za mnie tego nie zrobił. Skoro nie liczę się z życiem innych, to i ze swoim się nie liczę. Taka reguła.
Zamulona, siedziałam potem w zabiegowym, u Hewletta. Jaką minę miał wtedy, zapamiętam do końca mojego życia. Hewlett nigdy, ale to nigdy nie pokazuje swoich czułych stron, w sensie że nie płacze, nie wzrusza się… Zawsze jak to robi, to dla żartu, na pokaz, lub na podstawioną sytuację. I zawsze widać że to fałszywe, bo kiepski z niego aktor. Tym razem, widać było co czuje. Był taki jakby trochę zmartwiony, nuta współczucia i tak jakby ktoś mu zabił kicię, w wieku pięciu lat. Tak było w pierwszej chwili, bo potem widziałam, jak i on trochę współodczuwał to, co mnie spotkało. To jest właśnie rola przyjaciela.
Podobnie zresztą było z Wenomem, bo o Kubim nie ma co mówić. On zawsze pokazuje to, co czuje. Wenom natomiast był taki sam jak Hewlett, tyle że miał ochotę przyrżnąć temu, kto próbował to zrobić. Pamiętam to dokładnie, gdy siedzę jak debil, jak niepełnosprawna istota na leżance, z worami pod oczami od płaczu i potarganymi ubraniami… Oni dookoła, siedzą na innych krzesłach, nie podchodzą, bo nie wiedzą jak się zachować. Wiedzą kim są i co mają w spodniach. Nie chcą podchodzić, bo ja mogę odczuć zagrożenie, które zawsze bagatelizowałam i powinnam bagatelizować. Co gdybym myślała u siebie w pracy tak o każdym, kto przychodzi do mojego gabinetu? Broniła się przed jakimkolwiek kontaktem i zostawaniem sam na sam, a choćby z Frankiem? A wiadomo czy to nie stary zboczeniec? A Wenom? To już w ogóle. To jest zboczeniec. Tak właśnie… wtedy dookoła siedzieli oni, w pewnym momencie wleciała Baśka, i aż mi głupio było, że ktoś ją ściągnął tu po nocy. Kazała im wszystkim wyjść, a no i przyszła z … kobietą od spraw kobiecych. Wyobraźcie sobie moją dziką negację położenia się na samolocie, w celu sprawdzenia, czy nic mi rzeczywiście nie zrobił, jak mówiłam. Powiedziałam. Tylko raz powiedziałam co się stało i nigdy więcej nie zeznałam, bo nie chciałam  wracać, chciałam zapomnieć i mieć to daleko w głowie, zakryte czarną płachtą i najlepiej to to w ogóle spalić, wymazać, zapić, zaćpać, zapomnieć… Nie położyłam się tam. Za Chiny Ludowe i Sułtanat Brunei, nie rozkładam nóg nigdy w czyjejś obecności. Myślałam że ta stara to wybuchnie zaraz na mnie, ale dobrze wiedziała że jej nie wolno. Byłam nie wściekła. Byłam po prostu smutna i tak jakby poczułam się jak szmata. Że tak prosto dałam sobą obrócić i mogło się stać coś, co miałoby wpływ na moje dalsze życie. Gdyby nie Aide, naprawdę, popełniłabym samobójstwo. Zżarło by mnie to uczucie zeszmacenia i kolejnego dnia, nie byłoby mnie na tym świecie…
Baśka próbowała coś do mnie przemówić, dać do zrozumienia, że nikt nie chce źle, przecież to kobieta jak i ty – tu se pomyślałam, że ciekawe, bo to może jakaś Grodzka, czy inny pedał – i daj spokój, nie rób scen, nie zachowuj się jak dziecko, weź się w garść, każda kiedyś musi w końcu tam usiąść, prędzej czy później.
Spojrzałam na nią wtedy, jak na kogoś kto kompletnie nie ma pojęcia o czym mówi i do kogo. Spojrzałam na nią jak na plebejskiego współpracownika, jak na kogoś niskiej rangi, dlaczego ja ludzi oceniam po tym, jaki mają pagon lub jego brak?!
Uświadomiła mi za chwilę przyczyny, dlaczego mam to zrobić, na co pokazałam jej zapięty pasek w moich spodniach i pokazałam ręką, że tu nic nie było.
Potem przyszła jakaś kobita i przedstawiła się, że jest psychologiem, że tu pracuje i wie kim ja jestem. Ja natomiast nie miałam zielonego pojęcia, gdyż z psychiką nigdy nie miałam problemu. Inni je z nią mieli. Zaczęła ze mną rozmowę, a raczej monolog, który prowadził do nikąd, typu – wiele kobiet było w twojej sytuacji, radzą z tym sobie, zawsze na początku jest uczucie przygnębienia. We mnie zbierały się siły, nie mentalne, a fizyczne, bo chciałam jej pokazać, co to jest uczucie przyzębienia albo lepiej – przygębienia. Ale się powstrzymałam. Nie robi nic złego, swoją robotę. Niech się wygada, tym prędzej wyjdzie. Jak randka w ciemno, nie wiadomo kto następny. Na koniec kazania, gdy zapytała, czy mam jakieś pytania, odparłam – czy mogę iść do domu?  Spojrzała na mnie tak głupkowato, jakby myślała, czy zapytam ją za chwilę jak się wiąże pętlę samozaciskową. W pewnej chwili powiedziała, że omówi to z kilkoma osobami i zobaczy co da się zrobić. I wyszła.
Ja natomiast siedziałam dalej, machając nogami, trochę się niecierpliwiąc. Zaczęłam nawet z nudów czytać jakieś pierdoły na tablicach instruktorskich, gdy wszedł Hewlett. Niepewnie podszedł do mnie, spoglądając mi w oczy i na ręce, naprzemiennie. Jakby mnie się bał. Zapytał czy może usiąść obok mnie, ja odparłam, że po co się głupio pyta, jakby to co się stało, zamieniło mnie w jakiegoś potwora, który odgryza wszystkim głowy w promieniu dwóch metrów. Rozmowę zaczął jąkając się, jakby nie wiedział, co ma powiedzieć. Ja wiedziałam o co chodzi. O to, że jestem jaka jestem i nie puszczą mnie na chatę, bo zrobię sobie krzywdę, tere fere kuku. Może i bym strzeliła sobie działkę, albo dwie… Jakąś wódę, i tak dalej, ale nic więcej. Mimo wszystko Hewlett mówił że albo zostanę wywieziona do szpitala publicznego, albo pójdę do domu, lecz nie sama. I że mam wybrać tę zaufaną osobę…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz